roz 2
Psy mają panów, koty służących a fretki- dobrą zabawę
anonim
Byliśmy ze sobą umówieni od lat.
- Jeremi Przybora
John przygotował mieszkanie na pobyt fretki. Zabezpieczył szafki nowymi zamkami, pochował chemikalia domowego użytku, wszystkie sprzęty, które mogłyby okazać się dla ciekawskiego fretka groźne zostały odłożone na wyższe półki w kuchennym kredensie. Nie było tego dużo, mieszkanie było w najlepszym wypadku tymczasowym schronieniem dochodzącego do siebie kombatanta, w najgorszym, zapuszczoną nieco norką samotnego mężczyzny borykającego się z depresją. Eleganckich, psikających zapachem magnolii odświeżaczy powietrza czy wyrafinowanych donic ceramicznych z delikatnymi kwiatami tutaj nie było.
John wysprzątał wszystko na glans, kupił dużą klatkę i zabawki, drabinki do wspinania się i tunele, w których podobno fretki lubiły się chować. Sprzedawca w sklepie z artykułami dla zwierząt był znajomym pani Hudson i pomógł dobrać mu sprzęty, potrzebne do posiadania fretki.
"Bo to nie jest zwyczajna fretka. Sherlock jest dużo bardziej żywotny i ciekawski." tłumaczył John z zadowoleniem stwierdzając, że dobrze jest mieć sprawę, którą jest się w stanie człowiek przejąć. Było to ożywiające, miłe uczucie, w odróżnieniu od szaroburej prozy zobojętniałych dni i bezsensownych zadań terapeutycznych, których nigdy nie potrafił do końca przeprowadzić.
"Tak, każda fretka jest jedyna w swoim rodzaju dla swojego właściciela." potakiwał ugodowo sprzedawca, uśmiechając się pod nosem. "Zróżnicowane zabawki pomogą utrzymać frecię zadowoloną. Mamy drabinki, huśtawki, niech pan spojrzy..."
John nabył dobre dziesięć zabawek dla Sherlocka, a kolejne dziesięć odstał od pani Hudson, która z rozrzewnieniem żegnała się ze swoją apokaliptyczną fretką. Na odchodnym Jaina pouczyła Johna, że powinien przyuczyć Sherlocka przychodzić na ustalony sygnał, to pomoże znaleźć go, gdyby się znienacka zgubił.
"Fretkom często się to zdarza. Wlezą gdzieś, utkną, a potem człowiek nie wie gdzie szukać."
Sherlock na szczęście świetnie reagował na swoje imię. John wypowiadał je z naciskiem a fretek od razu odrywał się od cokolwiek tam właśnie robił i podnosił czujnie łebek. Przychodzić na zawołanie nie przychodził, ale reagował. To było i tak więcej niż większość fretek.
John cieszył się, że Sherlock dość szybko zadomowił się w jego małym mieszkanku. Sherlock z początku był neutralnie nastawiony do swojego nowego domu. John postawił jego podróżną klatkę na podłodze i otworzył ją, żeby fretek mógł wyjść, kiedy mu się spodoba.
Sherlock nie przesiedział w klatce pięciu minut.
"No wiedziałem, że w końcu wyjdziesz." ucieszył się John i wyciągnął dłoń z kawałkiem kurczaka.
Sherlock zignorował Johna i smakołyk. Popędził natomiast prosto do kuchni, otworzył sobie drzwi do szafki pod zlewem i zanurkował w kubeł na śmieci, trajkocząc z ekscytacją.
"Sherlock! Przestań grzebać w kuble na śmieci! No jak boga kocham!..."
John pokuśtykał do kosza i wyciągnął z niego nieszczęsnego futerkowca, oblepionego skórkami po kiwi i sreberkami od jogurtów. Sherlock miał cały pyszczek ubabrany w fusach z rozgryzionej zaszetki z herbatą.
Wyglądał jakby się śmiał.
//////////////
Pewnego dnia John przyszedł z terapii i zastał klatkę Sherlocka otwartą. No tak, fretki potrafiły otworzyć niemal wszystko, bardzo przebiegłe stworzenia, a Sherlock był w tej materii fretką ponadprzeciętną.
Ilekroć John instalował nowe zamknięcie w klatce, Sherlock zawsze prędzej czy później uczył się je otwierać. To było między nimi jak gra. John przychodził z zakupów albo terapii i odkrywał, że po raz kolejny klatka została otworzona. Sherlock siedział sobie na jakimś widocznym miejscu, na środku stołu albo na parapecie, i znudzony ostentacyjnie lizał sobie pazury u przednich łap. Było to oczywiście znudzenie udawane. Gdy tylko John zaczynał go wołać, Sherlock zrywał się ze swojego teatralnego freciego letargu i zaczynał hasać. Podskakiwał, obracając się w powietrzu jak akrobata, gonił własny ogon i trajkotał w kierunku Johna, jakby chciał, żeby się jego właściciel dołączył do radosnych pląsów.
John nigdy nie dołączył do Sherlocka, chociaż czasami miał na to ogromną chęć.
"Widać Sherlock faktycznie czekał akurat na ciebie. Z nami się tak nie bawił." mówiła pani Huston a John z zadowoleniem głaskał swojego frecia. Sherlock nie był amatorem przytulanek i myzianek, wpadał tylko na chwilę na kolana Watsona po czym odbiegał do bardziej interesujących spraw, takich jak szeleszcząca firanka, lustrzany zajączek na podłodze, czy wełniane pokrycie kanapy. Sherlock kochał to pokrycie miłosną bezlitosną i wciąż cichcem spruwał kolejną część, zaplątując się w wywleczonych nitkach.
Dni płynęły pogodnie, John chadzał na nieudane, ale spokojne i przyjemne randki, i przechodził rehabilitację. Nic nie pomagało i wciąż męczył się z kulą. Nienawidził jej, ale Sherlock lubił spacery i nadspodziewanie szybko zaakceptował chodzenie na szeleczkach na dłuższe dystansy. John wybierał specjalnie bardziej ciche rejony parku, żeby fretek mógł się spokojnie wyszaleć, ale i tak zawsze ktoś zobaczył nietypowego zwierzaka z kaleką. Przy czym uwaga skierowana była na zwierzaka nie na Johna. Było to w pewien sposób wygodne.
"Zapominasz przy nim, że masz problemy zdrowotne." zauważyła Thompson i wyciągnęła dłoń do Sherlocka.
John obiecał, że na jedną z sesji terapeutycznych przyprowadzi fretka i tak właśnie zrobił. Sherlock był trochę nie w sosie. Dzisiaj miał czyszczone uszka i zawsze zostawiało go to nieco podenerwowanego, ale ogólnie zachowywał się dobrze, siedział bezpiecznie na ramionach Watsona i metodycznie rozpruwał mu pazurkami ściągacz swetrowego rękawa.
