Zacznijmy od faktu, że ja KOCHAM się przytulać. Bo to jest miłe, przyjemne, może zastąpić bardzo wiele słów i w ogóle. Dzień bez przytulania to nie dzień, toteż praktykuję to często i gęsto, a moją najczęstszą ofiarą jest Asia.
Co już kiedyś wspomniałam: Free Hugs zaliczyłam w Osace. Tzn widziałam wcześniej dziewczynę z tabliczką "free hugs" w Kyoto, ale się spieszyłam do teatru i nie mogłam skorzystać. Ale jak zobaczyłam w Osace, nie mogłam sobie odmówić. Tym bardziej, że tym razem dziewczynie towarzyszył skośnooki, iiik. Efekty: fantastyczny humor na resztę dnia (a w sumie pół nocy raczej), zbratanie się z narodem japońskim i w końcu dowód, że oni włosy mają dokładnie tak miękkie, na jakie wyglądają.
Tradycyjnie, jako Japończycy w przedziale wiekowym 0-20 kilka lat, po angielsku nie szprechowali nic ponad łamane "where are you from". Szkoda.
To oni. Ustrzeliłam im fotkę z dystansu nieco:
Przy okazji, postać płci męskiej, druga od lewej całkiem nieźle obrazuje ogólny stan mody w tych dużych miastach. Aczkolwiek i tak nic nie pobije indywiduów z Tokyo.
To też płeć męska. A to srebrne to kieca, taka... krótsza niż dłuższa. Zdołałam tylko wykrztusić "nice dress", a potem po aparat sięgnęłam. Urocze było też stworzenie z pomalowanymi na czarno paznokciami i torebką damską, ale te opowieści może na inną okazję...