Dec 24, 2006 02:01
Ha, zdążyłam! Chciałam życzyć wszystkim wesołych Świąt, ciepłych, serdecznych i sympatycznych chwil nie tylko przy Wigilijnym stole, dużo, dużo zdrowia, powodzenia w szkole/w pracy/na studiach, spełnienia marzeń, Weny, spełnienia w życiu osobistym, zarówno, jeżeli chodzi o przyjaźń, jak i miłość, a także pysznych potraw, ładnych kolęd i pięknej pasterki.
Jeszcze raz wszystkiego dobrego!
Nastrój świąteczny sprawił, że wzięło mnie na taki ciepły, rodzinny i właśnie świąteczny fluff, w wyniku czego popełniłam dwa niewielkie (kolejno: 783 i 834 słów) Prisonowe fiki. Pierwszy to fluff!pre-series!fik z Michaelem i pięcioletnim LJ-em w rolach głównych, drugi natomiast to angst!fluff!futurefic z Mahone'm, ale pięć lat później. Even Mahone can have his Merry Little Christmas, a ja również jemu życzę jak najlepiej. ;)
Have yourself a Merry Little Christmas!
Święta (spoilerów brak)
Lincoln i Veronica wyszli do kuchni, podczas gdy Michael został z kucającym na dywanie, zaabsorbowanym zabawką pięciolatkiem.
Napił się kawy, rozsiadł wygodniej w fotelu i spojrzał na zieloną, obwieszoną świecidełkami choinkę. Widok drzewka budził w nim mieszane uczucia, gdyż nasuwał skojarzenia z tymi wszystkimi Świętami, które spędził wśród ciepłych, starających się, ale jednak całkiem obcych ludzi. Zbyt często zmieniali rodziny, by móc się do którejś naprawdę przywiązać, ale dla Michaela liczył się tylko fakt, że miał brata przy sobie.
Kiedy wcześniej Lincoln znalazł się w poprawczaku, Michael trafił do koszmaru, który uwzględniał również przepiękną, pachnącą choinkę, ze zwieszającym się z gałęzi kolorowym szkłem, srebrzystymi włosami i łakociami, których nie mógł ruszać. Jego przybrany ojciec nie był dobrym człowiekiem, i, chociaż minęło już pięć lat, Michael wciąż nie znalazł w sobie odwagi, by opowiedzieć bratu o najgorszych Świętach swego życia.
Później, kiedy Lincoln stał się prawnym opiekunem Michaela, spróbował mu wynagrodzić te wszystkie Święta, które spędzali wśród nieznajomych, zawsze innych ludzi. Gdy młodszy brat zobaczył, z jakim zapałem starszy dekoruje drzewko, robi sałatki i donosi kolejne, świeżo upieczone przez Veronicę ciasta, stwierdził, że nie zepsuje tego wszystkiego stwierdzeniem, iż świecidełka niewiele dla niego znaczą, a za Święta wystarczy aż i tylko Lincoln.
Cała jego rodzina.
W zwisających z gałęzi szklanych bombkach odbijał się blask płonących na stole świec i Michael doszedł do wniosku, że w tym roku jego brat naprawdę się przyłożył. Może dlatego, że on, Michael, właśnie rozpoczął studia, a Veronica, z dużym zapasem prawniczych anegdot i historyjek, wreszcie przyjechała do nich Święta. Wigilia była dokładnie taka, jaką sobie Lincoln wymarzył, co Michaela niezmiernie ucieszyło; znaczyło bowiem, że wciąż było coś, na czym mu zależy, pomimo jego coraz częstych zniknięć, ataków zmęczonej, nie pasującej do niego frustracji i ciemniejszych worków pod oczami.
- Gdzie tata?
Michael przeniósł spojrzenie na dywan, skąd spoglądał na niego dzierżący zielony samochodzik-zabawkę Junior.
- Zaraz wróci - odparł Michael, po czym zsunął się z fotela na podłogę obok rozbawionego malca. LJ obdarzył go szerokim, szczerym uśmiechem dziecka i wyciągnął w jego kierunku resorówkę. Michael wziął ją do ręki, skupił na niej wzrok i pod warstwą zielonej, bezpiecznej dla dzieci farby dostrzegł wszelakiego rodzaju dźwignie, śruby i sprężyny, całą tę konstrukcję, która spajała samochodzik. Westchnął i oddał go chłopcu, a następnie spojrzał na zegarek, by odkryć, że pozostała jeszcze godzina do przyjazdu Lisy. Myśl o tym, że mogą minąć wieki, zanim ponownie ujrzy swego bratanka sprawiła, że Święta stały się dlań jeszcze bardziej przykre, niż do tej pory.
Wpadł na pewien pomysł.
