Roz. 3
Rodziny przybrane
Na dużym, szpitalnym łóżku, wyłożonym wykrochmalonymi na sztywno prześcieradłami leżała mała, może ośmioletnia dziewczynka. Miała gęste, ciemne włosy, ciekawskie, czarne oczy i od razu widać było, że jest siostrą siedzącej obok Anthei.
Widać też było, że dziewczynka jest ciężko, przewlekle chora i ze szpitala wychodzi dość rzadko. Jeżeli w ogóle.
Mycroft poczuł jak ściska mu się coś w gardle, gdy Anthea odgarnęła włosy z czoła siostry i pocałowała ją w oba policzki, pytając, co mała chciałaby, żeby jej przeczytać.
"Alicję? Kubusia Puchatka czy Hobbita? A może wolisz ten nowy komiks?..."
"A możesz przeczytać mi wszystkie? Po jednym rozdziale!" Amy przybrała widocznie dobrze wytrenowaną minę samotnego, błagającego o bajkę dziecka. "Tak rzadko przychodzisz na cały dzień..."
"Amy, wiesz, że mam dużo pracy." strofowała delikatnie Anthea, utykając Amy za ucho niesforny kosmyk włosów."I tak powinnyśmy się cieszyć, że pracuję dla pana Holmesa, inaczej nigdy nie dałabym rady zapłacić rachunków za twoje leczenie..."
"Wiem, ale tęsknię za tobą! Dobrze, że już święta i pobędziemy sobie razem."
"Pewnie, że dobrze, mysza." Anthea rozpięła swoją służbową, czarną garsonkę i wskrabała się na łóżko obok siostry. "To zdecydowałaś w końcu, czego chcesz posłuchać zanim pojedziemy w odwiedziny do mamusi?"
Mycroft nagle z całą mocą przypomniał sobie jak będąc dwunastolatkiem czytywał bajki Sherlockowi. Sherlock był oczywiście małym mądralińskim. Wciąż poczyniał uwagi, pytał i dywagował, i ciężko było mu doczytać historię do końca, ale te właśnie chwile były jedynymi momentami, w których potomstwo rodu Holmesów czuło się jak pełnowymiarowe dzieci. Beztroskie i posiadające pozwolenie na dziecięce głupoty, takie jak czytanie Kota w Kapeluszu albo rysowanie rozklapionych żab,
"Dzień od rana był szary, mokry i ponury, słońce ani na chwilę nie wyjrzało zza chmury." czytała Anthea z otworzonej właśnie, wielkiej, kolorowej książki. "Na pewno nie chcesz napić się czegoś ciepłego, Amy?"
"Nie. Dobrze się czuję. Doktor na pewno pozwoli mi dziś pójść z tobą! Chcę i w tym roku odwiedzić wszystkich!"
"Tak..."
"Gdzie pójść?" zapytał skonfundowany Mycroft, ponieważ dziewczynka nie wyglądała na wystarczająco zdrową, aby opuścić swój pokój, co dopiero szpital. Pani Hudson spojrzała na starszego Holmesa zabawnie, po czym poklepała go matczynym gestem po policzku.
"Dobrze. Pójdziemy dzisiaj z Antheą. Zobaczysz dzisiejszy dzień świąteczny i to, jaką rolę odgrywa Anthea w życiu twoim i twojej rodziny."
"Anthea to tylko moja asystentka. Nie odgrywa żadnej roli."
Duch dzisiejszych świat spojrzał na Mycrofta miękkim, wesołym wzrokiem pani Hudson po czym klepnął go z całej mocy po plecach aż się rozległo.
"Mycroft! Jesteś bardziej ślepy niż mi o tobie opowiadali! Chodź i przekonaj się jak istotna dla całej twojej rodziny jest twoja tylko asystentka."
Mycroft już miał zaprotestować i obruszyć się na taki brak poszanowania względem jego osoby, ale prosty, biały, plastikowy zegar ustawiony na szpitalnym stoliku nocnym obrócił szybko wskazówkami. Gdy Holmes rozejrzał się dookoła, Anthea już pomagała małej Amy założyć rajstopy i grubą, wełnianą sukienkę. Obok stał lekarz, obserwując obie siostry z dobrze skrywanym żalem i źle skrywaną życzliwością.
"Tylko proszę uważać, aby nie przemarzła. Nie powinna w zasadzie opuszczać szpitala. Tutaj możemy jej udzielić natychmiastowej pomocy, a na mieście... ale rozumiem. Święta. Każdemu należy się trochę odmiany i radości, zwłaszcza, gdy jest takim grzecznym dzieckiem jak nasza mała Amy." Lekarz pogłaskał Amy po głowie z uśmiechem, po czym spojrzał już poważniej na jej starszą siostrę."Ale pani Antheo, proszę mieć na uwadze... jej stan."
"Oczywiście." Anthea pomogła Amy założyć płaszcz i zawiązać długi, wełniany szal, z którym mała ewidentnie sobie nie radziła. "Będziemy ostrożne. Wesołych świat doktorze Burnackle."
"Wesołych świąt Antheo, i do zobaczenia o północy. Wrócę akurat na nocną zmianę to zajrzę tutaj do Amy, ok?"
"Tajesss!" zasalutowała Amy ze srogą miną, po czym przytuliła się do siostry i razem podążyły ku wyjściom.
Mycroft patrzył z dziwnym uciskiem w sercu jak Anthea otwiera drzwi do jego czarnej, wyjściowej limuzyny i pomaga Amy wsiąść do środka.
"Wskakuj, mysza."
"Jaka świetna bryka! Możemy objechać most westminsterski? I zobaczyć Big Bena? Prooooszę!..."