"Może lepiej nie..." zaczął John ale nie zdążył. Sherlock już wbijał kły w palca wskazującego Thompson ze zniesmaczoną miną osoby prywatnej napadniętej przez szalonego fana. John złapał fretka i przycisnął mocno do piersi, uśmiechając się ze zmieszaniem.
"Przepraszam. Ma swoje narowy ale to dobry zwierzak."
Thompson nie wyglądała na upewnioną w tej kwestii. Sherlock wdrapał się Johnowi na ramię i przytulony mu do karku obserwował przymkniętymi w zadowoleniu ślepkami, jak terapeutka idzie obmyć i zdezynfekować ranę.
"Zachowuj się Sherlock." wymruczał John, na co Sherlock wepchnął mu na twarz swój futrzasty tyłek i zagadał z oburzeniem, usiłując przytulić mu się do karku. "I nie odgrywaj niewiniątka."
Gdy Thompson wróciła, dolna połowa Sherlocka utknięta była pod kołnierz koszuli Johna, górna natomiast wystawała z niego, dyndając bezwładnie. Obie połowy fretka spały, nie pomne na niemożliwą, karkołomną pozycję w jakiej się znalazły.
"Niezły charakterek. Urok osobisty i dwie tony złośliwości." skomentowała z kwaśnym uśmiechem Thompson. John tylko wzruszył ramionami i upchnął sobie fretka całkowicie pod sweter.
W ogólnym rozrachunku po adopcji Sherlocka życie Johna Watsona nabrało kolorów. Widocznie potrzebował kogoś, kim mógłby się opiekować, jednocześnie nie będąc zbyt znudzonym. Z Sherlockiem fretkiem nigdy nie można się było nudzić, nawet jak spał. Niezwykłe miejsca w których drzemał, senne precle, w które zwijał swoje futrzaste ciało podczas snu, jego niezabawne zabawy, gdy udawał zdechłego... Gdy pierwszy raz Sherlock odegrał tą sztuczkę, John pomyślał, że zejdzie na zawał. Fretek leżał jak nieżywy na wąskim wyrku swojego człowieczego opiekuna i nie reagował na nic. John obracał go, dotykał, trącał, w końcu nawet podniósł go, żeby się lepiej przyjrzeć. Sherlock w jego dłoniach leżał jak puchate, lecące przez ręce futrzane truchełko, z do połowy otwartym pyszczkiem i przymkniętymi oczkami. Oddychał. John już przemielał w głowie czarne scenariusze co do nagłej śmierci fretki, a wtedy Sherlock zdecydował, że wystarczająco już nastraszył swojego człowieka i zaczął się poruszać. Najpierw nos i wąsiki, potem leniwie otwarte ślepka a na koniec, niemrawe po niemrawe, łapki, które wywijały groźnie, dopóki John nie postawił zwierzątka na ziemi.
"No świetnie udajesz zdechlaka." przyznał John i usiadł ciężko na krześle, łapiąc się za serce i odczuwając nagłą a palącą potrzebę herbaty z melisy. Sherlock najpierw był z siebie zadowolony i zerkał na Watsona i szczerzył zęby otwierając pyszczek, a potem się nieco przestraszył. I dobrze, bo John uspokoił się dopiero jak już wypił dwie melisy i łyknął Ibuprom na ból głowy.
Ręce mu się trzęsły.
Sherlock nigdy nie był dobry w czuleniu się ze swoim opiekunem, ale gdy bał się, że coś z nim nie tak, zwykle chował się Watsonowi do nogawki spodni. Tym razem schował się w tym sekretnym miejscu z innego powodu.
"Co, wyrzuty sumienia?" zapytał wybrzuszenia na swojej nogawce John. Sherlock w odpowiedzi ukąsił go w łydkę i zaterkotał po swojemu. "No tak, co ja sobie głupi myślałem, cha cha."
////////////////
John od początku wiedział, że Sherlock jest bardzo inteligentną bestią, ale dopiero, gdy razem zamieszkali, Watson przekonał się na własnej skórze, co to znaczy. Nie było rzeczy wystarczająco zabezpieczonej przed Sherlockiem, nie było drzwi, przez które by się nie prześlizgnął i środka czystości, którego by nie odkręcił i nie spróbował. Wyglądało to tak, jakby Sherlock siedział w klatce w Lecznicy Pod Pazurem tylko dlatego, że mu się nudziło i nie chciał sprawiać przykrości pani Hudson. Gdy znalazł się w mieszkaniu, pełnym rozmaitych interesujących sprzętów, nadających się na frecie eksperymenty rzecz zaczęła wyglądać inaczej. John usiłował zabezpieczyć dom przed Sherlockiem, czy raczej zabezpieczyć Sherlocka przed zatruciem, porażeniem prądem, uduszeniem, utopieniem i innymi wesołymi rzeczami, które mogły go w domu zabić. Okazało się to niemal niemożliwe.
Sherlock zawsze jakimś cudem potrafił wejść do piekarnika, zaplątać się w przypadkowym celofanie i poddusić, najeść się zgryzionego korka do wanny i dostać masakrycznego, cuchnącego niemożebne rozwolnienia.
"Fretka to przekaz od Boga, że nie ma nic do końca nie jest bezpieczne." mawiała pani Hudson i John zgadzał się z każdym słowem.
Sherlock, gagatek jeden, oczywiście kpił sobie z wysiłków Johna. Szybko nauczył się otwierać zamek w szafkach i raz dwa opanował sztukę odkręcania korków z butelek oraz odbezpieczania zamknięć w płynach do mycia naczyń. Raz nawet skurkowaniec pokusił się o otworzenie lodówki, ale się wystraszył i pobiegł do Johna na ratunek, wybudzając go z całkiem przyjemnej, popołudniowej drzemki.
Ogólnie Sherlock był nieposkromionym, ciekawskim, nieugiętym stworzeniem, które drążyło, dążyło, szarpało i gryzło, dopóki nie osiągnęło swojego celu. Czasami dość niebezpiecznego celu fretkowego, który z punktu widzenia człowieka był celem idiotycznym i karkołomnym. John wciąż jeszcze pamiętał jak pewnego dnia przyszedł do domu, zastał pustką klatkę i Sherlocka, leżącego pod stołem kuchennym i toczącego pianę z pyszczka. Watson na jednej nodze zawiózł wtedy parskającego białymi burzynami zwierzaka do Lecznicy Pod Pazurem, tylko po to, żeby się okazało, że Sherlock nażarł się proszku do prania.