Sięgnął do kieszonki na piersi i wyjął stamtąd nieco wymiętego, niebieskiego żurawia origami. Rozprostowywał, wygładzał papierowe skrzydła pod czujnym okiem LJ-a, a gdy żuraw był już gotowy, chłopiec wziął go do ręki i zaczął oglądać z tą niewinną, słodką ciekawością, jaką znają tylko dzieci. Widok bratanka z żurawiem w ręce przypomniał Michaelowi o innym, równie zainteresowanym chłopcu, który niecałą dekadę wcześniej odkrył na poduszce podobnego ptaka. Nawet kiedy nauczył się w końcu, jak je tworzyć, wciąż znajdował nowe, i chociaż wyrósł już z wiary we Wróżki czy Świętego Mikołaja, to nigdy nie przestawał wierzyć w swojego brata.
Gdy kilka lat później zainteresował się symboliką papierowego żurawia, odkrył, że nie mylił się, odgadując intencje Lincolna.
- Weź go - powiedział LJ-owi, a gdy chłopiec podniósł na niego spojrzenie bystrych, zielonych oczu, dodał - Jest twój. Zawsze, kiedy będziesz się czuł samotny, wyjmij go i przypomnij sobie te spędzone razem Święta i to, jak wielu ludzi cię kocha. Pewnie słyszałeś to już wiele razy - ciągnął dalej Michael, który sam nie wiedział, czy mówi wciąż do bratanka, czy kieruje te słowa też do siebie - Ale wiedz, że nieważne, jak daleko będziesz, my zawsze cię znajdziemy.
W tym momencie do pokoju weszła Veronica z udekorowanym półmiskiem, na którym królowała pieczona szynka. Zerknęła na Michaela i LJ-a, nie dostrzegła jednak zaciśniętego w dziecięcej rączce papierowego ptaka, a jedynie pociągnięty zieloną farbą samochodzik.
- Bawicie się resorówką, chłopcy? - zapytała, gdy postawiła już jedzenie na stole, tuż obok zrzucającego igły stroiku i barwionych świec. - Może powinnam zawołać Lincolna i przynieść wam karty, cygara i alkohol? Czy dziewczyny też wolno brać udział w tej części imprezy? - dodała z powagą.
- Pod warunkiem, że będą bardzo, bardzo niegrzeczne - odparł Lincoln, który pojawił się znienacka w pokoju i objąwszy od tyłu Veronicę, pocałował ją w policzek. - Co tam, duzi chłopcy? Mogę do was dołączyć? Czy dalej bawicie się samochodzikiem?
- Chyba już skończyliśmy - odparł Michael i mrugnął w kierunku LJ-a, który uśmiechnął się i niedostrzegalnie skinął mu głową, po czym wstał i podbiegł do ojca. Lincoln puścił Veronicę i wziął syna na ręcę, a Michael pomyślał, że minie wiele, wiele dni, zanim znów znajdą się w komplecie i w takiej miłej, rodzinnej atmosferze.
W gruncie rzeczy, Święta nie były takie złe.
Wszystko dobrze (Spoilery do 2x09)
Dzień, w którym Cameron po raz pierwszy nazwał Alexa ojcem, stanowił jedno z najwspanialszych wspomnień jego życia. Ta wewnętrzna siła rozwój niezwykłej więzi, jaka łączyła rodzica z potomkiem, sprawiała, że miał dla kogo żyć. Płynąca z zabaw, troszczenia się i tulenia do snu czysta, pierwotna radość wynagradzała niepowodzenia w pracy, zepchnięte wtedy na drugi plan.
Miał rodzinę, swoją broń i odznakę, ale dopiero, gdy stracił to pierwsze, zrozumiał, jak wielkim był głupcem. Możliwe, że gdyby zechciał wtedy szczerze porozmawiać z Pam i przyznać, że tak, sprawa Shalesa ma na niego większy wpływ, niż przypuszczał. Wiedział, że gdyby zaczął już mówić, przełamał ten wewnętrzny opór i zaufał mądrości żony, to może potrafiłby przyznać, że potrzebuje pomocy, cholernie fachowej pomocy, zanim będzie za późno i popełni błąd, który przekreśli całe ich dotychczasowe życie.
Minęło już prawie pięć lat, od momentu, gdy Pam wzięła Camerona i przyjechała do Illinois, by dać im drugą szansę. Alex stwierdził wtedy, że musi sprzedać ten zimny, przesiąknięty trupią wonią dom, wraz z garażem, ogrodem i wszystkim, co w sobie kryły. Znaleźli inne, mniejsze mieszkanie, gdzie widywali się częściej, niż tylko przy wyjściu do pracy i wieczornym kładzeniu syna do łóżka. Alex, po kilku miesiącach nocnych koszmarów i ataków lęku, o których nawet wtedy nie chciał rozmawiać z Pam, zdał sobie sprawę, że tak dalej być nie może, inaczej któregoś dnia jego syn znajdzie go z przestrzeloną głową czy w wypełnionym spalinami garażu.
