dzień szósty, a potem piąty i siódmy razem

Mar 09, 2010 01:34

zanim opiszę dzień piąty, przelecę dzień szósty, bo niewiele się działo - Michaś był po nieprzespanej nocy, ja łapałem jakieś przeziębienie i miałem kiepski humor. chcieliśmy dokończyć wycieczkę na Przylądek św. Wawrzyńca (będzie o tym dalej), ale złośliwie autobus raczył wyprysnąć zza zakrętu z prędkością kosmiczną i zanim odczytaliśmy numer i zamachaliśmy - zniknął nam z oczu. a że była to niedziela, to następny był za dwie czy trzy godziny, co totalnie nas nie urządzało, bo musielibyśmy od razu po dojechaniu na miejsce wsiadać w ostatni powrotny bus (właściwie pewnie nawet nie musielibyśmy wysiadać z tego busa, którym dojechalibyśmy). wróciliśmy do hotelu cokolwiek przybici i źli, po czym postanowiliśmy pójść na plażę, jako że pogoda zrobiła się bardzo ciepła i słoneczna. plaża jest miejscem zabawnym pod wieloma względami. jest jakieś 300 metrów od hotelu. w linii prostej. a jako że linie proste nie występują zbyt powszechnie na tej wyspie, DROGA na plażę ma ze 2 kilometry. głównie jako serpentyna wijąca się w dół stromego stoku. a na końcu tej drogi krzyżowej zmęczony plażowicz znajduje wybetonowany taras z knajpą oraz sto metrów bieżących, hm... plaży. jest na niej nawet piasek, głównie pochodzenia wulkanicznego, co oznacza intensywne szorowanie stóp po powrocie z kąpieli. niestety piasek stanowi jakieś dwadzieścia procent plaży, reszta to otoczaki pochodzenia "lawicznego" - taki metaliczny pumeks. ni cholery nie dało się na tym leżeć, a latem jak słoneczko wali od rana do wieczora to te kamyczki w kolorze grafitu muszą być nieźle nagrzane. mimo to spędziliśmy tam dłuższą chwilę, a Michaś wlazł do oceanu nawet półtora raza. a, zapomniałbym o jednej rzeczy - najwyraźniej renta i emerytura, która stanowi gros turystów na Maderze, nie była zachwycona łażeniem dwukilometrową stromizną do upragnionego miejsca plażowania, w związku z czym lokalsi wybudowali atrakcję w postaci kolejki linowej na plażę. muszę przyznać, że pomysł całkiem sensowny i nie omieszkaliśmy z niego skorzystać (2 euro za jazdę na dół i z powrotem to niewielki wydatek, tak myślę) - widoki trochę marne, bo szyby były pokryte jakąś folią przyciemniającą, ale frajda i tak była. po plaży poleźliśmy ponownie na Jezuska, który jest zaraz przy górnej stacji kolejki, tym razem bez "akompaniamentu" wiatru i opadów deszczu, dzięki czemu udało nam się wyleźć na najdalej wysunięty dostępny koniec cypla, na którym mość Jezusek stoi. po doznaniach natury sakralnej wróciliśmy na kolację, po której totalnie mnie rozwaliło, więc wlazłem pod kołdrę i zasnąłem martwym bykiem. biedny Michaś został sam z moim pochrapywaniem i z tego, co mi potem mówił, to obejrzał film i był na spacerze. i to by była niedziela. a teraz wracam do dnia piątego, czyli najpiękniejszego dnia tych wakacji.

a dzień ten zaczął się tradycyjnie od śniadania na stołówce. zgodnie z wcześniejszymi naradami i ustaleniami postanowiliśmy pojechać do Machico, niewielkiej miejscowości na północny wschód od nas, która była pierwszą nieoficjalną stolicą Madery i miejscem pierwszego lądowania kolonizatora wyspy, Zarco. jak już wspomniałem, komunikacja autobusowa na Maderze to coś gorszego od naszego PeKaPe - autobus jadący do Machico nie przejeżdża bezpośrednio przez naszą miejscowość - aby go złapać, trzeba wspiąć się do główniejszej drogi, biegnącej nad naszą miejscowością. oczywiście wspinaczka drogami o nachyleniu przyjemnym dla kozic górskich a nie dla ludzi, bo tu się nie da inaczej. otyłość na tej wyspie istnieje TYLKO jako choroba genetyczna. nie da się być otyłym z racji braku ruchu. anyway, na przystanek dotarliśmy na dziesięć minut przed sprawdzonym terminem przyjazdu busa i zaczęliśmy czekać. po pół godzinie zaczęliśmy mieć wątpliwości. po czterdziestu minutach dotarło do nas, że w recepcji hotelu podano nam godzinę odjazdu autobusu ze stacji POCZĄTKOWEJ w Funchal. potem przyjechał bus i już przestaliśmy się sprawą przejmować. ale muszę przyznać, że przez chwilę mieliśmy wątpliwość czy stoimy na WŁAŚCIWYM przystanku, bo tu naprawdę z autobusami nic nie wiadomo na pewno.