John był na fretka ogromnie zły po całej akcji. Tak go wystraszył, nieznośny sierściuch! Przez kilka dni po incydencie John nie bawił się z Sherlockiem w jego zabawowych godzinach. Otwierał tylko klatkę i wychodził z pokoju, przesiadując w kuchni cały przepisowy czas zabawy z fretką. Po trzecim dniu John zauważył, że Sherlock nie wychodzi z klatki tylko zostaje w niej i zwisa smętnie z szczebelków swojej drabinki. Drabinka była prezentem od pani Hudson i ostatnio stanowiła najnowszą rozrywkę Sherlocka, który szybko fascynował się nowymi sprzętami i równie szybko się nimi nudził. Czwartego dnia Sherlock na czas zabawy także został w klatce, a dnia piątego wyrwał się z niej i przypadł do butów Johna, szarpiąc mu wściekle sznurowadła i piszcząc oskarżycielsko.
No po prostu nie można się było na niego gniewać.
"Masz już nigdy więcej nie jeść żadnych chemikaliów z kuchni." pouczył John i podniósł fretka, po czym usiadł z nim na fotelu. Wyciągnął nogi na pobliskiej pufie. Coś dzisiaj rwało go w udzie, bolesne, ciągnące uczucie, które przychodziło i odchodziło i nie dawało się odgonić żadną dawką znieczulacza. Sherlock natychmiast usadowił się w zagłębieniu pomiędzy nogami Johna i rozciągnął się na całą swoją imponującą futrzastą długość, poburkując z zadowoleniem.
Pouczanie Sherlocka w kwestii nie jedzenia trujących środków czystości nie miało sensu, John to wiedział, ale robił to i tak.
/////////////////////////
Sherlock nie lubił kobiet, które czasami po randce John zapraszał do domu, tymczasem one uwielbiały go pasjami. Wszystkie panie jak jeden mąż siłowały Sherlocka wołać, głaskać i karmić. Zdrabniały jego imię, usiłowały wciągnąć go w zabawę, przemawiały czule. W zasadzie przemawiały czulej niż do Johna, który potem bandażował im zadrapania i dezynfekował ugryzienia. Sherlock zdawał się tolerować na dłuższą metę tylko Watsona, jego gości albo ignorował z politowaniem, albo w sposób czytelny wyrażał dezaprobatę dla ich bytności na jego terytorium, na przykład robiąc im małą, ale bardzo obciążoną symbolicznie, kupkę do buta.
"Jak ty z nim wytrzymujesz!" prychnęła Jeanette, ubierając się pospiesznie w kurtkę i zarzucając torebkę na ramię. "To diabeł wcielony jest! Szarpie, gryzie, brudzi!"
"No cóż. Nigdy się z nim nie nudzę."
Jeanette popatrzyła na Johna jak na wariata a potem trzasnęła drzwiami od zewnątrz. Dopiero wtedy Watson zauważył, że mogła jego odpowiedź wziąć za przytyk, jakoby John Hamish Watson nudził się z nią. Nie byłaby to do końca prawda, chociaż kompletnie kłamstwo też nie.
John uśmiechnął się smutno. To tyle odnośnie jego randkowych planów ze smagłą pięknością. Sherlock, usadowiony na jego ramieniu zapiszczał cicho i skubnął mu po uchu ostrymi zębami.
John szybko nauczył się, że jedyny sposobem na uniknięcie ran będzie odizolowanie fretki od jego potencjalnych partnerek. Sherlock nie protestował i siedział w swojej klatce, od czasu do czasu szeleszcząc gniewnie jakąś zabawką. Fretek z obrażania się uczynił niemal dyscyplinę olimpijską i po takim przymusowym zamknięciu nadymał się, dąsał i udawał, że Johna nie zauważa. Humory takie należało po prostu znieść, pozwolić się Sherlockowi wyzłościć a potem przeprosić go jakimś dobrym kąskiem albo spacerem po Regent Park. Pani Hudson wciąż nie mogła wyjść z podziwu, że John potrafił Sherlocka skłonić do chodzenia na smyczce.
"U nas jak tylko widział szelki od smyczy to zaraz raban na cały budynek robił." mówiła pani Hudson, gdy John przychodził z Sherlockiem do Lecznicy i spacerował z nim po małym skrawku zieleni przy pałacyku. "Masz rękę do niego, John, nie to co Adler. Swoją drogą musicie częściej do nas do Lecznicy wpadać. "
///////////////
John i Sherlock zaczęli częściej odwiedzać Lecznicę, ale gdy wybrali się ponownie, akurat trafili na dzień odwiedzin. Pani Hudson raz w tygodniu zapraszała dzieci z pobliskiej podstawówki i tak szkraby przychodziły z e znajomą panią wychowawczynią "pomagać zwierzątkom". Pomaganie zwykle ograniczało się do szczotkowania co łagodniejszych futerkowców i wyprowadzania na spacer kuracjuszy, którzy byli słabi i powolni i raczej się dzieciarni nie wyrywali. Czasami wyglądało to tak, jakby Jaina Hudson w każdej profesji, w każdej dzielnicy i w każdym urzędzie miała znajomych, bywalców, amatorów.
"Znam panią Louise od lat. Jest bardzo miła. Ma trzydzieści lat i jest po rozwodzie. Może zaprosisz ją na kawę?"
"Nie, nie trzeba..."
Pani Hudson od kiedy John zwierzył się jej ze swoich mozolnych i bezowocnych poszukiwań towarzyszki życia, przedstawiała go swoim młodszym koleżankom. Watson czuł się skrepowany, ale darowanemu koniowi... no i Louise była bardzo przystojną, wysoką brunetką o niezwykle zgrabnych nogach i gracji subtelnego stworzenia mitycznego. Coś jak łania skrzyżowana z jednorożcem. John od razu zaprosił ją na kawę i przyniósł ową kawę z kanciapy do ogrodu. Louise nie chciała zostawić dzieci bez nadzoru, chociaż pani Hudson obiecała, że na te pół godzinki to może mieć oko na szkraby.
Louis była małomówna, rzeczowa i nieco skryta. John był zachwycony. Sherlock był zachwycony nieco mniej, ponieważ parę dzieci, najwyraźniej pupilków pani wychowawczyni, zostało w ogrodzie z dorosłymi.
"Co to za zwierzak?"
"To fretka!!!"
"Ja bym wolał tchórzofretkę, bo są większe!"
"To to samo zwierzątko tylko samczyki są większe, głupolu!"
"Nieprawda! Tchórzofretki są wielkości psa i tak nie śmierdzą!"
Pytaniom, głaskaniom i okrzykom zachwytu nie było końca. Sherlock, nazwany nornicą, kretem, łasicą i zmutowanym chomikiem z początku spokojnie reagował na ludzkie szczenięta, wyciągające ku niego swoje łapki. John trzymał go tak, żeby nie głaskały mu pyszczka, tylko raczej tylne części. Gdy Louis spojrzała na niego pytająco wyjaśnił tylko z uśmiechem.
