Urororodziny Nilc :) [post in Polish]

May 19, 2006 00:07

Wszystkiego, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochana le_mru!! ::ściska mocno:: Najcieplejsze, najserdeczniejsze życzenia. Zaś co do 'prezentu'...

Po pierwsze - le_mru - wiem, że nie jest to konwencjonalny prezent urodzinowy. Za dużo w nim - no cóż, śmierci, a za mało elementów radosnych, tortów, świeczek, alkoholu, takich tam. Ale stawanie się dziewiętnastolatką to sprawa poważna (pamiętam, była jesień...) a poza tym wiesz, że angst is ♥ - no, dobry dla krwiobiegu. A teraz czas, żebym przestała się krygować i przeszła do rzeczy.

A! Zrobiłam okolicznościową ikonkę, ale po namyśle doszłam do wniosku, że jest Ogromnym Spoilerem odcinka 2x21, dlatego nie użyję jej w tym poście, ale polecam spacer do moich obrazków użytkownika. ::kłania się w stronę Nilc::

Wiem, że dużo muszę się jeszcze nauczyć (czy może raczej mogłabym, bo muszę to trochę mocne słowo ;), ale mam po prostu nadzieję, że choć trochę Ci się spodoba.



Beta: dark_vanessa, której należą się naj, najserdeczniejsze podziękowania. Dziękuję. ♥ Twoja pomoc i wkład są nieocenione - a Twoja cierpliwość i przyjaźń tym bardziej.
Wyzwanie: Challenge Morderców
Ostrzeżenia: Powiedziałabym, że dość okrutne podejście do bohaterów.
Ograniczenie wiekowe: Jeśli oglądałaś/oglądałeś serial, to Cię nie zdemoralizuje.
Długość: ~2200 słów (pięć miniatur)
Spoilery: Do 2x21 (zresztą do tego też odcinka jest kompatybilne z przyczyn logistycznych)

W których umiera Kate
Ogień
i.
Nie jest do końca pewna, czy można to nazwać planem - nawet jej samej zdaje się raczej na pół przetrawionym aktem desperacji, poronionym płodem rozgorączkowanego umysłu.
Siedzi na werandzie w półmroku powoli przechodzącym w ciemność. Nie wie, czy to co robi, jest dobre, właściwe. Czy ma do tego prawo. Na wątpliwości jest już jednak za późno. Bawi się zapalniczką: pstryk, płomyk, pstryk, płomyk; to tak cholernie łatwe… Przez moment ma ochotę na papierosa, chociaż już od dawna nie pali - ale wciąż pamięta posmak tamtych wypalonych z koleżankami w szkolnej toalecie, pośpiesznie spuszczanych, gdy rozlegały się znajome kroki nauczycieli.
Warkot silnika wyrywa ją z zamyślenia. Światła przednich reflektorów oślepiają i Kate przysłania oczy ręką. Na widok samego samochodu Wayne’a czuje biały, niemal zimny płomień głęboko we wnętrznościach.
Wszystko jest tak boleśnie rutynowe - zaciągnięcie go do łóżka, jego smród, na pół przetrawiony alkohol i tania woda kolońska, jego obleśne uśmieszki, teraz jeszcze bardziej odrażające, jego komplementy, bardziej obrzydliwe nawet od tego natrętnego, zamglonego spojrzenia, które próbuje ją rozebrać.
Chciałaby go wypalić z każdej swojej komórki. Usunąć, wymazać z kodu DNA, z pamięci, z życia, i wie, że nie może. I jeżeli zbiera się jej na płacz, to nie dlatego, że żałuje tego, co za chwilę zrobi - na żal przyjdzie czas później, powtarza sobie - ale dlatego, że to tylko półśrodek. On dalej będzie żył. W niej. Ohydna spuścizna brudu i wstydu.
Jego dłoń na jej ręce zostawia po sobie palące piętno. Kate wybiega z pokoju, podpala lont i wypada na zewnątrz. Pośpiesznie usiłuje odpalić motor: silnik nie reaguje.
- Pieprzony draniu! - wyrywa jej się, gdy zeskakuje z siedzenia i rzuca się do ucieczki.
Za późno.