Machico to bardzo malownicze miasteczko. bardzo. bardzo bardzo. ślicznie położone w kotlince kończącej się nad oceanem zatoczką. zbocza miasteczka porastają małe domki z czerwonymi dachami, środkiem płynie rzeczka, na drogach niewielki ruch, po uliczkach sennie przechadzają się turyści i mieszkańcy - słowem, idylla. w Machico jest plaża - pierwsza jaką widzieliśmy na Maderze. na dodatek plaża ma żółty piasek, co jest rzadkością na tej wyspie - z tego co się dowiedzieliśmy żółty piasek jest tu sprowadzany z importu (wedle naszej rezydentki z Sahary, co wydaje się podejrzanie bezsensowne, mając w pobliżu Porto Santo z plażami wyłożonymi naturalnie żółtym piaskiem). zwiedzenie miejscowości nie zajęło nam zbyt dużo czasu, popstrykałem parę fotek w porcie oraz zrobiłem z falochronu zdjęcia Przylądka św. Wawrzyńca, który wydawał mi się strasznie fajny i którego opstrykałem w każdej konfiguracji i który zapragnąłem zobaczyć z bliska. a że planów specjalnie nie mieliśmy na dalsze popołudnie, postanowiliśmy strawersować jakoś wzgórze oddzielające nas od miejsca docelowego i ruszyliśmy na przystanek autobusowy. oczywiście tu komunikacja autobusowa Madery postanowiła pokazać nam język i stwierdziła, że następny autobus jadący do miejscowości po drugiej stronie wzgórza będzie za ponad godzinę. na szczęście okazało się, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł udania się na przylądek - przy przystanku zagadnęli do nas starsi państwo, również turyści z Polski, i zapytali, czy nie złożylibyśmy się z nimi na taksówkę do Caniçal, czyli tego miasteczka "po drugiej stronie". chwilę nam zajęło dojście do porozumienia, potem chwilę zajęło zgadanie się z taksówkarzem, bo widać nieprzywykły do skąpych turystów z Polszy, ale koniec końców wsiedliśmy we czworo do żółtej limuzyny i ruszyliśmy w nieznane. droga okazała się rozczarowująco krótka, ale też dzięki temu tania. za cały kurs wyszło trzynaście euro, dałem kierowcy piętnaście, rozliczyliśmy się ze starszymi państwem i ruszyliśmy w drogę starannie obierając kierunek inny niż nasi chwilowi towarzysze podróży. w samym Caniçal niewiele było do oglądania, chyba że ktoś lubi łazić po miasteczku robotniczym, którego mieszkańcy pracują głównie w sporym porcie leżącym tuż obok, i którzy to mieszkańcy drzewiej trudnili się połowem wielorybów. obraliśmy więc kurs mniej więcej na Ponta de São Lourenço, szukając równocześnie otwartego sklepu celem nabycia czegoś do picia. niestety pora była sjesty i w ogóle sobota i zadupie, więc picie udało nam się kupić dopiero na stacji benzynowej poza miastem.