Anthea z głośnym śmiechem wsunęła się do limuzyny obok swojej siostry. Auto ruszyło z miękkim warczeniem prując lekko przez zaśnieżone ulice Londynu.
"Anthea używa mojej limuzyny służbowej po godzinach." mruknął z dezaprobatą starszy Holmes, zakładając ramiona na piersi i usiłując wyglądać srogo w swoim szlafroku.
Pani Hudson pokiwała z niedowierzaniem głową, po czym ujęła go nadspodziewanie mocno pod ramię i uszczypnęła boleśnie w policzek.
"Oj mój ty żuczku drogi, będę ja z tobą miała dużo roboty! W drogę!"
Mycroft żachnął się i już miał unieść się dumą, ale świat znowu zafalował. Starszy Holmes zamknął oczy, czując kolejne magiczne przeniesienie, tym razem w płucach. Całkiem, jakby nagle ścisnął przeraźliwy mróz. Ramiona pani Hudson przytrzymywały go cały czas, niezwykle ciepłe i żywe jak na wywołaną ziółkami halucynację.
Gdy Mycroft otworzył oczy przez długą chwilę patrzył na pokryty śniegiem ogród angielski, z jego malowniczymi, krętymi ścieżkami, altankami i klombami, zanim go rozpoznał.
No tak.
Sanatorium, w którym Mycroft umieścił mamusię siedem lat temu było obszernym, wygodnym kompleksem budynków, zawierającym w sobie szpital, bibliotekę, ogrody angielskie oraz baseny i sauny. Mycroft był zadowolony, że znalazł tak wygodne miejsce dla rodzicielki, z tak dobrą lokacją i wysokiej klasy personelem medycznym. Dwadzieścia kilometrów od Londynu, nie za daleko nie za blisko, w sam raz, aby wpadać do rodzicielki z wizytą.
Mycroft ostatni raz odwiedził mamusię na początku września. Tylko na chwilkę wstąpił. Nawet nie dopił herbaty, którą mamusia go poczęstowała, tylko podsunął jej kolejny papier do podpisania, pożegnał się i wymknął się jak niepyszny. Nie było potrzeby roztrząsać tej niefortunnej rodzinnej sytuacji. Stan mentalny mamusi powodował, że i tak nie pamiętała ona niczego dłużej niż parę minut a jej pamięć była równie nieprzewidywalna co jej biegunowe zaburzenia psychotyczne.
"Moja droga! Wspaniale, że znowu jesteś!"
Mamusia uśmiechnęła się promiennie i wyciągnęła ramiona w kierunku Anthei, prowadzącej powoli swoją siostrę po schodach. Pani Holmes siedziała w swoim luksusowym apartamencie, składającym się z ośmiu pokojów, dwóch łazienek i salonu. W zasadzie, usadzona w swoim fotelu z robótką ręczną i kotem na kolanach mamusia wyglądała na umarłą, dopóki w progu nie pojawiła się Anthea i Amy. Wtedy pani Holmes ożywiła się niespodziewanie, więcej, wydawało się, że zachowała nawet na dłuższą chwilę przytomność umysłu.
"Chodźcie, chodźcie moje dziewczynki! Mam dla was gorącą herbatę i cynamonowe ciasteczka! Tak wieje na zewnątrz, na pewno przemarzłyście! Czekałam na was, mam prezenty. Nic szczególnego, ot takie tam, ale przynajmniej posiedzimy sobie razem."
Anthea pozwoliła się mamusi przytulić, podobnie jak Amy, która ufnie zarzuciła ramiona na szyję starszej pani i zaczęła opowiadać film, który ostatnio obejrzała. Coś o podróżujących niziołkach, przebiegłych smokach i pierścieniu powodującym niewidzialność. Mamusia kompletnie nic nie rozumiała z tej pasjonującej opowieści, ale kiwała głową w odpowiednich momentach a Anthea przewracała oczami i czule mierzwiła siostrze włosy. Dziewczynka widocznie nie potrzebowała, aby jej aktywnie słuchać, po prostu mówiła i cieszyła się tym, że nie jest sama.
"To świetna książka! A siostra zabierze mnie jeszcze na adaptacje filmową, bo film wszedł właśnie do kin."
"Oczywiście, moja droga, to wspaniały pomysł."
Anthea nalała herbaty, rozłożyła ciastka na talerzach i zapytała mamusię o zdrowie. Mamusia odpowiedziała, że powoli idzie ku lepszemu, po czym zapytała, czy jej synowie odwiedzą ją na święta. Brzmiało to tak, jakby co roku pytała o to Antheę i co roku Anthea odpowiadała to samo.
Mycroft przełknął głośno, ale pani Hudson ze srogą miną nie pozwoliła mu odwrócić wzroku. Złapała starszego Holmesa z mocą za ramiona i zmusiła do stanięcia na wprost fotela pani Holmes.
"Może przyjdą odwiedzić mnie chociaż na chwilę?" mówiła pani Holmes nieco zagubionym tonem osoby, pozbawionej nawet nadziei wbrew nadziei."Wiem, że zaraz zapomnę, ale mimo wszystko byłoby mi miło..."
"Niestety, Violet, Sherlock zapiekł się w sobie i zostaje na święta z Johnem Watsonem na Baker Street." Anthea uśmiechnęła się pokrzepiająco do pani Holmes i poklepała ją pocieszająco po dłoni. "Mycroft natomiast ma bolącego zęba,wciąż utyskuje na święta i oczywiście nawet w święta pracuje w domu. Nasz rządowy Scrooge. Nikomu nie przepuści, nawet sobie."