Woda
ii.
Jack umarł pierwszy.
Może i było to do przewidzenia - choroba wydaje się być niemal inteligentnym bytem. Oczywiście, że jedyna osoba, która mogłaby mieć jakiekolwiek pojęcie o tym, co się dzieje, umarła od razu.
Zaraz na początku, Sayid wyruszył na poszukiwanie Rousseau; mogła mieć jakieś informacje, które pewnie przydałyby się Jackowi. Irakijczyk jednak nie wrócił. Zdania są podzielone - część uważa, że zginął w dżungli, inni sądzą, że zastrzeliła go Francuzka. Sawyer stwierdził, że Muhammad miał więcej rozumu niż oni sami i po prostu trzyma się z dala od ogniska choroby.
Zaskakujące, ale sam Sawyer nie uciekł. A przecież wciąż jeszcze może.
Pierwsze stadium to gorączka. Wysoka, ale nie pozbawiająca przytomności, przynosząca ze sobą takie bóle głowy, że Jack - a potem Hurley, Sun, Jin, Charlie, sama Kate - płakali, zagryzając wargi do krwi. Ani proszki, ani zioła wskazane przez Sun nie miały na to uporczywe łupanie żadnego wpływu.
Ale to nie gorączka zabija, gorączka po paru dniach przechodzi, zostawiając chorych słabych jak niemowlęta, ale wciąż jeszcze żywych. Potem atakuje biegunka. Wyniszczająca, piekielna biegunka, która odwadnia w błyskawicznym tempie i zabija w śmierdzący, upokarzający sposób. Kate tęskni za wstydem jak za żadną inną z rzeczy, które zabrała jej choroba. Bardziej nawet niż za włosami, które wypadają garściami. Chorzy załatwiają się gdzie popadnie, smród unosi się w powietrzu, ohydny, ale tak znajomy, że dla nich niemal niewyczuwalny. Kate wie, że ona sama też tak śmierdzi.
- Wody - prosi słabym szeptem, właściwie nie licząc na to, że ktoś dosłyszy. Wczoraj - a może przedwczoraj? - Eko i Sawyer wykopali dół, do którego wrzucono ciała Hurleya i Charliego. Locke został ze zdrowymi, ktoś powinien opiekować się tą pozostałą grupą, ale też zjawił się na tym nie-pogrzebie. Kate zastanawiała się, dlaczego ryzykuje, ale nie była w stanie niczego powiedzieć; ledwie trzymała się na nogach, oparta o Sawyera. Dzisiaj nie miałaby już siły nawet na to.
- Wody - powtarza; spękane usta bolą, język wydaje się być kawałkiem drewna.
Sawyer podchodzi z butelką. Przytyka ją do jej warg bez słowa.
- Dzię… kuję…
Sawyer odwraca wzrok, ale jeszcze nie wstaje. Kate z bezsilną desperacją zaciska dłoń na jego ręce. Wskazuje na olster przy pasku mężczyzny.
- Sawyer… proszę.
Wciąż nie patrzy na nią, gdy odpowiada beznamiętnie:
- Nie proś mnie o to, Piegusko.
- Proszę.

