Właśnie wróciłam do domu i odespałam to, co odespać należało. Konkretnie - przesiadywanie do 5.00 nad ranem na pogaduchach i radosnym komentowaniu oglądanego filmu (WP, no jasne).
Zjazd w Mafiogrodzie to już tradycja. Hmm, inne zjazdy jakoś się nie zachowały w regularnym grafiku, więc to w sumie jedyna pewna okazja, że się choć raz w roku z całą Kompanią spotkamy. Tym razem było całkiem kameralnie. Wypiliśmy za nieobecnych, pogadaliśmy, pobawiliśmy się. Było przednio. Ale po kolei...
Do Mafiogrodu (wtajemniczeni wiedzą, która to miejscowość, niewtajemniczeni niech żyją w niewiedzy) przyjechaliśmy w sobotę. Wiadomo, przywitania, gadanie, kolacja. Byłoby wszystko cudnie, gdyby nie fakt, że gdy doszliśmy do wniosku, że pora kłaść się spać kotu nagle coś strzeliło do łebka. To „coś” odczuliśmy już na zjeździe 2 lata temu, rok wstecz jakoś jej przeszło, a teraz znów... kto zobaczył te świecące w ciemności ślepia, usłyszał syk, miauczenie i postawę bojową, ten poznał, co to strach. Piszę poważnie! Kompania została sterroryzowana przez Kitkę. Najfajniej było w sobotę w nocy, kiedy to rzeczona Kitka wpakowała się pod łóżko i stamtąd dawała znaki, że wciąż tu jest i wszystko widzi i słyszy. A my na tym łóżku spaliśmy. Na szczęście nie obudziliśmy się po drugiej stronie, spoglądając smętnie na nasze rozszarpane w kawałki ciała (chociaż założę się, że kot miał na to dziką chęć). Ostatecznie sprawa Kitki została rozwiązana izolacją. Wraz z kuwetą i jedzeniem została zamknięta w osobnym pokoju (Potomek, mam nadzieję, że swoje królestwo zastałeś w takim samym stanie, w jakim było?). I wszyscy poczuli się bezpieczni.
W niedzielę główna impreza. To NIE jest dziwne, że imprezowicze prócz pogaduch i wygłupów uprawiają również wspinaczkę wzrokową po regałach z książkami. W każdym razie nie w tym towarzystwie. Udało mi się jednak tym razem oprzeć obrabowania gospodarzy z kilku książek. Byłam dzielna!
Wieczór skończył się o 5 rano. Nic dziwnego. Trzeba było po raz pierwszy od paru lat obejrzeć filmowego Patrona i należycie obgadać wszystkie bolączki oraz cudowności ekranizacji PJ-a (któremu do dzisiaj tego i owego nie wybaczyłam, ale to wszyscy wiedzą).
A rano - pożegnanie. Stanowczo za krótko to wszystko trwało, ale nie można mieć wszystkiego.
Powrót do rzeczywistości pociągiem był nieco bolesny. Do teraz boli mnie i rzyć, i kolana. Ech...
Kompanio, do zobaczenia za rok!!!