"Rozumiesz, moja droga, nie widziałam ich już kawał czasu... nie pamiętam nawet ile." przyznała pani Holmes, bezradnie rozkładając dłonie i z uśmiechem przyjmując od Amy otwarty do czytania komiks X-Men. "Gdy dni stały się takie krótkie wszystko mi się czasami plącze. Chciałabym dożyć chwili, w której Mycroftem ktoś by się zajął."
"Ja się nim zajmuję." odpowiedziała uprzejmie Anthea po czym obie z mamusią roześmiały się cicho. Amy, siedząca na stołeczku przy fotelu pani Holmes sięgnęła po kolejne ciasteczko, po czym wyjęła z plecaka książkę, najwyraźniej przeczuwając, że teraz czas na rozmowy dorosłych i nikt jej komiksu jednak nie poczyta.
"Zajmujesz się, moja kochana, i bardzo ci za to dziękuję. Ale chciałabym, aby Mycroft ułożył sobie życie. Tylko pracuje, tylko pieniądze zbiera i władzę. Całkiem jak ojciec. Mycroft ma już swoje lata, przecież życie nie będzie na niego czekało, aby zaczął nim żyć..."
"Mycroft żyje i to dość burzliwie. Dzisiaj był i niego John Watson i zaprosił na przyjęcie bożonarodzeniowe na Baker Street."
"I jak znam życie Mycroft odmówił."
"Odmówił..." Anthea ściągnęła usta w twardą linijkę, ale jej oczy pozostały miękkie i melancholijne."Chyba nie czuje się pożądanym gościem w domostwie Sherlocka."
"Oj tak, coś o tym wiem. Ja jestem takim gościem od lat.
"Nie mówi tak Violet."
"Nie potrzeba mi już uprzejmych kłamstw, Antheo. Jestem szalona. To oczywiste, że moi synowie nie zaproszą mnie nagle na święta." objaśniła ze spokojem pani Holmes, dolewając sobie herbaty do ręcznie malowanej filiżanki z oryginalnej angielskiej zastawy z początku dwudziestego wieku."Zbyt dobrych wspomnień z tego okresu z dzieciństwa też nie mają i to moja wina, więc mnie nie zapraszają... Nie zaprzeczaj, moja droga, ja sama siebie bym nie zaprosiła. Moi synowie mają powody, dla których mnie unikają... ale mogliby chociaż na chwilkę wpaść. Nie, nie narzekam, nie rób takiej miny Antheo. Zawsze bardzo ceniłam twoje wizyty. Ile to już lat? Dobre pięć lat. Pamiętam, jak Amy była zaledwie uroczą trzylatką!"
"Jeszcze wtedy nie chorowała..."
"Musisz koniecznie poprosić Mycrofta o więcej dni wolnych." mamusia ujęła Antheę za łokieć i popatrzyła jej poważnie w oczy, nad wyraz przytomna i sensowna."Amy to taka kochana dziewczynka, ale z pewnością jest bardzo samotna w szpitalu."
Anthea przygarnęła siostrę, która pomimo, że właśnie czytała książkę, odpowiedziała jej uściskiem i uśmiechem.
"Mycroft jest dość srogi, jeżeli chodzi o płatne dni urlopu. Mam dokładnie jeden dzień wolny, dzisiaj."
"Ależ moja kochana, przecież są święta!"
Mycroft poczuł, że pieką go uszy i robi się czerwony na twarzy. Pani Hudson spojrzała na niego z dezaprobatą, którą potrafią uzyskać tylko kobiety i tylko w pewnym wieku, po czym duch obecnych świąt całkiem po dziecięcemu kopnął Mycrofta w kostkę.
Mycroft nie westchnął nawet, tylko w kącikach oczu pojawiły mu się łzy bólu. Duch świąt obecnych postanowił wziąć je za dobrą monetę.
"Już, już, skarbie, nie ma co się rozklejać. Czekają na nas inne święta!"
Zegar osadzony w malowanej, niebiesko białej porcelanie holenderskiej przyspieszył nagle. Anthea i Amy opuściły sanatorium i mamusię, która na odchodne rozpłakała się i dała im po paczce pierniczków. Przy drzwiach Violet Holmes wcisnęła w rękę asystentki Mycrofta mały, wyszywany woreczek z biżuterią ale Anthea nie przyjęła prezentu.
"Zatrzymaj to Violet, to twoja rodowa kolia. Dajesz mi ją co roku i jak co roku nie mogę jej przyjąć."
"Och, zapomniałam. Ale pasowałaby ci na te wszystkie rauty, na które cię ciąga Mycroft!"
Anthea pocałowała Violet Holmes w policzek i pociągnęła Amy do wyjścia.
"Dziękuję i wesołych świąt."
Obie siostry wsiadł ponownie do limuzyny, a pani Hudson ujęła Mycrofta delikatnie pod rękę i chwilę później znaleźli się na znajomej uliczce, oświetlonej świątecznymi lampkami.
"Baker Street." wyszeptał bez tchu Mycroft, na co pani Hudson uśmiechnęła się, potaknęła z wigorem i całkiem jak mała dziewczynka pociągnęła go z rękę ku schodom.
"Właśnie!"
/
"Anthea! Świetnie, że przyszłaś!"
John otworzył szerzej drzwi, aby wpuścić asystentkę Mycrofta i jej młodszą siostrę, całkiem jakby robił to co roku.
"Wchodźcie, wchodźcie. Zdążyliście akurat na pudding. Wszyscy już są poza Gregiem."
Mycroft spojrzał z urazą na ducha obecnych świąt, ale bożonarodzeniowa wersja pani Hudson tylko wzruszyła ramionami i zaśmiała się gromkim głosem.