w ogóle to szliśmy piechotą, bo nie mieliśmy pojęcia, jak inaczej się tam dostać. znaczy, teoretycznie był autobus, ale jak już wielokrotnie pisałem, tutejsze autobusy to rosyjska ruletka, a poza tym wydawało nam się, że to blisko. i w sumie nie było jakoś strasznie daleko, ale trzeba wziąć poprawkę na serpentynowatość tutejszych dróg, co zwiększa każdą odległość co najmniej dwukrotnie. na szczęście pogoda była ładna, wiał lekki wiaterek, słoneczko prażyło delikatnie, a i atrakcje po drodze były sporego kalibru. pierwszy był port - wielki nowoczesny ośrodek przemysłowy z mnóstwem budynków, silosów, statków i stateczków, siatki ogrodzeniowej i tablic z informacją, że "entrada proibida". szliśmy między dwiema takimi siatkami jak w tunelu i nie byliśmy pewni, czy zaraz nie wyleziemy na środek placu przeładunkowego czy innej portowej atrakcji - nic takiego się nie stało, ku naszej uldze, i po chwili pozostawiliśmy port za sobą, za towarzyszy mając tylko wielkie śmigła elektrowni wiatrowej. po jakimś czasie prawa strona drogi zaczęła zmieniać się w łagodny stok opadający ku oceanowi, a w pewnym momencie dostrzegliśmy ławeczki i tablicę informującą, że jesteśmy przy miejscu zwanym "praínha", co po ichniemu znaczy "mała plaża" (słowo jest zdrobnieniem słowa "praia", ale "plażyczka" trochę głupio brzmi). zapragnąłem dojść do ławeczek i porobić trochę zdjęć okolicy, bo była bardzo malownicza i jak już dotarliśmy do tych ławeczek, to okazało się, że zbocze zaraz za ławeczkami się tak jakby urywa i opada dość stromo do oceanu, oraz że troszkę obok, u podnóża wzniesienia, zwanego Grubasem, znajduje się rzeczywiście kawałek plaży z jakąś pseudoinfrastrukturą. jak wyczytał z przewodnika Michaś, plaża ta jest miejscem, gdzie Maderyjczycy przyjeżdżają zażywać kąpieli w UKRYCIU. sądząc po wielkości parkingu, który odkryliśmy trochę dalej na drodze, to muszą się kąpać pod parasolami chyba, żeby w tym ukryciu pozostać. mimo wszystko jest to bardzo urocze miejsce, zwłaszcza o tej porze roku, kiedy rzeczywiście nikogo tam nie ma.

a za Grubasem, którego nasza droga omijała u podnóża, natknęliśmy się na rzecz, która nas wprawiła w totalne osłupienie. w niewielkiej zatoczce u stóp Grubasa powstawało miasteczko. w sensie, nie że ludzie sobie budowali domy. nie, nie. firma deweloperska to miasteczko budowała. CAŁE. i nie że jakieś dziesięć domków czy coś. tam powstawały równocześnie całe rzędy budynków, całe ulice, skrzyżowania, place, budynki użyteczności publicznej, kościół, restauracja, hotel i chuj wie, co jeszcze! serio. całe miasteczko od podstaw. a wszystko w klimatach pretensjonalnego historycyzmu dla bogatych mieszczan. trochę to wyglądało jak budowa tematycznego parku rozrywek. ah, no i była tam marina - szał ciał i uprzęży. mam dokumentację fotograficzną.

w ogóle to im dalej szliśmy w głąb przylądka, tym bardziej zmieniał się klimat i otoczenie - podzwrotnikowa "dżungla" z palmami i gęstą roślinnością ustępowała dość gwałtownie miejsca niskiej i suchawej trawie oraz nielicznym kępom opuncji. w wielu miejscach widać było nie porośniętą niczym ziemię w kolorze rdzy i brudnego piasku. coraz bardziej okolica zaczynała przypominać Szkocję - porośnięte trawą wzniesienia z wystającymi gdzieniegdzie skałami. z tego, co Michaś się wywiedział, to trafiliśmy chyba na najlepszy okres do oglądania przylądka - latem cała ta zieleń znika i zostają tylko suche trawy i rudo-brązowe skały.

niedługo za sztucznym osiedlem asfaltowa droga, którą szliśmy, skończyła się sporym parkingiem oraz pętlą autobusową. i tu spotkało nas pierwsze rozczarowanie - ostatni autobus odjeżdżał o osiemnastej i musieliśmy na niego zdążyć, bo potem to już tylko piechotą do Caniçal, a tam modlenie się o jakąś taksówkę. a dotarliśmy na parking o godzinie szesnastej, minut trzydzieści. postanowiliśmy dojść jak najdalej, a o 17:25 zawrócić, żeby zdążyć na ten cholerny autobus.