Ziemia
iii.
- Jin, w takim stanie nie możesz popłynąć. Sun, przetłumacz mu to.
Sun i Jin zaczynają zażartą dyskusję, niezrozumiałą dla nikogo poza nimi. Jack spogląda z ukosa na Kate. Ona podejmuje nieme wyzwanie, otwiera oczy szeroko i nie mruga; po długiej chwili to Jack odwraca wzrok i powtarza, z naciskiem:
- Nie wiemy, co ci jest, Jin. Ktoś inny popłynie na tratwie.
Kate nawet nie patrzy w stronę Sun i Jina, nie chce również rozmawiać z Jackiem. Domyśla się, o co chciałby ją oskarżyć, dlatego odchodzi na bok, udając, że nie jest zainteresowana.
Po jakiejś godzinie przychodzi do niej Michael i oznajmia:
- Mamy wolne miejsce… a ty podobno znasz się na żeglowaniu.
Pożegnania są bolesne, ale na swój sposób wyzwalające. Jack wręcza jej pistolet, z wahaniem, jakby nie był pewien, czy może jej z nim zaufać i Kate nie wie, czy ma dziękować, czy czuć się urażona jego wątpliwościami - ale niby dlaczego miałby być pewien. Jack potrafi wierzyć tylko w to, co widzi, tyle Kate już zrozumiała, a to co widać w niej nigdy dla nikogo nie było dość dobre, prawda? Czemu tym razem miałoby być inaczej.
Ma ochotę go uderzyć albo przytulić, a może i jedno, i drugie; w końcu nie robi nic, za to jemu pozwala objąć się i słyszy jego życzenia, by bezpiecznie dotarła na ląd. Oboje wiedzą, że to nie jest „do widzenia” a „żegnaj”.
Sawyer, Michael, Walt i ona, sami na środku wodnej pustyni. Wiatr pachnie solą i ten zapach wydaje jej się najpiękniejszym na świecie. Myśli o tym, jak to będzie wrócić do cywilizowanego świata, stanąć na lądzie… I pewnie znowu uciekać - tym razem jednak będzie miała przyzwoitą przewagę na starcie, prawda?
A potem… wszystko dzieje się tak szybko. Flara, łódź, Inni, pistolet, strzał, potworny ból w ramieniu i woda, tak dużo wody, woda nad głową i pod stopami, i coraz ciemniej i ciemniej przed oczami, a jej płuca zaraz wybuchną, słyszy krzyki, a potem lekkość, i nie czuje już ramienia, nie czuje niczego, i zalewa ją światłość, i gdzieś z oddali Kate dobiega rżenie, i nie wie, że pod wodą nie ma koni, nie wie, czym jest woda, bo czuje pod stopami ziemię.

