Fandom: Kapitan Ameryka: Pierwszy Avenger
Ilość słów: ~700
Opis: Dzisiaj pokażemy, skąd biorą się sny.
La science des rêves
Huk przede wszystkim. Potem rozbłysk światła i ciemność bez dna, zimno i cisza. Zamykasz oczy.
*
W twoim domu mówi się inaczej niż na ulicy. W twoim domu praktycznie się nie mówi. Ojciec wraca z pracy, ma tak czerwoną twarz, że jego rude włosy wydają się tracić cały kolor. Chowasz się za zeszytem, chociaż nie możesz skupić wzroku na literkach bardziej niż zazwyczaj, boisz się -
on powinien nie żyć; pamiętasz, jak wyglądał w taniej trumnie, to było dawno temu
- ale nic się nie liczy, bo podchodzi, a jego twarz wykrzywia grymas złości. Unosi rękę, już prawie czujesz ból, odcisk wielkiej dłoni na policzku, krew kapiącą z nosa, kiedy matka -
nie, to nie ona, jego matka nie żyje, nie żyje, nie żyje, była chora, bardzo chora, nie przyznała się nikomu, jak bardzo; pieniądze zamiast na leki, dawała Steve’owi
- Peggy łapie go za nadgarstek.
- Lubisz znęcać się nad mniejszymi od siebie? - pyta, powinna być Buckym, ale jest Peggy, z jej brązowymi lokami i czerwonymi ustami.
- Nie jest mały, ale wciąż tak samo głupi, tak samo słaby, bohater w niebieskiej spódniczce! - krzyczy martwy/ojciec i zdajesz sobie sprawę, że faktycznie nie jesteś już mały, to obce, drugie ciało, rośnie i pęcznieje, stół unosi się, a ty rośniesz i rośniesz i rośniesz, ponad dach, ponad latarnie, ludzie jak mrówki, domy z pudełek po zapałkach, słońce oślepia i dusisz się chmurami -
*
Pierwszy raz widzisz nagiego mężczyznę, kiedy przychodzisz na zajęcia praktyczne w grudniu. Nie powinno cię to poruszyć, nie poruszyło cię -
kiedyś mężczyzna miał ciężką szczękę i gęste, jasnobrązowe włosy, silne ramiona, ale dziwnie szczupłe kostki, pamiętasz jego kostki, tygodniami przyglądałeś się kostkom innych mężczyzn na ulicach, aż jeden uderzył cię tuż przed twoim domem tak mocno, że straciłeś przytomność
- ale teraz odwracasz zawstydzony wzrok, twoje oczy błądzą po pustych twarzach pozostałych studentów, którzy nagle dobierają się w pary i zaczynają tańczyć. Model wciąż tkwi w wystudiowanej pozie, z twarzą odwróconą w stronę tańczących, i resztą ciała skierowaną w twoją stronę.
- Zatańczysz? - pyta, wciąż nieruchomy jak rzeźba. Ale jego ciało nie jest z marmuru, dotykasz go, jest ciepły pod twoimi lodowatymi palcami.
- Pocałuj mnie - odpowiadasz, chociaż chciałeś powiedzieć coś całkiem innego. Wtedy rozlega się strzał i nagle jesteś sam, a ciemność, ciemność -
*
Nurkujesz, woda jest zimna i coraz trudniej poruszać rękami, ciśnienie prawie rozsadza ci głowę, ale jeszcze trochę, widziałeś błysk, wyciągasz przed siebie dłoń, a tarcza sama wsuwa się w twoje palce.
Zaciskasz je mocno na śliskim, ostrym, rozgrzanym brzegu. Chcesz się wynurzyć, ale twój wzrok przykuwa coś, co było pod nią ukryte w mule. Zapiera ci dech w piersiach -
nieprawda, nie oddychasz, od samego początku, nie oddychasz, powietrze jak lód rozsadza pierś
- na widok wykrzywionej grymasem cierpienia twarzy Bucky’ego. Wypuszczasz tarczę i zaczynasz rozpaczliwie wygrzebywać go, wyrywać ze szponów lepkiej ziemi, która zdaje się wsysać go coraz głębiej i głębiej…
Nagle otwiera oczy i wbija w twoje ramię, chude i słabowite, bielejące w uścisku jego gorących jak rozpalony metal palców.
- Myślałem, że jesteś większy - mówi, jego głos jak dzwon, i wypuszcza cię, znikając w odmętach. Ciemność gęstnieje, a ty się kurczysz i zwijasz, i zmniejszasz, aż znikasz -
*
Otwierasz oczy. Jest jasno. Przez okno wpada rześki wiatr, chociaż powietrze, które ze sobą niesie, wydaje się nienaturalnie ciężkie, trochę jak zmrożona mżawka, trochę jak płynny metal. Leżysz w łóżku, pościel jest kremowa, wygląda na używaną, ale w dotyku jest zbyt nowa, zbyt droga, zbyt gęsto utkana. Wtedy zwracasz uwagę na dźwięki, na skrzypienie radia, kręcącą się wokół ładną pielęgniarkę. Przez chwilę to ona przykuwa twoją uwagę, ale wtedy…
- Byłem tam! Byłem na tym meczu. Gdzie ja jestem? Gdzie mnie trzymacie? - Wyrywasz się z łóżka, czekając na coś -
ciemnośćuryweksnunastępnysenciemnośćzimnociemnozimnociemno
- sam nie wiesz, na co, tak ciężko sobie przypomnieć, kim jesteś, gdzie jesteś, gdzie nie jesteś, kim nie jesteś, co było/jest, biegniesz, więc biegniesz, jakby próbując złapać uciekający ogon latawca, który rozpływa się w powietrzu. Dźwięki i kolory ogłuszają cię i oślepiają, pozostawiając za sobą poczucie pustki.
- Kapitanie, przespałeś prawie siedemdziesiąt lat - mówi czarny mężczyzna, którego nie znasz.
- Byłem umówiony - odpowiadasz głucho, jakby powtarzając echo ostatniej świadomej myśli w oceanie zagubionych przeczuć.