cała dalsza droga to był jeden z najcudowniejszych momentów, jakie przeżyłem od wielu, wielu lat. niesamowita przyroda, poszarpane urwiska skał, łagodne zbocza porośnięte soczystą trawą, rozerwane trzewia ziemi odsłaniające wielobarwne warstwy skał, zatoki i zatoczki, ocean wdzierający się do kotłów skalnych pełnych wiecznie wyjącego wiatru, groza stromych klifów kontrastująca z łagodnością przełęczy upstrzonych gdzieniegdzie kwiatami... był moment, gdy wznoszący się po lewej stronie ścieżki stok nagle urywał się i oczom ukazywało się mroczne, strome urwisko skalne, ciągnące się wzdłuż brzegu przylądka. gdzieś w dole potężne fale rozbijały się o skały z bezlitosną siłą, w oczy dmuchał porywisty wiatr pachnący solą i niosący kropelki wody porwane ze spienionego oceanu, a nad krawędzią urwiska przelewały się promienie słońca, tworząc pomosty światła jarzące się w kropelkach wody rozpylonych w powietrzu. to był jeden z takich nielicznych momentów, kiedy doznania uderzające moje zmysły przekraczają pewną granicę i nie jestem w stanie powstrzymać łez i potrafię tylko stać i chłonąć całe to piękno walące we mnie z niesamowitą siłą. wiele razy widziałem takie rzeczy na filmach przyrodniczych, ale przeżyć to na własnej skórze, poczuć wiatr smagający twarz, wilgoć oceanu, zobaczyć ten ogrom natury, to przytłaczające piękno i odbierać je każdym zmysłem - tego się nie da opisać. klikam te literki teraz i mam wrażenie, że to wszystko brzmi tak strasznie patetycznie, tak pompatycznie. ale nie potrafię tego przekuć na słowa. bo tego się nie da, to trzeba przeżyć. być tam. odbierać to całym sobą.

przeszliśmy potem jeszcze kawałek, ale zaczynał nam się kończyć czas i musieliśmy z wielkim żalem w sercach wracać do autobusu. ale postanowiliśmy, że wrócimy tam i odbędziemy całą drogę aż do końca przylądka.

pierwotnie mieliśmy to zrobić dnia następnego, bo pogoda dopisywała, ale, jak już pisałem, autobus nam przejechał przed nosem nie raczywszy nawet zwolnić i zobaczyć, czy może nie zamachamy. został nam poniedziałek. prognozy nie dawały zbytnich nadziei, zapowiadając chmury i deszcz, ale rano okazało się, że Madera ma w głębokim poważaniu prognozy pogody i pogoda była jak dzwon. jako że poszedłem dość wcześnie spać, a i Michaś nie zabalował zbyt długo, to obudziliśmy się o wczesnej porze, co dało nam sporo czasu do dyspozycji - ustaliliśmy plan dnia, który składał się z ostatniej wizyty w Funchal celem obejrzenia zachodniej części miasta, którą "udało" nam się pominąć przy wcześniejszych wizytach, a potem mieliśmy się udać autobusem bezpośrednio z miasta na Ponta de São Lourenço. plan zrealizowaliśmy co do joty, można by rzec.

w Funchal byliśmy o jakiejś wczesnej porze jak na nas, dziesiąta chyba była, spróbowaliśmy znaleźć przystanek autobusowy linii jadącej na przylądek, jednak dopiero wizyta w punkcie informacji turystycznej dostarczyła nam niezbędnej wiedzy - sieć autobusowa, która obsługuje tą linię, ma swoją bazę w zupełnie innej części miasta, a przystanki w centrum zostały tymczasowo poprzenoszone z powodu powodzi (oznakowania przystanków niestety nie przeniesiono). dostaliśmy mapkę z zaznaczonym miejscem oraz godzinami odjazdów autobusu i, zaopatrzeni w tę wiedzę, ruszyliśmy oglądać pominiętą część miasta. jako osobom notorycznie ignorującym zwiedzanie kościołów i przybytków nastawionych na turystyczną komerchę udało nam się obejrzeć ten kawałek w dość krótkim czasie. mając do dyspozycji jeszcze trochę czasu przed odjazdem busa, postanowiliśmy się napić kawy w jakiejś kafejce - wleźliśmy do takiej wyglądającej na trochę droższą, ale to była jedyna w okolicy ze stolikami na zewnątrz - nie chciało nam się siedzieć we wnętrzach przy takiej ładnej pogodzie. i znów przeżyliśmy zaskoczenie - za dwie kawy i oranżadę marakujową zapłaciliśmy TRZY euro. w kafejce na ulicy starego miasta. w stolicy wyspy. DWANAŚCIE złotych. chciałbym zobaczyć fajną kafejkę w centrum Warszawy czy Krakowa, gdzie dwie osoby wypiją dwie DOBRE kawy i soczek za 12 złotych. ogólnie nasza konkluzja jest taka, że chcemy tu mieszkać.