Nie potrzebował nawet uciekinierów, stres zabijał go może wolniej, ale równie wytrwale, jak jego przeklęte prochy i nadmiar adrenaliny. Nie chciał tego robić Cameronowi, więc odstawił midazolam.
Często rozmyślał nad sposobem, w jaki to wszystko się zakończyło. Któregoś dnia po prostu jego telefon umilkł, skończyły się szantaże i napuszczanie go na zbiegów, a Alex nie mógł uwierzyć, że wyszedł z tej historii żywy. Uciekinierzy musieli znajdować się już w Panamie, ale gdy Mahone'a nie spotkała żadna kara, stwierdził, że nie ma już żadnych powodów, by ich dalej ścigać. Wziął długi urlop, zaszył się w swoim domu i wysłał do biura pismo, w którym rezygnował z pracy w wydziale pościgowym i, ku jego zdziwieniu, szefowie nawet bardzo nie protestowali, tylko sprawili, że ponownie znalazł się w starym, dobrym wydziale zabójstw w Chicago.
Wydawało mu się, że kiedyś dostrzegł w tłumie Kellermana, ale ten zniknął, rozmyta, szara plama wśród tysiąca różnych barw, światełek, sztucznych szopek i choinek. Zresztą, Alex był chyba zbyt oszołomiony perspektywą spędzenia całych Świąt z synem, by poświęcić temu więcej uwagi.
Pięć lat później w tym samym sklepie, w czerwonym blasku lampek i pod garściami zwisającej z sufitu plastikowej jemioły, szukał z Cameronem odpowiedniego opakowania na prezent dla Pam. Krucha, szklana buteleczka perfum tkwiła w firmowym pudełeczku, wśród miękkich, srebrnych łańcuchów i tuż obok zapełniającego pół bagażnika prezentu dla chłopca. Nie ma co, na te Święta przygotował się jeszcze solidniej, niż na poprzednie, i nie miał na myśli tylko prezentu. Pomyślał, że chyba nic nie byłoby w stanie zepsuć im tych planów, kiedy od niechcenia zerknął w stronę ruchomych schodów i przysiągłby, że dostrzegł wśród nich znajomą twarz.
Wszędzie poznałby tego dzieciaka. Może i zdążył już dorosnąć, ale wciąż posiadał te same, znajome rysy twarzy i oczy, tak podobne do tych, które spoglądały na niego z coraz bardziej wyblakłych listów gończych. Zawsze istniała niewielka szansa, że się pomylił, ale nie mógł przecież ryzykować. Ruszył naprzód, przepychał się między ludźmi i miał wrażenie, że obserwuje siebie samego gdzieś z boku i wcale nie spodobało mu się to, co ujrzał. Dopadł schodów i oparł dłoń na czarnej, ruchomej poręczy, gdy poczuł, jak serce rozpaczliwie tłucze mu się w piersi niczym spłoszony, uwięziony ptak. Pomyślał wtedy, że pięknie, że zaraz w pościgu za przeszłością dostanie wylewu czy zawału na tych ruchomych schodach i zepsuje synowi Święta.
A to wcale nie musiał być młody Burrows.
Gdy jego serce uspokoiło się nieco, a ręce przestały błądzić po kieszeniach w poszukiwaniu midazolamu, stwierdził, że nigdzie nie może chłopaka dostrzec, więc zniknął albo od początku był tylko przywidzeniem. Zresztą, nawet jeżeli nie, to Alex przecież już dawno zrezygnował z dalszych poszukiwań. Tylko, że wciąż próbował zwalczyć dawne obsesje.
- Tato? Nic ci nie jest? - Usłyszał za sobą Camerona i odwrócił się, by sprawdzić, czy z jego synem wszystko w porządku. Piękny z niego rodzic, skoro rzucał wszystko, włącznie z własnym dzieckiem i ruszał naprzód, by polować na miraże i widma przeszłości. I chociaż nie zwykł okazywać uczuć, to objął chłopca i powiedział, że tak, wszystko dobrze, mój synu.
Wciąż mógł ruszyć w pościg za młodym Burrowsem, ale jeżeli przez ostatnie pięć lat zdążył się czegoś nauczyć, to właśnie tego, że nieważne kiedy, nieważne gdzie, zawsze i wszędzie najważniejsza jest rodzina. Poza tym, skoro jego własna zyskała drugą szansę, to czemu miałby odmówić jej tamtej, równie lojalnej i odważnej? Czegokolwiek by nie mógł powiedzieć o Michaelu i Lincolnie, to na pewno nie tego, że kiedykolwiek zapomnieli o własnej rodzinie.
Było im czego zazdrościć.
- Chodź, Cameron. Wciąż jeszcze nie ubraliśmy choinki - powiedział. Położył synowi rękę na ramieniu, po czym wyszedł razem z nim na zewnątrz.
Wracali do domu.
genre::futurefik,
mahone,
fandom::prison break,
genre::fluff,
ff::pb,
pre-series,
genre::angst,
character::michael,
fanfiction,
christmas,
lj