"Tak jest lepiej. Ogonem ich nie ugryzie."
Sherlock zatrajkotał protestując, ale nadal powstrzymywał się od rzucenia się na dzieci z zębami. Już po kilku minutach John doszedł do wniosku, że nie mógłby go za to winić. Dzieciarnia tłoczyła się dookoła fretka, wyciągając do niego ręce, nachylając się i usiłując zmusić go do podskakiwania.
"A co on je?"
"Mięsko? Rybie mięsko, takie co sobie sam złowi?"
"A można to trzymać w mieście?"
"Ja chcę takiego w domu!" oświadczyła na koniec poważnie pyzata ośmiolatka, wyraźnie zauroczona ogonem Sherlocka.
"Ale ona gryzie." powiedziała spokojnie Louis, usiłując wyperswadować podopiecznej posiadanie tak wymagającego zwierzątka jak fretka. Dziecko było jednak nieustępliwe.
"Ale ja chcę!"
"Ale fretka robi bałagan, strasznie rozrabia i nie pachnie zbyt ładnie."
To ostatnie stwierdzenie wyszło nieco głośniej i dobitniej niż powinno. John popatrzył na Louise, która speszyła się swoją własną szczerością i oblała rumieńcem. No tak, znajoma pani Hudson lubiła zwierzęta, ale te czyste i nieśmierdzące, co się nie załatwiają, nie robią hałasu, nie brudzą, nie gubią sierści a najlepiej jak są jedynie wypchanymi trocinami truchłami.
Jeżeli John na początku był oczarowany Louise, teraz zmienił zdanie o sto osiemdziesiąt stopni.
Dzieci jeszcze jakiś czas pozachwycały się Sherlockiem, nakarmiły go jabłkiem, powąchały mu futerko, zgodnie ustalając, że nie pachnie najlepiej, ale da się przeżyć. Louis nie mówiła już zbyt wiele, John też nie. Gdy Sherlock w sposób widoczny miał już dość atencji i zmęczony zaczął wdrapywać się Johnowi na ramiona i chowając łebek pod kołnierzem jego swetra, był już czas opuścić teren.
"Myślę, że musimy już z Sherlockiem iść."
John pożegnał się grzecznie z Louise. Nie wziął od niej numeru telefonu.
/////////////////////
Życie Johna powoli bo powoli, ale ruszyło do przodu. Zakładanie skarpetek nie stanowiło już problemu, ponieważ trzeba było uważać, żeby nie nadepnąć Sherlocka, który czasami lubił przysypiać sobie w kapciu Watsona, albo bezczelnie ładował mu się w nogawkę od piżamy i drzemał, zwinięty w niemożliwych pozycjach.
John wciąż pomagał w Lecznicy, ale już powoli rozglądał się za jakąś dodatkową pracą. Nie było sensu jęczeć na niską rentę kombatancką. W końcu John jeszcze nie umierał a wiek emerytalny miał sporo przed sobą. Mógł na siebie zarobić. Na razie jeszcze był na etapie poszukiwania, przeglądał oferty, chodził na rozmowy, nic konkretnego, ale John wiedział, że najtrudniejszy jest początek.
Wydawało się, że idzie ku lepszemu, dopóki właściciel mieszkania, które John wynajmował nie podniósł czynszu. Ponadto pan Morris nie lubił zwierzaków a Sherlock właśnie w chwili jego wizyty wykupkał się. Grzecznie i kulturalnie, na zamkniętej desce klozetowej. John zawinął się raz dwa, uprzątnął fretkową próbę skorzystania z toalety jak człowiek, ale właściciel tylko patrzył na niego ciężkim wzrokiem.
Podwyżka czynszu znaczyła tyle, co przeprowadzka. John nie miał pojęcia jak znaleźć kolejne mieszkanie w Londynie na swoją kieszeń. Pani Hudson usiłowała pomóc, ale nie była w stanie zatrudnić Watsona w Lecznicy. Nie miał jej tego za złe. Widmo przymusowego opuszczenia Londynu zawinęło nad Johnem i jego fretkiem. Nie był w stanie wziąć kredytu, nie posiadał znajomych wystarczająco bliskich i samotnych, żeby wynajęli z nim lokum na spółkę. O Harry nie było co wspominać. Wciąż pogrążała się w nałogu, usiłując zapomnieć o Klarze i wszystkie rozmowy Johna z siostrą kończyły się kłótnią.
"Mógłbyś się do czynszu dorzucić, Sherlock. Jak tak dalej pójdzie to zamieszkamy w jakiejś wsi pod Londynem, w twojej klatce najpewniej. " zauważył ponuro John i wyciągnął się na kanapie. Ułożył ramiona pod głową, zamknął oczy i uśmiechnął się, czując, jak Sherlock zaczyna dobierać mu się do bosych stóp, przygryzać delikatnie ich grzbiety i smakuować miejsca pomiędzy palcami.
"Masaż stóp niewiele zmieni. Wolałbym, żebyś znalazł jakieś intratne zajęcie, inaczej pójdziemy z torbami."
Sherlock zafukał, zacharczał a potem smyrnął Johnowi w górę nóg, układając mu się w przerwie między udami i wyciągając się tam leniwie, całkiem jakby było to jego ulubiony kącik z wykupioną miejscówką. Zwierzak zacmokał z zadowoleniem. John poczuł, jak pazurki Sherlocka drapią ostrożnie po jego jeansach.
"Gdyby płacili za bycie uroczym, he he."
Sherlock westchnął po fretkowemu i zapadł się w sen, poruszając lekko wąsikami.
/////////////
Pewnego dnia John wrócił z Tesco a Sherlocka nigdzie nie było. Watson zaczął spokojnie przeszukiwać mieszkanie, nauczony doświadczeniem, że fretek mógł się gdzieś zaszyć i zasnąć, wciśnięty w opiekuńcze wnętrze pralki pełnej brudnych swetrów, za kosz na śmieci, pod przegryzioną kapę na fotelu.
Sherlocka nie było nigdzie. Gdy John przetrząsnął już cały apartament do góry nogami i wyszedł na klatkę schodową, poszukać uciekiniera, lekki niepokój zmienił się w pełnowymiarową panikę. Fretkę niezorientowani ludzie mogli pomylić z łasicą i zabić, zwłaszcza, że Sherlock nie miał na sobie podpisanej smyczki i szelek. Zwierzak mógł wpaść pod samochód, jak już mu się kiedyś zdarzyło, mógł go pogryźć pies... Możliwości co się stało z fretkiem było wiele. Johnowi jak rzadko zaczęły drżeć dłonie.
Tej nocy nie spał. Odwiedził wieczorem panią Hudson a potem siedział przy komputerze, wieszając ogłoszenia o zaginionej fretce.