"Wszyscy są, poza Gregiem, który zaraz przyjdzie, i poza tobą, bo siedzisz u siebie w gabinecie i pracujesz. Święta to bzdura przecież!"
Mycroft nie zniżył się do polemiki z kimś, kto miał tak wątpliwy status ontologiczny jak duch świąt. Pani Hudson z wyrozumiałym uśmiechem ujęła go pod ramię i podążyli razem Antheą i Amy do wnętrza kamienicy Baker Street.
Marny domek, który Sherlock wybrał zamiast porządnej, rodowej rezydencji najwyraźniej przeszedł świąteczną przemianę. Korytarz aż błyszczał od świecidełek, diodowych reniferów i lampek w kształcie koślawych aniołków. Wszędzie pełno było domowej roboty ozdóbek, tralki schodowe i okna usiane były mnóstwem gwiazdek z czerwonej wstążki, złotych kokard i brokatowych, obsypujących się strasznie bombek. Nad każdą bombką umocowana była gałązka ostrokrzewu i papierowy aniołek. Nad każdym aniołkiem dyndała smętnie obsypana białymi, lepkimi owocami jemioła.
Wyglądało to dość biednie, jednocześnie zabawnie i kreatywnie. Z zawilgoconego nieco i przykurzonego wnętrza Baker Street buchało ciepłem, smakowitymi zapachami a pomarańczowożółte światło zdawało się niemal samoistnie promieniować z obwieszonych ozdobami ścian.
Ktoś napracował się nad tym dziwacznie wykreowanym świątecznym chaosem. Ktoś widać miał na to czas. Mycroft podążył w głąb mieszkania, jak krnąbrny dzieciak prowadzony za rękę przez panią Hudson.
W salonie na Baker Street trochę się pozmieniało. Po pierwsze rozstawiony był stół. Całkiem spory, owalny stół, dębowy, sądząc ze stanu powykręcanych nóg pochodzący z epoki wczesnej Margaret Thatcher. Prawdziwa pani Hudson właśnie stawiała na owym stole ogromną wazę z parującą zupą i pouczała Sherlocka, aby nie wstrząsał tak puddingiem, ponieważ usiądzie. Sherlock z urażoną miną i nietypowymi dla niego wypiekami na kościach policzkowych wniósł kulinarne cudo, specjalnie nim potrząsając. Za nim, depcząc mu po piętach szedł John, zapraszając Antheę i Amy do zajęcia miejsca przy kominku.
"Poczekajcie, jeszcze chwila. Trzeba porozstawiać nakrycia, poza tym Greg jeszcze nie przyszedł..."
Radosny rozgardiasz na Baker Street był w jakiś sposób nieprzyjemny do oglądania dla Mycrofta. Anthea, ze swoimi wizytami świątecznymi u nie swojej rodziny, ze swoją chorą siostrą i upartym utrzymywaniem więzi pomiędzy skłóconymi członkami familii Holmesów wydawała się jakąś obcą osobą. Nie, Mycroft nie był zazdrosny, ale dziwnie było patrzeć jak Anthea oswaja jego własną, pokręconą, połamaną rodzinę.
"Anthea miała tylko mamę i siostrę. Mama umarła, więc została jej tylko Amy." zdradziła teatralnym szeptem świąteczna pani Hudson."To nie dziwne, że szuka sobie zastępczej rodziny, dziwne, że znalazła ją w twojej rodzinie. W końcu, jak sam wiesz zapewne, twoja rodzina nie istnieje."
Mycroft rozpoznał parafrazę swoich własnych słów, które wypowiedział do Johna, gdy ten usiłował zaprosić go na świąteczną kolację. Nie odpowiedział, ale duch obecnych świąt nie wymagał odpowiedzi, bo już ciągnął go do znajomej , wysokiej postaci, odzianej w odświętny, zamszowy garnitur, białą koszulę i ohydny szaliczek we wzorki skandynawskie, niewątpliwie prezent od Johna..
Sherlock oddalił się od śmiejących i komplementujących kulinarne talenta gospodyni gości i cichcem schował się w swoim pokoju. Mycroft się nie dziwił. To i tak był pewien postęp u młodszego Holmesa, że tak się socjalizował. Na koniec musiał się nieco usunąć w cień, ab odpocząć i pomyśleć, to było zrozumiałe.
Sherlock z neutralnym, beznamiętnym wyrazem twarzy zdjął marynarkę, rzucił ją na fotel, następnie stanął przy oknie swojej sypialni i ujął skrzypce. Nie zaczynał jednak grać. Stał tylko tak, wyprostowany jak struna i nieruchomy jak statua, wyglądając za okno, jakby na coś czekał, z uniesionym smyczkiem i instrumentem gotowym do gry.
Po chwili John zapukał do drzwi sypialni i wszedł, nie czekając na pozwolenie. Sherlock nie odwrócił się do doktora Watsona, tylko dalej stał nieporuszony, wpatrzony w coraz gęściej padający śnieg.
"Co jest, Sherlock?"
"Jest świetnie. Jeżeli mogę tak powiedzieć." Sherlock mówił, nadal odwrócony do Johna plecami. "I to jest właśnie znamię końca. W końcu wszystkie serca są złamane, takie szczęście nie jest pozytywem, John."
John przez moment przetrawiał słowa Sherlocka, ale nauczony doświadczeniem nie przerywał mu. Z miny młodszego Holmesa widać było, że nie jest zadowolony z tego, że ktoś zna go tak dobrze, nawet John.
