Mimo ogłoszonego wcześniej dryfowania w stronę literatury nie-fantastycznej, po krótkiej refleksji i podsumowaniu zawartości półki na książki stwierdzam, że wśród moich lektur fantastyka dominowała również w październiku*. Nie czuję się szczególnie winna - nie widzę też powodu, dla którego miałabym czytać książki z gatunków, które mnie nie interesują - ale czasem dopada mnie przekonanie, że wykluczam się z dość ważnego nurtu kultury i na własne życzenie rezygnuję nie tyle z pojedynczych autorów, co z całych sposobów prowadzenia narracji i budowania fabuł.
...a potem sięgam po ważną i głośną powieść noblisty, a między okładkami i tak czai się fantastyka.
Ale po kolei.
1, 2 i 3. Suzanne Collins, Igrzyska Śmierci, W pierścieniu ognia, Kosogłos
Ta trylogia zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że poświęciłam jej osobny wpis. Nie, nie jest doskonała, pewnie jeszcze trochę czasu i niektóre uproszczenia zaczną mnie kłuć w zęby. Ale obudziła we mnie silne, różnorodne i prawdziwe emocje. Może to kwestia gatunku, może sposobu pisania, a może mojego odbioru, w każdym razie, rzadko kiedy natrafiam na cykl tak zapętlający, fascynujący, zachęcający do angażowania się w różne fandomowe aktywności. Lubię w taki sposób "żyć tekstem" i o tym byłaby kolejna osobna notka, więc, kończąc temat Collins, zdecydowanie warto przeczytać.
4. Guy Gavriel Kay, Tigana
Przyznaję: mam z tą książką problem. Chyba dobrze widzę, czym ona miała być, główny zamysł jest całkiem doskonały, a walka o niepodległość jak najbardziej mieści się w spektrum moich ulubionych tematów. Idea kraju, o którym pamięć ma zostać całkowicie wymazana, jest przerażająca i ma wprost szalony potencjał fabularny. Tymczasem dla mnie Tigana jest tylko pewną możliwością, a nie jej realizacją; fabuła - jakkolwiek inspirowana klasyką czy to fantastyki, czy to powieści awanturniczej - jest do bólu przewidywalna, postaci z nielicznymi wyjątkami są raczej sztampowe, a i język nie porywa. Zostaje ten genialny, piękny koncept, który trzeba sobie wyłuskiwać z dość przeciętnej treści i dopowiadać. Mam przykre wrażenie, że prawie powstała świetna książka, że autor rozminął się z nią o włos... i to w sumie gorsze, niż gdyby Tigana była po prostu niezbyt dobra.
5. Jose Saramago, Blindness
Tak, to jest ta książka, gdzie noblista sięga po element fantastyczny, niewytłumaczalną epidemię ślepoty, dokładniej rzecz ujmując. Pozwoliłam sobie na chwilę niskiej satysfakcji płynącej z tego faktu, a potem pozwoliłam prowadzić się przez świat, w którym tak wiele się zaciera w bieli przesłaniającej całe pole widzenia. Zgodnie z interpretacją podsuwaną przez autora, potraktowałam to jako przypowieść o składowych moralności, o tych wszystkich drobnych elementach, wynikających zarówno z jednostki, jak i ze społeczeństwa, które budują sumienie i osobowość. W porównaniu z tą książką, eksperyment więzienny wydaje się zabawą w piaskownicy. Siły powieści dodaje łagodny, wręcz gawędziarski ton, narracja osoby w jakiś sposób przywykłej do okrucieństwa i nagłych zmian losu. Tym bardziej wyrazista jest refleksja, od której trudno mi się teraz opędzić: jak strasznie od-okrutnione jest nasze społeczeństwo, jak bardzo to wszystko, co nam nie pasuje, jest spychane na margines, i jak bardzo wierzymy w stabilność. Saramago rozbiera ten kruchy konstrukt, jakim jest społeczeństwo z jego umowami i konwencjami, na podstawowe elementy. Ale pokazuje też, że nawet gdy ten konstrukt runie, jest jeszcze nadzieja.
6. Mario Vargas Llosa, Wyzwanie. Szczeniaki
Raczej źle jest zaczynać znajomość z tekstami danego pisarza od zbiorku opowiadań będącego raczej prezentem dla fanów niż samodzielną książką. Cóż, tak wyszło. Na pewno jeszcze do Llosy wrócę, choćby dlatego, że Marzenie Celta zapowiada się ciekawie, a te opowiadania przekonały mnie urodą języka i sposobem przedstawiania zarówno ludzi, jak i otoczenia, w jakim funkcjonują. Znów się okazało, że literatura iberoamerykańska jednak do mnie trafia; trudno mi to zdefiniować, ten konkretny typ wrażliwości jest zupełnie nie mój, ale mimo to przechodzą mnie ciarki, ilekroć pomyślę o Stu latach samotności czy o tym, że nigdy nie należy patrzeć w oczy aksolotlom. W zestawieniu lektur z listopada na pewno pojawi się więcej Ameryki Południowej.
7. Jeffrey Eugenides, Middlesex
Nie wiem, od czego zacząć - czy od rewelacyjnego osadzenia losów bohaterów w historii XX-wiecznej Grecji, a potem Stanów Zjednoczonych, czy od nasycenia treści grecką kulturą, czy od cudownie gęstej sieci relacji między wyrazistymi postaciami, czy od opisów sprawiających, że banalne, codzienne doświadczenia wydawały się niezwykłe i niepowtarzalne... przy tym wszystkim fakt, że jest to powieść o hermafrodycie, napisana z empatią i wyczuciem, to już tylko wisienka na torcie. Wprawdzie temat książki dotyczy mnie raczej pośrednio, ale jest mi bliski. Znalazłam w niej kolejne potwierdzenie tego, że płeć to kategoria tylko pozornie ważna, wygodna, ale nie sprawdzająca się w analizie ludzi. Zbyt prosta, zbyt obrośnięta stereotypami,a często - zbyt krzywdząca. A przy okazji, strasznie złożona, nie tylko wtedy, gdy ma się, jak Cal z Middlesex, tę czy inną mutację genetyczną.
Trudno mi pisać o Middlesex bez popadania w skrajnie osobisty ton. Zostańmy przy tym, że to ważna i dobra książka.
* - powiedziałabym nawet, że wiele z naukowych tekstów, które czytałam ostatnio, to było prawdziwe sf! :D