"Gdzie polazłeś ty zapchlony futrzaku!!!”
John kopnął klatkę Sherlocka z całej siły. W rezultacie zaczęła go boleć noga a sąsiad z boku zaczął stukać w ścianę i drzeć się, żeby był cicho bo jest po północy i porządni ludzie już śpią. John odkrzyknął w kwiecistych słowach, co myśli o porządnych ludziach, a potem oklapnął beznadziejnie przy stole z otwartym laptopem.
Tak minęły cztery dni. John prawie przestał jeść i całkowicie przestał spać. Wciąż miał wrażenie, że słyszy skrobanie sherlockowych pazurków, że trzeba iść i ratować zwierzaka, bo gdzieś utknął i umrze, jak się go w porę nie odnajdzie.
Nie tracił nadziei. Pani Hudson mówiła, że fretki znajdują się czasami po tygodniach, nawet miesiącach i bardzo daleko od domu. Zwinne, ciekawskie, często wynajdują dziury i zakamarki, które nikomu nie przyszły by do głowy jako kryjówka. John nie poddawał się łatwo, stosował wszelkie sposoby na odnalezienie fretki polecone przez panią Hudson. Rozsypywał mąkę po całym budynku, żeby zobaczyć, czy Sherlock łazi gdzieś cichcem, zostawiał smakołyki w ulubionych miejscach fretka, nawet w parkach. Pani Hudson i znajomi z Lecznicy Pod Pazurem także pomogli, chodzili po terenie kilka razy dziennie i nawoływali Sherlocka po imieniu oraz piszczeli jego ulubioną gumową zabawką, na którą zawsze reagował z entuzjazmem i przybiegał do niej. Wszystko na próżno. Sherlock jakby się pod ziemię zapadł.
"Nic nie ginie ot tak. Wszystko wraca." pocieszała pani Hudson i dolewała Johnowi kawy. Nie mógł spać więc przesiadywał w Lecznicy do późnych godzin nocnych i pomagał przy bardziej chorych zwierzakach.
"Sherlock już raz uciekł swojej eks właścicielce i wpadł pod samochód. Może i wszystko wraca, ale niekoniecznie żywe." odpowiadał pochmurnie John i wspierał głowę na złożonych dłoniach. "Wszystko na raz mi spada na głowę. Problemy mieszkaniowe, teraz zaginięcie Sherlocka."
"Zwykle tak jest. Nieszczęścia chodzą parami." Jaina położyła dłoń na ramieniu Johna i uśmiechnęła się do niego z bliska, jej źrenice niezwykle rozszerzone w świetle małej kanciapowej biurkowej lampki. "Przetrwaj to, John. Teraz pokazuje się, na czym się opierasz, kiedy wszystko inne dookoła zawiedzie. Bo wszystko prędzej czy później zawodzi, rodzina, pieniądze, byt materialny. To ważny czas dla ciebie, mój drogi. Stąpaj uważnie, bo to co teraz robisz... pomyśl o tym jak o początku legendy, nie widzisz tego teraz, ale z perspektywy czasu to co teraz robisz będzie podwalinami. Nawet rzeczy małe, nawet rzeczy błahe. I znajdziesz jeszcze swojego Sherlocka, o to się nie martw."
John słuchał słów pani Hudson ze zobojętniałym spokojem kogoś, kto czeka na ostateczną katastrofę, żeby potem móc się spokojnie położyć i poddać. Jaina mówiła czasami nie trzymające się kupy rzeczy a przy tym uśmiechała się tajemniczo. John, nauczony od małego twardo stąpać po ziemi, bardzo panią Hudson lubił, ale czasami po prostu wydawało mu się, że nie chwyta połowy jej przekazów. Zresztą teraz był zbyt zgnębiony i smutny na rozgryzanie szamanistycznych zagwozdek dyrektorki Lecznicy Pod Pazurem.
Sherlocka nie było tydzień a John miał wrażenie, że postarzał się w tym czasie o dobre parę lat. Nawet właściciel mieszkania zaczął mu współczuć, ale najwyraźniej nie na tyle, żeby nie wywalić go przed końcem miesiąca.
///////////////////////
Stanforda John spotkał podczas kolejnej rundki dookoła parku. Wciąż szukał Sherlocka i powoli zaczynał tracić wiarę, że kiedykolwiek swojego ekscentrycznego zwierzaka znajdzie. Dzień był szary i ponury, bez słońca ale i bez deszczu. John wędrował pośród parkowych alejek, nawołując fretka i rozważając, jak żałośnie wygląda teraz John Hamish Watson. Inwalida wojenny rozpaczliwie nawołujący poznanego parę miesięcy temu kapryśnego, kąsającego po palcach sierściucha.
Stanford postarzał się, utył i wciąż miał w sobie magiczną umiejętność rozmawiania o niczym. John z początku chciał go szybko spławić, ale potem pomyślał, że towarzystwo człowieka bardzo mu się przyda. Stanford słuchał w skupieniu krótkiej, węzłowatej historii o Johnie i jego fretce. Watson nie zdradził mu imienia Sherlocka, dla ludzi z zewnątrz cudze zwierze było zawsze i tak bytem bezimiennym. Zresztą John nie chciał wchodzić w głębsze zażyłości. Stanford był mistrzem small talku i wyrażania współczucia. Watson nienawidził go i podziwiał za to współczucie, na tyle, że poszli razem na kawę. John podzielił się także swoim mieszkaniowym problemem.
"Kto chciałby mnie za współlokatora?" zapytał trzeźwo John i zmierzył Stanforda ciężkim spojrzeniem realisty.
Kto chciałby bawić się w wynajmowanie wolnego mieszkania z trzydziestokilkuletnim facetem, rażonym zespołem stresu pourazowego i depresją po utracie fretki.
Tłustawa twarz Stanforda rozpromieniła się uśmiechem.
Gdy pierwszy raz John spotkał Sherlocka Holmesa wydawał się on człowiekiem błyskotliwym. Zbyt błyskotliwym, żeby zapomnieć swojej komórki i pożyczać ją od obcych. Mimo to John dał mu swoją komórkę, żeby mógł wysłać to co miał wysłać. Nie znał ani imienia ani nazwiska tego człowieka, ale było w nim coś intrygującego, w jego bystrym spojrzeniu, swobodnych ruchach, szybkich reakcjach.
"Afganistan czy Irak?" zapytał nieznajomy znad komórki Johna na co Watson żachnął się z oburzeniem.
"Przepraszam, skąd to wiesz?"
Ale facet już przeniósł swoją uwagę na nadchodzącą właśnie z kawą laborantkę. Molly stropiona i w sposób widoczny zauroczona, dała się nieznajomemu zbyć aż nazbyt łatwo. Coś o niedoborze szminki na jej za małych ustach. John obserwował jak facet królewskim krokiem arystokraty na wybiegu podchodzi do mikroskopu i pijąc kawę krzywi się z niesmakiem. Francuski piesek widać, byle kawa zaparzona w kanciapie mu nie podchodzi. Heh.