"Zostawię cię kiedyś. Znudzisz mi się, John." głos Sherlocka był straszny, niski, beznamiętny, a gdzieś wgłębi przerażająco, paraliżująco smutny. Zrezygnowany. Mycroft nie mógł wytrzymać tego głosu, ale pani Hudson nie pozwoliła mu wyjść z sypialni, tylko przytrzymała pewną ręką na miejscu.
Sherlock mówił dalej.
"Teraz jesteś ciekawy, teraz jestem zaintrygowany posiadaniem kogoś tak blisko, kogoś, kto obdarza mnie takim zaufaniem. Ale w końcu się znudzę, zaczniesz mi przeszkadzać w pracy, denerwować. Swoją prozaicznością, swoim oddychaniem, swoim głośnym pisaniem na klawiaturze zaczniesz mnie męczyć. Będę bezlitosny, będę widział wszystko, to jak się starasz być cierpliwy, jak zaczynasz tęsknie oglądać się za kobietami, zobaczę nawet jak zaczniesz sekretnie popijać, aby nie czuć, jak cię rozszarpuję od środka. Zostawię cię, poniżę cię, rozszarpię werbalnie na strzępy. Zniszczę siebie i ciebie na dokładkę."
"Dość Sherlock." powiedział mocnym głosem John i jakby przełamał jakieś magiczne zaklęcie, ponieważ Sherlock faktycznie zamilkł, przerwał swój dedukcyjny ciąg, znieruchomiał fizycznie i mentalnie.
John podszedł ostrożnie do Sherlocka i wyjął mu z dłoni skrzypce i smyczek, po czym odłożył je na łóżku.
"Chodź tu."
Watson przytulił się do pleców Holmesa młodszego i objął go od tyłu. Bardzo mocno i bardzo ciasno. Sherlock westchnął głęboko i rozluźnił się, układając się w ramionach Johna.
"Nic takiego się nie stanie."
"Nic."
"Nie pozwolę na to po prostu."
"Nie pozwolisz... John, jesteś genialny!"
Byli blisko, bardzo blisko. John nie mówił już nic więcej, tylko dotykał policzkiem policzka Sherlocka i oddychał sobie, przytknięty całym ciałem do detektywa konsultanta, bezpieczny i zadowolony. Twarz Sherlocka była odwrócona od Mycrofta, i może i dobrze, ponieważ starszy Holmes i tak czuł się już jak nędzny podglądacz. Pewnie, monitorował miasto i Baker Street za pomocą urządzeń nagrywających, ale przebywanie w jednym pomieszczeniu z przytulającą się świątecznie parą było czymś daleko bardziej inwazyjnym.
Widać było, że nie ani Johnowi ani Sherlockowi nie przychodzi to łatwo, że pracują ciężko aby utrzymać to ich małe, przytulne, sypialniane status quo. Pracują z determinacją, żeby nie być samemu, żeby pozwolić komuś drogiemu zbliżyć się. Niby była to naturalna, wrodzona umiejętność ludzka, a jednak jak wszystko wrodzone, czasami zostawała zapominana. Sherlock i John usiłowali być blisko, razem. Nie było łatwo, ale widocznie woleli to niż samotną alternatywę.
"Wiesz, że cię kocham, John?"
"Mhm."
"Nawet, gdy cię kiedyś zostawię zawsze będę cię już kochał."
"Sherlock..."
"To przerażające, ale tak właśnie będzie."
"Cicho bądź."
John ujął twarz Sherlocka w dłonie i pociągnął go do delikatnego, czułego pocałunku, który najpierw ostrożny i miękki przeszedł płynnie w głodną natarczywość i potrzebę. Watson dawał znać, że nie puści swojego Holmesa tak łatwo, że nie pozwoli wykręcić mu się z tego związku pod byle pretekstem. Sherlock odpowiedział Johnowi z równą determinacją, całując go agresywnie, tak, aż w końcu musieli się od siebie odsunąć, aby złapać oddech.
"Tak?" zapytał młodszy Holmes, na co John skinął głową i pocałował go z rozmachu w nos, cały zarumieniony, potargany i z wilgotnymi oczyma.
"Tak, głupi geniuszu."
Mycroft odwodził wzrok od objętej pary. To co obecnie działo się w sypialni Sherlocka było intymne i powinno być zasłonięte przed oczyma osób trzecich, niezależnie czy osoby trzecie odbywały właśnie magiczną podróż ze świątecznymi zjawami.
"Opuśćmy ten pokój." zażądał cichym głosem Mycroft a duch świąt obecnych skinął głową i ujął go pod ramię. Chwilę później znajdowali się już w salonie, gdzie Anthea pomagała pani Hudson rozstawiać nakrycia. Amy, posadzona na fotelu Sherlocka i przykryta kocem rozmawiała z Molly na temat trójkolorowych kotów. Wszystko płynęło spokojnie do przodu, Sherlock i John przetrwali swoje zwątpienia i zaraz dołączą do kolejnego świętowania Bożego Narodzenia, zaraz jak wszyscy najedzą się świątecznych potraw i zaczną fałszywie nucić kolędy.
Jak wszyscy. Było w tym coś pokrzepiającego, jednocześnie przygnębiającego. Mycroft nie był jak wszyscy, Mycroft swojego jedynego człowieka odtrącił i tak intensywnie pracował, że niemalże o tym zapomniał, jak o dawnych lekcjach z malarstwa średniowiecznego deskowego, które kiedyś uwielbiał, a o którym zapomniał już wieki temu.
