Uwaga. Pod poniższym lj-cutem znajduje się długa notka pełna narzekania na los i pytania o sprawiedliwość dziejów. Jak ktoś nie chce, to niech nie czyta, to będzie nawet lepiej, serio.
No więc tak, brawa dla tych, którzy zgadli, znowu chodzi o sąsiadkę z dołu. Tym razem nie pofatygowała się do nas, ale istnieje w naszej świadomości jako intensywny byt wirtualny, a jej istnienie przejawia się w tym, że G. kicha głośno, a S. mówi: cicho, bo zaraz będzie interwencja! I pewnie, że to jest trochę na żarty, ale tylko trochę.
Ja jestem w ogóle paranoik. I neurotyk. I na dodatek mam bardzo dobrą pamięć, a nad różnymi rzeczami nie umiem przechodzić do porządku dziennego. W sumie daje nam to sytuację, kiedy sąsiadka z dołu przychodzi, wydziera się, budzi mnie albo odrywa od nauki i ja już nie jestem w stanie ani się uczyć, ani spać, serio. Po prostu trzęsę się (autentycznie) i jestem zła, i mam poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. I tak mam przez pół nocy. I rano, a jest to na ogół pierwsza myśl po przebudzeniu. I smutna prawda jest taka, że za dziesięć lat, jak to sobie przypomnę, to też się zrobię zła - może już nie tak bardzo, nie będę się cała trzęsła, ale będzie podobnie. I teraz nasłuchuję każdego szmeru, kroków na schodach, stukania, wszystkiego, i mam tylko nadzieję, że ona tu nie przyjdzie.
Biorąc pod uwagę powyższy fakt zrozumiałym jest, że staram się ograniczać kontakty międzyludzkie do aprobowanego społecznie minimum. Np. od szeroko pojętego sąsiedztwa chcę zasadniczo jednego - żeby nie naruszali mojego spokoju, zgodnie z zasadą "mój dom to moja twierdza", a jak naruszą z premedytacją i złośliwie, to nie lubimy się już i podejmuję intensywne działania na rzecz tego, żeby zaprzestali naruszeń. Dla mnie jest to jasne i logiczne, bo taką mam naturę - w skrócie można to zdefiniować jako "nie rusz, to moje!". Ale okazuje się, że nie jest to logiczne.
Bo według S. i G. to ja atakuję biedną staruszkę, która pewnie się nudzi albo ma schizofrenię, a jak ona przyjdzie następnym razem, to mnie zamkną w szafie, żebym się nie odzywała. I, oczywiście, ja znowu wychodzę na tą złą i nienormalną, bo technika "przepraszam, że żyję i obiecuję, już więcej nie będę" oraz pojęcie "bezkonfliktowość" są mi zgoła obce. I nie jest mi zbyt fajnie, zwłaszcza, że nie mam dokąd uciec. Nie mam nawet małego, malutkiego kawałka miejsca, w którym mogłabym się schować. Nie mam nawet jakiejś niewirtualnej istoty, której mogłabym pomarudzić - bo przecież to nie jest wielki problem, którym warto byłoby zaprzątać głowę Rodzicom. Ale jest mi z tym źle. I już chyba naprawdę wolałabym lumpować w kartonie wybitym styropianem, ostatnio zastanawiałam się nawet, jak by to rozegrać.
Boże, czy ja chcę tak dużo? Ja wcale nie oczekuję, że zostanę zaaprobowana, pokochana i w ogóle. Nie, niech sobie żyją w swoim cudownym świecie, serio. Ja po prostu chcę mieć gdzieś taki kawałek miejsca, gdzie nikt nie wejdzie bez zaproszenia, gdzie będę mogła się wczołgać i być emo do woli, bo przy ludziach się wstydzę.
Przepraszam za ten żenujący eshibicjonistyczny kawałek, ale trudno, niech już będzie.