John już zdążył posmutnieć, że oto nie dane mu było jednak znaleźć współlokatora, gdy facet nagle przemówił. Jak gdyby nigdy nic.
"Co sądzisz o skrzypcach?"
"Przepraszam, co?" nie zrozumiał John, zły, że w obecności tego arystokratycznego dupka zostaje zredukowany do powtarzania wciąż tych samych pytań. Facet nie zauważając jego rozterek mówił dalej, całkiem jakby był przyzwyczajony do tego, że ludzie często nie chwytają tego co do nich mówi.
"Gram czasami na skrzypcach, lepiej mi się wtedy myśli. Zdarza mi się milczeć parę dni pod rząd. Będzie ci to przeszkadzać? Potencjalni współlokatorzy powinni znać się od najgorszej strony."
John spojrzał na Stanforda z wyrzutem.
"Powiedziałeś mu o mnie?"
"Ani słowa." odpowiedział Stanford z konspiracyjnym uśmiechem. Nieznajomy facet także się uśmiechnął. Teraz dopiero John przyjrzał mu się uważniej. Facet był przystojny, ale nie w klasyczny sposób, miał kwadratową, męską szczękę, wyrazisty, okazały nos i szeroko rozstawione, nieco skośne oczy. Oczy te przywiodły Johnowi na myśl fretka Sherlocka, zanim coś spsocił. Pełna radość, zwinność i nieodparty urok inteligencji osobnika z rodziny łasicowatych.
John miał chęć przytrzasnąć mu ogon drzwiami tylko po to, żeby pokazać, że potrafi.
"To kto tutaj mówi o współlokatorach?" zapytał ostro, na co nieznajomy tylko strzepnął płaszcz i zaczął go zakładać zwinnymi, krótkimi ruchami.
"Ja mówię. Rano rozmawiałem z Mikie`m o tym, że komuś takiemu jak ja ciężko będzie znaleźć współlokatora. Po południu Mike zjawia się z tobą, kolegą zwolnionym właśnie z służby wojskowej." oczy nieznajomego lśniły, szaroniebieskie i dziwne w jarzeniowym świetle laboratorium." Konkluzja jest prosta. Nie był to jakiś ogromny skok myślowy."
Nieznajomy furknął teatralnie połami płaszcza i podążył w stronę drzwi, owiewając Johna jakąś niewątpliwie drogą wodą kolońską.
"Przepraszam, muszę lecieć. Zostawiłem ubiczowane ciało w kostnicy o dwie minuty za długo."
"Czekaj!" John złapał nieznajomego za łokieć a ten stanął jak wryty, przymrużając oczy i wydymając usta. Nieprzyzwyczajony do kontaktu fizycznego, przeskakujący z tematu na temat płynnie i bezbłędnie, niby chaotyczny ale z precyzyjnie obmyślonym planem w zanadrzu, złośliwy, ale szczery. Świetnie. John uśmiechnął się mimo woli.
"Nie masz czasem na imię Sherlock?"
Jasne, szaroniebieskie oczy o niemożliwie wąskich źrenicach zmierzyły Johna zaciekawionym wzrokiem. Po raz pierwszy nieznajomy spojrzał na Watsona jak na osobę a nie na kiepskiej jakości mebel.
"Skąd wiesz?" zapytał człowieczy sherlock niskim, mechatym barytonem, podchodząc do Johna. Żeby tylko nie zaczął mi węszyć koło kołnierzyka, bo nie wytrzymam, pomyślał Watson, usiłując w całym tym chaosie pędzących wydarzeń odnaleźć jakąś stałą. Podobieństwo Sherlocka do fretki, fretki do Sherlocka...
"Nie wiem. Miałem niedawno... miałem fretkę o imieniu Sherlock i rzucała się po pokoju dokładnie tak, jak ty w laboratorium."
"Fretkę." powtórzył człowieczy Sherlock, zawiedziony wyraźnie. "Masz zwierzaki? Nie, nie masz zwierzaków, bo sierść, którą masz na kurtce ma już dobre trzy tygodnie. Lubisz zwierzaki? Lubisz, chociaż nie wszystkie, ten, który ci zniknął trzy tygodnie temu był wyjątkowy. Chciałbyś mieć zwierzaka?"
John zastanowił się chwilę. Widać było wyraźnie, że człowieczy Sherlock nie lubi zwierząt i zależy mu, żeby jego współlokator nie miał chęci posiadać żadnego sierściucha.
"Nie. Nie teraz."
"Okres żałoby. Rozumiem. Minie po jakimś miesiącu." zdyskredytował od ręki człowieczy Sherlock, wydymając zabawnie usta. Brakowało mu tylko wąsików, żeby nimi poruszyć.
"Jeszcze powiedz, że masz brata Mycrofta!" nie wytrzymał John a jego uśmiech zamarł mu na ustach, gdy człowieczy Sherlock spojrzał na niego złym zezem, po czym strzelił piorunującym wzrokiem w Stanforda.
"Opowiedziałeś mu o mnie?"
Stanford wzruszył ramionami z zabawnym grymasem, nie powiedział nic. Człowieczy Sherlock prychnął ze zniecierpliwieniem i zwrócił ogień swej palącej uwagi z powrotem na Johna.
"Nieważne. Mam na oku świetny apartament w centrum, idealny, razem będziemy mogli go wynająć. Spotkajmy się tam jutro o ósmej. Przepraszam, ale teraz już na pewno muszę iść i zobaczyć w kostnicy ubiczowanego trupa."
John zamrugał niepewnie. Z jakiś przyczyn jego serce biło trzy razy szybciej, chociaż wciąż stał praktycznie w tym samym miejscu, na wytartym linoleum w laboratorium St.Bart. John zmarszczył się i założył ramiona na piersi.
"I już? To wszystko? Dopiero się spotkaliśmy a już razem wynajmujemy mieszkanie?"
Człowieczy Sherlock stanął przed Johnem, najwyraźniej zmieszany jego opornością.
"Problem?"
"Nic o sobie nie wiemy, nie wiem gdzie się spotykamy. Nie znam nawet twojego nazwiska." wyliczył John poirytowany, ale i rozbawiony. Człowieczy Sherlock był bardzo podobny do fretka Sherlocka, który czasami potrafił zapomnieć, że gryzie własny ogon i zasnąć z nim w otwartym pyszczku. Połączenie niezwykłej inteligencji i sprytu z zadziwiającą nieporadnością.