Sherlock miał szczęście, że spotkał swojego Johna. Uzupełniali się wspaniale. Tam, gdzie Sherlock kulał i gubił się w zeznaniach, John działał jak niezawodny kompas. Tam gdzie John nie dawał rady, Sherlock okazywał się tytanem i niewzruszoną skałą. Oddzielnie młodszy Holmes i Watson byli połamanymi, dysfunkcyjnymi ludźmi, ale razem... razem potrafili iść dalej, z uśmiechem, z kręgiem wiernych przyjaciół, z nadzieją. Mycroft przez długą chwilę rozważał, czemu ta myśl była dla niego tak słodko gorzka.
Mycroft Holmes nie miał kogoś takiego. Więcej, Mycroft Holmes miał w swoim życiu jedną, jedyną osobę, która mogłaby żyć z nim tak jak Sherlock z Johnem. Ale Mycroft Holmes wypuścił tą osobę z rąk lata temu, zawiódł, zrezygnował, odpuścił sobie. Wątpił, aby los był na tyle łaskawy, aby pozwolić mu spotkać tą osobę jeszcze raz.
Teraz zostały mu już tylko wykupione usługi narzeczonych na pokaz oraz panowie w domach schadzek.
Duch obecnych świąt przychylił ku Mycroftowi i spojrzał mu w twarz prostodusznym, zatroskanym nieco wzrokiem pani Hudson.
"Nigdy nie jest za późno, Mycroft."
Mycroft zniósł spojrzenie nocnej mary tylko z powodu swojej własnej dumy i zacietrzewienia. Na szczęście domownicy Baker Street i ich świąteczni goście zaczęli właśnie siadać do kolejnej części świątecznej kolacji.
Greg przybył w ostatniej chwili, zdyszany z zaśnieżonymi połami płaszcza i siatką, pobrzękującą butelkami wina i ogromną paczką ciastek maślanych. Pani Hudson, rozpromieniona i wspaniale odnajdującą się w roli gospodyni, pośpiesznie zabrała od Lestrade`a okrycie wierzchnie i zagnała go do salonu.
"Tak długo pracować i to w święta! Dobrze, że się pan nie spóźnił na pieczeń bo bym się na pana pogniewała!"
Greg wszedł do salonu razem z Johnem i Sherlockiem, którego Watson najwyraźniej wywabił w końcu z sypialni. Towarzystwo powitało ich żartami i propozycjami spróbowania smakołyków, którymi był już zastawiony cały stół.
Greg usiadł pomiędzy Molly a Johnem, nakładając sobie od razu puddingu a Mycroft wyprostował się i instynktownie poprawił szlafrok, chociaż Lestrade nie mógł go zobaczyć. Greg wyglądał na zmęczonego, zagonionego człowieka, który z chęcią przespałby święta a potem cały styczeń na dokładkę. Miał podkrążone oczy, nieco potargane włosy a co najmniej trzydniowy zarost na jego brodzie świadczył o tym, że detektyw inspektor nie był w domu przez ostatnie kilka dni dłużej niż godzinkę. Aby zmienić ubranie, łyknąć kawy i pognać z powrotem do pracy.
A mimo to przyszedł na Baker Street, mimo to świętował, nie chciał być tego dnia sam...
"Odkąd żona zostawiła Grega, nie lubi on za długo przebywać w domu." oznajmił niepotrzebnie pani Hudson Mycroft. "Wyjdzie z tego. Rozwody nie są rzeczą przyjemną, ale nie ma potrzeby dramatyzować."
"W rzeczy samej." potwierdził duch obecnych świąt, kiwając z politowaniem głową. "W rzeczy samej."
Mycroft przez długą chwilę stał przy kominku i obserwował, jak dziwna zbieranina ludzi świętuje Boże Narodzenie na Baker Street. W zasadzie niemalże dla siebie obcy, wywodzący się z różnych środowisk ludzie, o różnych dochodach, różnych historiach rodzinnych, różnych statusach społecznych... A mimo to zebrali się, mimo to życzyli sobie wesołych świąt i do siego roku i czemu Mycroftowi nikt nie powiedział, że pani Hudson wyprawia takie rzeczy w swojej starej, zmurszałej od fundamentów kamienicy? Czemu nikt Mycroftowi nie powiedział, że jego asystentka Anthea dowiedział rodzinę Holmesów całkiem, jakby była to jej własna rodzina a oni ją przyjmują, czekają na nią i jej chorą siostrę? Czemu nikt Mycroftowi nie powiedział, że jego brat jest w święta samotny aż tak, że zaprasza do siebie tych przypadkowych ludzi i urządza dla nich niemalże świąteczny koncert kolęd na skrzypce?
Mycroft z zaciśniętymi pięściami, ukrytymi w kieszeniach szlafroka patrzył, jak Sherlock gra na skrzypcach Wśród nocnej ciszy. Nie wiedział co czuć, gorzej, nie wiedział co myśleć. Pani Hudson widząc jego konfuzję, podała mu pieroga z kapustą, ale odłożył go pośpiesznie na kominek, ponieważ kto wie co wyszło.
Baker Street buzowało radością, śmiechem i przyjacielskimi rozmowami. Ubrana w wyzywającą sukienkę Molly, upewniająca się, że może pokazać swoje kobiece wdzięki i nie być wyśmiana. Greg, komplementujący na przemian wygląd panny Hooper i ciasta pani Hudson, na nieudolne swatanie go z Molly reagujący uprzejmym grymasem i zmianą tematu rozmowy. Anthea pokazująca parę starych zdjęć z dzieciństwa Sherlocka, które ofiarowała jej mamusia Holmes. Wszystko to nagle złożyło się przed Mycroftem w całościowy obraz.
"Czemu nikt mi nie powiedział?"
Pani Hudson spojrzała na niego ze współczuciem, pomieszanym z irytacją, nagle jakby nieco starsza, bardziej zgarbiona i smutna.