Powietrze
iv.
Kiedy jest się uciekinierem przez dłuższy okres czasu - a jedyne stałe zajęcie, jakie Kate w życiu podjęła to uciekanie, jak zresztą trafnie podsumował ją Sawyer (cóż, swój pozna swego), - to człowiek uczy się być nieufnym i polegać na instynkcie.
Kate już nieraz źle wyszła na słuchaniu rozumu zamiast przeczuć. To przeczucie kazało jej uciekać w nocy z farmy, a rozsądek dał się przekonać słowom Raya, prawda? Tym razem nie zamierza dać się przekonać niczyjej argumentacji, dlatego mówi Jackowi wprost, że jej zdaniem coś jest nie tak, coś tu nie gra, w tej ucieczce nie-Henry’ego Gale’a.
Nie, żeby kogokolwiek interesowała jej opinia na ten temat.
Z narastającą niechęcią przygląda się, jak Jack wykorzystuje strach ludzi przed Innymi do namawiania ich do przypuszczenia ataku i odbicia Walta. Rozumie, czemu Michael mógł stracić w tej sytuacji jakiekolwiek pozory zdrowego rozsądku, ale reszta nie ma usprawiedliwienia w postaci porwanego potomstwa, prawda? Nawet Hurley, słodki i łagodny Hurley zdaje się pałać żądzą zemsty za Libby i nie jest to piękny widok.
Masę czasu spędzają więc na ćwiczeniach z bronią i ogólnych przygotowaniach do walki. Sawyer kwituje to prychnięciami pogardy i mówi, że bawią się w żołnierzy, a Sayid otwarcie sprzeciwia się całej szopce, ale Jack już od dłuższego czasu ignoruje każdego, kto się z nim nie zgadza. Kate ma tego po dziurki w nosie. Zapuszcza się coraz dalej w dżunglę w poszukiwaniu owoców i te spędzane samotnie chwile zaczynają być najlepszymi w ciągu całego dnia.
Zmęczona i głodna (owoce owocami, ale jednak z tęsknotą myśli o dzikach Locke’a) wraca późnym popołudniem i wiedziona nagłym impulsem, udaje się do włazu. Od śmierci Any i Libby miejsce wydaje się jej zupełnie odmienione - jakby coś je od wewnątrz skaziło. Dotąd zawsze postrzegała właz jako bezpieczne schronienie, miłą odmianę od wszystkich zagrożeń czyhających na rozbitków na plaży, w dżungli czy jaskiniach. Teraz ma wrażenie, jakby ściany ją obserwowały, jakby Inni kryli się za załomami korytarzy.
Kilkoro rozbitków stale pełni straż przy wejściu - bądź co bądź, nie-Henry Gale zna położenie włazu.
- Cześć, Charlie.
- Cześć. Daj mango?
Kate udaje się prosto do pokoju z komputerem i magicznym przyciskiem Locke’a. Ze zdumieniem dostrzega Michaela, siedzącego przed ekranem i tak pochłoniętego tym, co na nim widzi, że nawet nie zauważył jej przyjścia. Wiedziona impulsem staje jakieś trzy kroki za jego plecami - wciąż jeszcze się nie odwrócił, widać jej nie usłyszał - i zerka na coś, co wygląda podejrzanie jak…
Rozmowa?
Kate wciąga głośno powietrze i wtedy Michael nagle podnosi się, a raczej podskakuje jak oparzony. Ich spojrzenia spotykają się i Kate nagle rozumie co jej nie pasowało w tej całej układance.
Sięga po pistolet, ale Michael jest szybszy (kiedy on stał się taki szybki?), broń upada na ziemię i, kopnięta, ląduje pod ścianą. Jego ręce zaciskają się na jej gardle, odcinając dopływ tlenu i dusząc jej krzyk. Przez chwilę jeszcze Kate bije na oślep, kopie i drapie, i usiłuje się wyrwać, ale Mike trzyma z nieludzką siłą, cicho mamrocząc przeprosiny, których Kate nie chce przyjąć, nie przyjmuje.