Sherlock zmierzył Johna przenikliwym spojrzeniem. A potem opowiedział mu ostatnie parę miesięcy z życia doktora Watsona, włącznie z rozwodem Harry, jej problemem alkoholowym, Afganistanem, psychosomatycznym bólem w nodze, niepsychosomatycznym bólem w ramieniu i epizodem w Lecznicy Pod Pazurem.
John był pod ogromnym wrażeniem, i wciąż nie wiedział, czy czuć się przypochlebionym czy obrażonym spostrzeżeniami Sherlocka.
"Zwierzaka raczej już nie znajdziesz. Nieważne co mówią o zaginionych fretkach, ten był do ciebie bardzo przywiązany i nie odwędrowałby od ciebie tak daleko. Wniosek, coś musiało mu się stać. Jako że mieszkasz pomiędzy dwoma dość ruchliwymi ulicami tuszę, że fretka miała wypadek samochodowy i odeszła za tęczowy most. Czy składa się komuś kondolencje z okazji śmierci zwierzaka? Fretka nazywała się Sherlock? Dziwne imię dla zwierzaka."
"Dziwne imię dla człowieka." uciął John i skrzywił się brzydko. "I owszem, fretek nazywał się Sherlock. Nie chcę o tym rozmawiać."
"Pewnie, że nie chcesz. Adres to Baker Street 221 B a ja nazywam się Sherlock Holmes. Nie fretka. Do zobaczenia."
I z tymi słowy Sherlock zarzucił połami płaszcza, strzepnął swoimi gęstymi, czarnymi lokami, poprawił szalik i wyszedł z laboratorium.
Nerwowa energia, którą promieniował człowieczy Sherlock udzieliła się Johnowi. Wrócił do swojego mieszkania i zaczął przeszukiwać sieć odnośnie Sherlocka Holmesa. Znalazł coś czego nie spodziewał się znaleźć, stronę o nauce dedukcji jedynego w świecie konsultanta detektywistycznego. Sherlock był na pierwszy rzut oka postacią niezwykle kolorową i błyskotliwą, na drugi rzut oka był jeszcze bardziej błyskotliwy, a przy okazji złośliwy, ironiczny i jakby nieco... nieporadny. Ktoś czyniący z myślenia logicznego i dedukcji sztukę życia nie mógł tak sobie przypadkowo szukać współlokatora. Zapewne potrzebował po prostu kogoś dla równowagi, tak jak fretek potrzebował kogoś, kto by się z nim bawił...
John pojawił się o wyznaczonej porze na Baker Street i razem z Sherlockiem zostali powitani przez... panią Hudson.
Ta pani Hudson nie podała swojego imienia i w zasadzie nie była podobna do Jainy, drobniejsza, szczuplejsza i bardziej nowoczesna. Zakręcone włosy, stylizowana na vintage suknia, postarzana biżuteria. I tylko jej oczy, niebieskie i uczciwe, podobne były do oczu szamanki londyńskiej z Lecznicy Pod Pazurem.
"Przepraszam, mam znajomą o takim samym nazwisku.... jest weterynarzem..." zaczął John, na co pani Hudson od razu wzięła go pod ramię i wkroczyła z nim na schody, podekscytowana. Sherlock podążył za nimi, zaskoczony i wyraźnie niezadowolony, że nie znajduje się już w centrum uwagi.
Pani Hudson mówiła pośpieszenie, cała zaaferowana i uśmiechnięta.
"Tak! Jaina! To moja kuzynka, szalona kobieta, rodzinna dziwaczka, ale ma złote serce. Nie odwiedzam jej zbyt często, moja alergia na sierść nie daje mi spokoju jak tylko przestąpię próg jej domu. Jaki ten świat mały! Jaki ten świat mały! Zrobię wam herbaty, właśnie upiekłam szarlotkę. Nie jestem tutaj gosposią, od razu zastrzegam, ale jak spotykam znajomego Jainy i to pospołu z Sherlockiem, po prostu nie mogę nie poczęstować was ciastem i earl greyem!"
I tak John dowiedział się, że tak jak on poznał cudownym zbiegiem okoliczności jedną panią Hudson, Sherlock poznał drugą panią Hudson, doprowadził do skazania jej zwyrodniałego męża, zaskarbił sobie jej przyjaźń i tym samym pierwszeństwo do wynajęcia całkiem przyjemnego, przestronnego mieszkanka w centrum Londynu.
"To bardzo ładne mieszkanie." oznajmił John, usiłując nie brzmieć zbyt ochoczo. Po paru ekscytujących chwilach z człowieczym Sherlockiem i spotkaniu kuzynki pani Hudson, był przekonany, że nie znajdzie drugiego tak angażującego, genialnego współlokatora ani tak wygodnego mieszkania. Trzeba więc było chwytać chwilę.
Sherlock pomimo swojej spostrzegawczości jakoś nie załapał, że ma Johna w kieszeni, bo zaczął uprzątać na gwałt bałagan w salonie. A było co uprzątać. Rozrzucone książki, papiery, szklane kontenery z podejrzanie dymiącymi substancjami na kuchennym stole i czaszka, szczerząca zębiska na kominku. Uroczy rozgardiasz. Wyglądało to tak, jakby Sherlock gromadził dookoła siebie cokolwiek przyciągnęło jego uwagę, rozpracowywał to do cna, a potem porzucał, zapominając posprzątać.
Całkiem jak fretek.
"Spokojnie. Zamieszkam z tobą." powiedział John, gdy Sherlock zaczął chaotycznie upychać do komody stertę magazynów o tematyce fizykochemicznej. "Bardzo podoba mi się to mieszkanie."
Bardzo podobasz mi się ty. Myślę, że się zaprzyjaźnimy.
Pani Hudson ze znaczącym uśmiechem oddryfowała, robić obiecaną herbatę a Sherlock stanął bez ruchu, gapiąc się na Johna tymi swoimi przeraźliwie niebieskimi ślepiami.
"Tak. Znaczy, dziękuję."
"To ja dziękuję. I nie ma za co. Bylebyś ładnie korzystał z kuwety i nie grzebał w śmieciach."
Sherlock popatrzył na Johna jak na wariata a John odpowiedział mu solennym spojrzeniem weterana wojennego, który przez ostatnie dwa miesiące spał w łóżku z tyłkiem fretki na twarzy. Roześmiali się razem. Na głos. Swobodnie i radośnie, tak jak jeszcze nie raz zdarzyło się im potem zaśmiać.
Sherlock w krótkim czasie ukazał wiele podobieństw do Sherlocka fretki. Watson jak na sznurku powędrował prosto w jego wibrujące kolorami życie, wypełnione dziwacznymi eksperymentami, najgroźniejszymi wrogami w postaci starszego brata (Mycrofta nomen omen!), trupami, seryjnymi morderstwami, nielegalnymi substancjami odurzającymi i szemranymi znajomymi z pałacu Buckingham.