po kawie podskoczyliśmy na pętlę autobusową, wsiedliśmy w bus numer 113 i po godzinie bez przeszkód dotarliśmy do Ponta de São Lourenço, gdzie, tym razem bez pośpiechu, ruszyliśmy w drogę. pogoda była bardziej słoneczna niż w sobotę, co trochę psuło niektóre widoki (tak, tak, lubię dramatyzm w widoczkach ;P ), ale też dzięki temu przyjemniej się szło. było też dużo więcej ludzi na szlaku niż w sobotę, w pewnym momencie natknęliśmy się wręcz na stadną wycieczkę wracającą już z wyprawy na kraniec świata, znaczy, wyspy. dalsza część przylądka nie ustępowała początkowi, który mieliśmy okazję widzieć dwa dni wcześniej - widoki zapierały dech, dzika przyroda raczyła nas swoją dzikością i ogólnie było niesamowicie. a potem zerwał się wiatr. tak mniej więcej w okolicy ostatniego płaskiego kawałka tuż przed końcem przylądka. "zerwał się" to mało powiedziane. to, co zaczęło duć było godne potęgi skał i oceanu wokół. ostatnie wzniesienie na końcu przylądka okazało się dla nas nie do zdobycia - doszliśmy do połowy stoku, dość już stromego, i zrezygnowaliśmy z dalszej wspinaczki - wiało tak okropnie, że robiąc szybkie zdjęcia z góry bałem się, że za chwilę w obiektyw walnie mi jakiś kamyk niesiony wiatrem. zmiotło nas z tego wzgórza dość szybko, zwłaszcza, że dostrzegliśmy wielką czarną chmurę sunącą w naszym kierunku znad centrum wyspy. a wiatr ciągle się wzmagał. zaczynaliśmy czuć krople wody na twarzach, choć nie było nad nami jeszcze ani grama chmurki - wiatr wiał tak mocno, że porywał wodę z oceanu i targał ze sobą na szczyt przylądka - widzieliśmy, jak po powierzchni wody suną takie mgliste fale powietrza i pyłu wodnego, pchane wiatrem w kierunku lądu, a po powrocie nasze okulary były pokryte warstwą soli! droga powrotna była przygodą, w którą drugi raz z własnej woli bym się nie pchał - ciągłe podmuchy wiatru zmuszały nas momentami do chodzenia w przykucu czepiając się okolicznych skał. gdzie były barierki, tam kurczowo się ich trzymaliśmy, w przełęczach między dwoma wzgórzami wiatr potrafił wiać z taką siłą, że nie było mowy o staniu. w pewnym momencie musiałem schować okulary w obawie, że mi je zerwie z twarzy i porwie, a nie miałem jak ich trzymać, bo potrzebowałem obu rąk do utrzymania się w miejscu. widzieliśmy jakąś grupę, w której jedna osoba zsunęła się z drogi kawałek w dół dość stromego zbocza. spotkaliśmy też dwoje osobników podążających w głąb przylądka mimo wiatru chcącego urwać głowę - poinformowaliśmy ich, że jest niebezpiecznie i że wiatr jest naprawdę silny, ale jakoś nie dotarło to do nich - widzieliśmy ich potem wykonujących jakieś kaskaderskie sztuki na przeciwległym wzgórzu - przy wietrze o prędkości co najmniej 80km/h oni BIEGLI po wąskiej ścieżce, która po obu stronach miała tylko strome zbocza i urwiska. prawie jak lemingi. w końcu udało nam się dotrzeć do przystanku autobusowego i akurat wtedy zaczęło kropić. w sumie nie popadało długo, ale też ciężko było przewidzieć, czy za chwilę nie lunie, bo chmura była czarna jak smoła, a wiatr nie przestawał wiać. wróciliśmy do hotelu, gdzie świeciło radośnie słońce i nie było znaku, że parę kilometrów dalej wiatr próbuje przestawiać elementy przyrody na nowe miejsca. poszliśmy sobie jeszcze na "ekskluzywny" obiad w pobliskiej restauracji, bo Michaś chciał koniecznie zjeść tutaj mątwę przed wyjazdem. potem spacerek, kolacja i zakupy do domu i na drogę na jutro.

a juro odlatujemy. smutek. o dziwo, ten tydzień trwał dość długo i nie przeleciał nam jak z bicza strzelił. ale to nie zmienia faktu, że jutro będziemy już w naszej "kochanej" Polszy, w naszym "kochanym" umiarkowanym klimacie ze śniegiem w marcu i temperaturą w okolicach zera. no cóż, wakacje nie trwają wiecznie, ale wiemy jedno - na Maderę wrócimy! nich se to będzie miejsce wczasów dla emerytów - ta wyspa jest za piękna, żeby o niej zapomnieć.

wakacje

Previous post Next post
Up