Życie
v.
Najbardziej nie lubi „dni zrzutu”. Co cztery miesiące, z dokładnością do kilku godzin, gdzieś wysoko, nad jej głową, przelatuje samolot; Kate czasami widzi go w oddali, znikającego wśród chmur: zostawia po sobie kreskę dymu na niebie i zrzucone ze spadochronem zapasy na ziemi, kilkadziesiąt metrów od bunkra. Te dni sprawiają nawet większy ból niż rocznica śmierci Sawyera i Jacka (umierając tego samego dnia ostatecznie udowodnili, że na nikim nie można polegać), większy niż Święta, większy niż jej własne urodziny, bo jest to ten jedyny czas, kiedy Kate nie potrafi zapomnieć, że wyspa nie jest wszystkim. Że istnieją gdzieś poza nią rosnące miasta i ciche wioski, że gdzieś ludzie - och, jak chciałaby zobaczyć jakąś ludzką twarz oprócz własnej! - kochają się i nienawidzą, toczą wojny, usuwają ciąże, biorą narkotyki, piszą piosenki, oglądają telewizję, jedzą chipsy, zamawiają kawy…
Gdzieś istnieje prawdziwy świat.
Oczywiście, że czasami zastanawia się, czy to wszystko nie jest jednym wielkim psychopatycznym dowcipem. Myśli o tym średnio co sto i osiem minut. Co sto i osiem minut budzi się w nocy. Co sto i osiem minut nawet wtedy, gdy gorączkowała, gdy wymiotowała żółcią, gdy zapominała, jak się nazywa, to nawet wtedy te przeklęte liczby tkwiły w jej pamięci niczym wyryte w marmurze. Wydrapała je na stole, wypisała na ścianach włazu, gdyby mogła, wytatuowałaby je sobie na czole. Wieczorem nuci je niczym kołysankę.
Były też ostatnimi słowami Hurleya, ostatniego poza nią żywego pasażera lotu 815, wypowiedzianymi powoli i z namaszczeniem, gdy umierał od jej kuli.
Musiała go zabić - nie miała wyboru, czy raczej miała, ale tylko między sobą a nim, a to przecież żaden wybór, a przynajmniej chciałaby w to uwierzyć. Może powinna była postąpić „szlachetnie”, ale wydaje jej się, że wyświadczyła mu raczej przysługę. Choroba…
Och, dlaczego nie uwierzyli Rousseau?
Ostatnio często porównuje się z Francuzką - obie zostały w pewnym momencie zupełnie same na wyspie. Obie poradziły sobie, o ile przez poradzenie sobie rozumiemy przeżycie. Obie kurczowo trzymały się wspomnień (Kate zerka na samolocik, tylko kątem oka, by zobaczyć, że wciąż stoi tam, gdzie stał) i obie zabiły mężczyzn, których kochały. Obie oszalały z samotności. Ale czy będąc szalonym, można zdawać sobie sprawę z własnego szaleństwa? Kiedy Kate słyszy głosy, wie że to twory jej umysłu. Czy pozwala własnej wyobraźni płatać sobie figle, bo jest więc niespełna rozumu czy jest po prostu chora? Gdzie przebiega granica? Same pytania i żadnych odpowiedzi, i tylko ona sama, i przycisk, który co sto osiem minut naciska z mieszaniną miłości (bo jest jej misją i czyni ją potrzebną) i nienawiści (bo jest jej przekleństwem i więzi ją w tym strasznym miejscu).
Jedyna różnica, która ma jakiekolwiek znaczenie, to ta że Danielle nie żyje, a Kate wciąż jeszcze tak. Ale i to niedługo się zmieni. Kate zdaje sobie z tego sprawę.
Mogłaby udawać, że to wina niedawno przebytej grypy albo braku ruchu, wycieńczenia, czy wreszcie samotności i depresji, ale prawda jest taka, że Kate się po prostu zestarzała. Boi się zerknąć w kalendarz (jesienią z przesyłką przychodzi zawsze nowy, tym razem pełen zdjęć wysokich budynków, które zbudowano już po tamtym locie), boi się w ogóle zacząć zastanawiać, ile czasu mogło już minąć, bo to dopiero mogłoby ją przygnębić. Czasami nie pamięta niemal niczego sprzed… Oczywiście prócz miłości którą zabiła, ale to się rozumie samo przez się.
Boli. Tak strasznie boli… tęskni już do odejścia, niezależnie od tego, czy po śmierci coś jest, czy nie ma niczego. Ale jeszcze nie może. Musi nacisnąć przycisk, odsunąć to, co zdarzy się, gdy nikt go nie dosięgnie o następne sto osiem minut. Jest to winna im wszystkim, tym którzy leżą w rzędzie grobów, które czasami, coraz rzadziej, odwiedza (ale nie na te pierwsze, na plaży, bo one są za daleko) oraz tym, którzy nigdy nie widzieli i nie słyszeli o wyspie.
Teraz boli już każdy oddech. Krztusząc się kaszlem i podpełzając na czworaka do komputera, Kate sięga i wciska kolejne liczby; już od lat nie musi nawet patrzeć w ekran: 4 8 15 16 23 42 i wreszcie "wykonaj". Potem upada na podłogę i zamyka oczy.
Ostatnie, co słyszy, to ciche tykanie licznika i odgłos kroków.

birthdays, lost, fandom, fanfiction

Previous post Next post
Up