"Przecież John cię zapraszał."
"To miało być tylko małe świąteczne przyjęcie..."
"Święta to bzdura. Troska o innych ludzi nie jest pozytywną cechą. W końcu wszystkie serca zostają złamane a wszyscy ludzie umierają." zaskrzeczała prześmiewczo pani Hudson, krzywiąc się okropnie, po czym odkaszlnęła i ponownie przybrała minę pogodnej starowinki."Lepiej się nie przywiązywać, lepiej siedzieć i patrzeć."
Mycroft skrzywił się, słysząc w słowach ducha echo swoich własnej wypowiedzi sprzed... ciężko było mu rozeznać się w czasie, od momentu kiedy nawiedził go duch Sherrinforda Holmesa.
"Mógłbym wyprawić o wiele wspanialsze święta, gdyby tylko mi powiedzieli." zauważył ostrożnie. Pani Hudson popatrzyła na niego bezkompromisowym, wszystkowiedzącym spojrzeniem największej plotkary w mieście.
"Tak, ale nie zaprosiłbyś pani Hudson, ponieważ jej nie lubisz. Nie zaprosiłbyś Molly, bo denerwuje cię jej niezdecydowanie i nie jesteś zainteresowany tak zahukanymi, słabymi ludźmi. Nie zaprosiłbyś Grega, ponieważ wciąż jeszcze pamiętasz jak byliście kochankami."
"Zaprosiłbym Sherlocka..." usiłował bronić się Mycroft, niezadowolony, że został zepchnięty na pozycję defensywną.
"Sherlock czekał, aż zabierzesz go na święta gdy miał jedenaście lat." machnęła lekceważąco dłonią pani Hudson."Potem czekać przestał."
Mycroft zamknął z kłapnięciem otworzone w proteście usta. Duch świąt obecnych pokiwał głową i wskazał na stół, gdzie nieco stłoczeni, ale uśmiechnięci siedzieli znajomi Sherlocka Holmesa, samozwańczego socjopaty, antyspołecznie nastawionego geniusza, ironisty i ogólnie człowieka przykrego. W jakiś iście magiczny sposób Sherlock zgromadził dookoła siebie rodzinę zastępczą, która także w iście magiczny sposób znosiła jego narowy, wspierała go i kochała, pomimo jego narowów, wybryków i napadów depresji.
W saloniku na Baker Street było gwarno i jednocześnie uroczyście, coś jednak nie pasowało. Sherlock zakończył swoje skrzypcowe kolędowanie, dorzucono do kominka i rozpalono świeczki w oknach, ale światło było źle rozdysponowane pomiędzy gości. Mycroft zmrużył oczy.
"Duchu. Czemu Greg i Amy wyglądają, jakby... padał na nich cień. Przecież pani Hudson obwiesiła salon chyba wszystkimi możliwymi lampkami i światełkami..."
Pomimo świątecznego oświetlenia Lestrade i mała siostra Anthei byli jakby nieco bardziej pastelowi, poszarzali, bardziej zamgleni niż reszta. Było w tym coś bardzo niepokojącego i nagle Mycroft uświadomił sobie z całą ostrością, że uczestniczy w czymś, co przekracza jego pojmowanie, że śni sen, tak realistyczny i prawdziwy, że przestaje traktować go jako tylko majak i złudę... wszystko tutaj było symboliczne i znaczące.
"Co się z nimi dzieje? Czemu Greg jest taki... nieobecny?" pytał coraz bardziej poruszony Mycroft, ale duch nie odpowiadał.
Greg uśmiechał się i rozmawiał uprzejmie z wszystkimi, ale uśmiech nie dosięgał jego oczu. Mycroft widział tego typu grymas aż zbyt wiele razy i rozpoznał go z miejsca. Greg się martwił, Greg wciąż był myślami w pracy i nie potrafił się rozluźnić nawet pomimo świątecznego ponczu pani Hudson. Greg, podobnie jak przytulona do boku Anthei Amy, był osnuty przydymionym błękitem i Mycroft nagle zrozumiał. I włosy uniosły mu się u nasady.
"Oni umrą?..."
Duch obecnych świąt, do tej pory w formie wesołej, ruchliwej kobiety w wieku dojrzałym, zmierzchł wyraźnie i pochylił się. Jak stary człowiek, jak wujek Henry, gdy po swoich pięćdziesiątych urodzinach pożegnał się ze swoim ulubionym siostrzeńcem Mycroftem, po czym wrócił do siebie do domu, położył się na kanapie i umarł na zawał.
Mycroft poczuł, jak zaczyna mu się robić zimno.
"Ale można jeszcze coś z tym zrobić, prawda?" wskazał na cienie, otaczające Grega i Amy, właśnie częstujących się puddingiem."Można temu zapobiec!"
"Po co? Wszyscy ludzie umierają! Wszystkie serca prędzej czy później zostaną złamane!" huknął duch, ale widząc przerażenie Mycrofta przybrał łagodniejszą minę.
"Ten cień, który widzimy dookoła Grega i Amy oznacza, że jeżeli rzeczy zostaną takimi jakimi są, tych dwoje nie będzie już obchodzić Bożego Narodzenia w przyszłym roku."
Amy zaśmiała się, gdy Anthea złapała ją i pogilgotała, aby na koniec pocałować ją w policzek i oddać jej swój kawałek puddingu. Greg wychylił kieliszek wina, po czym stwierdził, że z przyjemnością zostałby dłużej, ale około jedenastej musi wracać do biura.
"Sprawy wagi państwowej. Niestety."
