dzień czwarty

Mar 06, 2010 10:46

wedle prognoz pogody miało padać i być zimno. wedle zmysłów było słońce i ciepło i ogólnie zapowiadała się ładna pogoda. oczywiście braliśmy poprawkę na fakt, że jest to górzysta wyspa, na dodatek na środku oceanu, więc warunki pogodowe mogą się zmienić w przeciągu pięciu minut. jednak mimo to postanowiliśmy skoczyć do sąsiedniej wsi, która według zapoznanych angielskich turystek jest większa niż ta nasza. wybraliśmy się piechotą, bo daleko tam nie było, może 20-30 minut spaceru. po drodze napotkaliśmy roboty drogowe poszerzające jezdnię i wycięty wielki kawał zbocza przy tej drodze - pewnie powstanie tam jakiś wielki hotel dla niemieckich turystów. a sama wiocha okazała się być wielkim rozczarowaniem - to już ta nasza ma lepszą infrastrukturę rozrywkową. chwilę postaliśmy na "rynku", spróbowaliśmy złapać jakiś bus do jeszcze innej wiochy, którą Michaś bardzo chce zobaczyć, ale, jak już wspominałem, komunikacja na tej wyspie to jakiś horror klasy C, więc nam nie wyszło. trochę rozczarowani postanowiliśmy wrócić do hotelu, zebrać trochę rzeczy do plecaka i pojechać dokończyć dokumentację flory ogrodu botanicznego.

tym razem darowaliśmy sobie wspinaczkę piechotą i zawieźliśmy nasze dupy do ogrodu autobusem, co było kolejnym ciekawym przeżyciem, gdyż bus jechał uliczkami tak wąskimi i krętymi, że ledwo się w nich mieścił, a żeby było ciekawiej, te uliczki były DWUKIERUNKOWE. tak, załapaliśmy się na sytuację, gdy jadący z naprzeciwka samochód musiał wjeżdżać komuś na podwórko, żeby nas przepuścić. w międzyczasie pojawiły się kolejne samochody, wszystko działo się na uliczce nachylonej tak na oko pod kątem 30° i bałem się, że utkniemy tam na dłuższą chwilę. na szczęście kierowcy udało się wybrnąć z sytuacji i reszta drogi przebiegła bez większych problemów.

w ogrodzie zrobiłem około 180 zdjęć... oh well, po to tam pojechaliśmy drugi raz. Michaś co chwilę wołał mnie i pokazywał kolejne obiekty, a ja intensywnie pstrykałem. jak już wspomniałem pogoda na Maderze jest raczej mało przewidywalna o tej porze roku i odczuliśmy to na własnej skórze - trzy razy chowaliśmy się przed deszczem, raz musieliśmy biec przez pół ogrodu do schronienia i trochę zmokliśmy, ale warto było!

z ogrodu wróciliśmy na nogach do centrum, głównie w celu obejrzenia słynnego targu w Funchal, który okazał się taką ładniejszą Halą Mirowską czy innego Banacha i składał się z mnóstwa straganów z owocami i warzywami. Michaś miał tam orgazm oglądając stoiska z kilkoma odmianami marakuji i innymi egzotycznymi cudami. kupiliśmy w końcu jakiegoś takiego ogóra z łuskowatą skórką, który będzie musiał jeszcze z tydzień dojrzewać, więc jeść go będziemy w domu już. i który to ogór ma smak ananasa i banana, jest owocem filodendrona i ma lokalną nazwę w stylu (niespodzianka!) ananabanana. z targu poleźliśmy się poszwędać po starej części miasta, która jest bardzo urocza i ma pełno wąskich uliczek. obowiązkowo jest tam sporo restauracji i kawiarenek z obowiązkowo wysokimi cenami. z zewnątrz wyglądały bardzo ładnie. chwilę jeszcze spędziliśmy w parku przy stacji kolejki linowej, popatrzyliśmy na tryskające nad murem oporowym fale, po czym zebraliśmy tyłki i wsiedliśmy w autobus do hotelu - nasze wyczucie czasu było idealne, bo w momencie gdy bus ruszył zaczęło w Funchal padać.

wakacje

Previous post Next post
Up