To be honest myślałam, że mam to już za sobą, że z tego wyrosłam, jednak wygląda na to, że na podrapane dłonie nadal przynoszą ulgę. niewielką i krótkotrwałą, ale wystarczającą, odwracającą uwagę. jak niewiele trzeba by się stoczyć na samo dno? ot, jedno spojrzenie. to żałosne, ale przywodzi na myśl ten etap, kiedy wystarczyło najmniejsze niepowodzenie, by pogrążyć się w otchłani rozpaczy. jak wiele ciekawych tekstów się wtedy pisało! przeżywanie bólu Wszechświata może być takie stymulujące... jednak teraz? teraz nie, teraz nie możesz, bądźżesz dorosła, kiedyś musisz, weź się w garść, uśmiechnij się wychodząc z tego ciemnego korytarzyku i uśmiechaj się, uśmiechaj, uśmiechaj i nie zważaj na ostre krawędzie. jak w kalejdoskopie.
czasem nienawidzę swojego życia, zazwyczaj wtedy, kiedy przez niepozorną błahostkę czuję się jakbym była absolutnie nieważna, absolutnie nieistotna, głupia i nudna. jakżesz to wszystko żałosne... nigdy nie będę potrafiła docenić tego, co potrafię. trawa po drugiej stronie zawsze będzie bardziej zielona. wystudiowany ból, według rytmu, według poetyki, wszystko brzmi jak powinno. jak zawsze. może to ja chcę zbyt wiele? zastanówmy się nad tym na następnym kazaniu. strumień świadomości. ale tak po prawdzie, to kogo to obchodzi? komu się zechce zatrzymać, kiedy jest jeszcze tyle własnych spraw do załatwienia? who cares about me? myślę, że nikt. i z tym niesprawiedliwym dla wszystkich wnioskiem Was zostawiam. ale fakt, czasem mam wrażenie, jakbym się nie liczyła...