"Och proszę, Greg, zaczynasz brzmieć jak Mycroft, a to się nigdy dla nikogo dobrze nie kończy." przygryzł Sherlock znad swojego kawałka makowca, na co John kopnął go subtelnie pod stołem. Molly zachichotała a Anthea uśmiechnęła się, zasłaniając dłonią usta.
"Nikogo nie oczerniać w dzień świąteczny Sherlock! Mycroft także miał sprawy wagi państwowej, więc niestety nie pojawił się na naszym małym przyjęciu. Nie mniej jednak wypadałoby wznieść toast za zdrowie naszego rządowego podglądacza." doktor Watson podniósł szklankę grzanego wina i potoczył wzrokiem po zebranych przy stole przyjaciołach. "Za Mycrofta! Oby przestał go boleć ząb. Może kiedyś odmrozi się na tyle, aby przyjąć zaproszenie na naszą świąteczną kolację."
"Mycroft nie zniżyłby się to spożywania tak plebejskich potraw." wymamrotał jadowicie Sherlock, na co John położył mu dłoń na ramieniu a potem, ku uciesze reszty gości z rozgłosem cmoknął niezadowolonego Holmesa prosto w czoło.
"Jego strata. Pudding pani Hudson to mistrzostwo świata a grzaniec Grega nie ma sobie równych!" John wzniósł ponownie szklankę i wszyscy przy stole poszli w jego ślady.
"Za Mycrofta! Oby kiedyś zasiadł z nami do świątecznej kolacji."
Pani Hudson stanęła obok Mycrofta i położyła mu lekko dłoń na ramieniu.
"Musimy iść. Moje życie na tym świecie jest krótkie, o północy odejdę."
"Co będzie z Gregiem i Amy?" Mycroft odkrył, że nie może oderwać wzroku od tej dwójki. To nie było sprawiedliwe. To po prostu nie było sprawiedliwe!
"Amy umrze za miesiąc na ostrą niewydolność nerek. Chorowała długo, w końcu choroba wygra. Anthea nie będzie w stanie załatwić jej przeszczepu." duch świąt obecnych mówił teraz niewzruszonym głosem kogoś, kto odczytuje newsy w dzienniku telewizyjnym. "Greg wyjdzie teraz z przyjęcia na Baker Street, zostanie napadnięty przez nożownika z gangu, który niedawno rozbił z Sherlockiem, i umrze. Wykrwawi się na ulicy, zanim przyjedzie karetka."
"Nie! Trzeba im powiedzieć!" Mycroft rzucił się w kierunku już szykującego się do wyjścia Grega i pani Hudson, pakującej mu do torby słoiki z bigosem, zupą i paczuszkę ciasta.
"Nie można pozwolić!..."
"Och mój drogi..."
Kolory na Baker Street, jasne, miodowo złote i czerwone zafalowały i zaczęły przybierać niezdrowego, fioletowo bordowego odcienia. Greg zatrzasnął za sobą drzwi zanim Mycroft zdążył go dopaść. Starszy Holmes na nic już nie patrzył, nad niczym się nie zastanawiał. Ten... sen był zbyt realistyczny, aby zachować dystans!
W pełnym pędzie Mycroft wypadł za Gregiem na ulicę, niemal gubiąc kapcie na oblodzonych schodach kamienicy. Nie oglądając się za siebie skręcił z Baker Street w stronę Regents Parku, tam gdzie Lestrade powinien iść w poszukiwaniu taksówki...
W katedrze świętego Pawła zaczynała właśnie wybijać godzina dwunasta. Mroźny, wiatr owionął nagle Mycrofta i uderzył go drobnym, ostrym śniegiem, zmuszając do skulenia się i zasłonięcia twarzy. Gdy wyprostował się i rozejrzał, ducha świąt obecnych już nie było. W zasadzie nie było nikogo. Puste ulice, skwery i chodniki. Całkiem jakby Londyn wymarł a jego mieszkańcy wynieśli się w jednej chwili z domów, pozostawiając za sobą jedynie świąteczne światełka, powieszone nad okiennicami.
Nie było Grega, nie było ludzi, idących do katedry na pasterkę, nie było taksówkarzy. Nikogo. Tylko pustka i przenikliwy, lodowaty wiatr.
Zaśnieżony, obłożony fioletowymi zaspami śniegu oświetlonymi pomarańczowym światłem lamp ulicznych, zimowy Londyn był piękny i jednocześnie straszny. Wymarły. Jedynym dźwiękiem, który Mycroft słyszał był jego własny oddech i ostatnie dwunaste uderzenie dzwonu w katedrze. Starszy Holmes rozejrzał się dookoła jeszcze raz, czując jak irracjonalny strach podchodzi mu do gardła, a potem zobaczył.
Jego własny cień, rzucony na brukowaną uliczkę wydłużył się i postrzępił, a następnie uwolnił się od Mycrofta i wyciągnął ku niemu wionącą kamiennym chłodem dłoń. Holmes robił co w jego mocy, aby nie skulić się i z wrzaskiem nie wrócić do ciepłego mieszkania na Baker Street. Coś mu jednak mówiło, że nie zastałby tam już nikogo...
"Mam przyjemność z duchem przyszłych świąt, jak mniemam." powitał się Mycroft, chowając niepokój za fasadą kurtuazji. W końcu był politykiem i poradzi sobie, chociaż jasne było, że trzeci duch świąteczny nie będzie tak przyjazny jak pani Hudson.
"Witam. Wiedź mnie gdzie potrzebujesz, zjawo..."
Zanim skończył mówić zimne, kościste palce ujęły go za nadgarstek.
End
by Homoviator 12/2012
I trzeci duch przybył! Ktoś to jeszcze czyta, bo teraz dopiero się akcja rozkręci :D