Dla Sherlocka nuda była zabójcza i robił wszystko, byle się jej nie poddać. John zawsze proponował mu zabawę na drabinkach, Sherlock zawsze odpowiadał, że małpi gaj byłby lepszy. Holmes nie lubił jeść i spożywał coś tylko wtedy, gdy absolutnie musiał, ponadto grzebał w śmieciach jak profesjonalista, wyławiając z nich różowe walizki, notesy i inne bardzo przydatne w pracy detektywa, cuchnące wskazówki. Na miejscu przestępstwa Sherlock zwijał się i kręcił, dopóki nie przejrzał dosłownie wszystkiego, od odcisków butów na okolicznych ścieżkach, po papierki w kieszeni ofiary. Sherlocka nie można było powstrzymać, inaczej fukał, ironizował i generalnie okazywał się nieznośnym geniuszem bez zahamowań. Prędzej czy później stawiał też na swoim, nieważne jak niebezpieczne to było.
John przeniósł się na Baker Street z poczuciem, że oto w jego szarym życiu zaczyna się coś wspaniałego. Zbieżności imion, życzliwi ludzie znikąd, którzy pojawiali się rychło w czas, podczas gdy rodzina zostawiła Watsona niemal kompletnie samego. Tego nie można było zignorować. Wszechświat pchał życie Johna na inne tory i lepiej było chwytać wiatr w żagle, niż przepuścić tego rodzaju okazję do zmian. W większości pozytywnych.
"Wszystko ułożyło się dobrze. Szkoda tylko, że mój fretek się nie odnalazł." wyżalił się pewnego dnia John, gdy odwiedził Jainę w Lecznicy.
Szamanistyczna kuzynka pani Hudson z Baker Street tylko się uśmiechnęła. Obie panie, gdy się uśmiechały, były do siebie niezwykle podobne. Podejrzanie podobne. Ale John nie był Sherlockiem, nie zamierzał kopać w poszukiwaniu dowodów ani węszyć. Wolał cieszyć się niezwykłym zbiegiem okoliczności, porządnym mieszkaniem i interesującym współlokatorem, z którym po prostu nie można było się nudzić.
"Nie miałbyś teraz czasu na zwierzaka, wciąż pracujesz z Holmesem nad tymi jego dziwacznymi sprawami. Poza tym fretek zmusił się do znalezienia swojego własnego Sherlocka.” Jaina pochyliła się ku Johnowi i spojrzała mu głęboko w oczy. Jej bransoletki zabrzęczały delikatnie. "To bardzo cenny dar. Nic nie ginie, wszystko zostawia swój ślad. Fretek nauczył cię paru rzeczy, teraz ty uczysz Sherlocka."
"Tak. Nauczyłem go upychać pranie do pralki a nie zostawiać gdzie bądź. No i z kuwety korzysta bardzo przykładnie." zaśmiał się John. Pół roku temu nie mógł sobie siebie nawet wyobrazić w tej sytuacji, spokojnego, zadowolonego trzydziestoparoletniego mężczyznę, siedzącego przy herbatce z najdziwniejszą panią weterynarz w tej części świata. Życie się zmieniało, płynęło na przód i nie można było zatrzymywać się w jednym miejscu zbyt długo, żeby nie zgnuśnieć, żeby nie stracić nadziei i co dnia znajdować siłę na założenie skarpetek.
Sam Sherlock nie cierpiał skarpetek. John, oczywiście, i z tym problemem sobie poradził.
"Zmusiłem Sherlocka do bosych spacerów po trawniku. Za dużo tych plastrów nikotynowych używa, musi czasami odpuścić. Nie jest mu łatwo, ale nawet on to zauważa, że czasami potrzebuje po prostu... zdjąć buty i połazić po trawniku."
John i Jaina wyjrzeli za okno, żeby zobaczyć, jak Holmes radzi sobie z wypuszczonym na wolność, lśniącym na niebiesko w mroku królikiem. Nowa sprawa, przyjęta z braku laku ponieważ nie było żadnych porządnych morderstw w okolicy. Sherlock zajął się króliczkiem małej dziewczynki o imieniu Kirsty na poły żartem, na poły chcąc utrzeć Watsonowi nosa. Nie wyszło. Mama Kirsty okazała się cenionym biologiem w biologiczno-chemicznej jednostce badawczej Baskerville i sprawa ujawniła swoje skomplikowane, podwójne dno. Sherlock był przeszczęśliwy.
Królik ignorował z wdziękiem Sherlocka, kicając leniwie po trawie i skubiąc ją od niechcenia. Sherlock robił zdjęcia i czasami dotykał królika. Z odległości. Patykiem.
"Nie jest miłośnikiem zwierząt, prawda?" skonstatowała Jaina, a John potaknął jej z zawstydzającym wzruszeniem patrząc, jak w końcu Holmes przełamuje się i bierze królika na ręce. I trzyma go na wyciągnięcie ramion, z dala, jakby zwierzak zaraz miał wybuchnąć niczym miniaturowa bomba atomowa.
"Nie, ale miłośnikiem ludzi też nie jest, więc jest ok. Sherlock jest specyficznym człowiekiem, ale mnie odpowiada. Wyleczył mi nogę, zapomniałem laski i już jej nie potrzebuję."
"Lubi cię." zdiagnozowała z zadowoleniem Jaina, patrząc wciąż przez okno na Sherlocka i obracając w dłoni bransoletką z niewielkich, drewnianych róż.
"Bóg raczy wiedzieć czemu, ale tak." odpowiedział John i zaplótł nerwowo dłonie. "Chyba tak."
"Na pewno tak." zapewniła cichym głosem pani Hudson, zaczynając bawić się kolejną, tym razem jadeitowa bransoletką. "Gdyby on był zwierzakiem byłby fretką. Taki totem dla niego i dla ciebie. Fretki uczą jak się cieszyć z życia."
"A gdybym ja był zwierzakiem, czym bym był?" zaciekawił się John, ale Jaina nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo Sherlock właśnie utknął sobie królika pod pachę i jak burza wpadł do budynku. Po chwili dały się słyszeć jego szybkie kroki na korytarzu i wkrótce Holmes stanął w drzwiach, z rozwianym włosem, naburmuszony i zaczerwieniony na swojej arystokratycznej twarzy.
"To zwierze jest głupsze niż większość ludzi, a to samo w sobie jest już coś. John, masz może coś na uśpienie królika? Sam mu zrobię badania, w domu." oznajmił bezkompromisowo Sherlock i potrząsnął królikiem, który spojrzał na niego z wyrzutem bezmyślnymi, czerwonymi oczkami. "A potem jedziemy do Baskerville i do Henry`ego Knighta."
"Nigdzie nie zabierasz królika." powiedzieli zgodnym chórem John i Jaina, po czym Watson, żeby załagodzić sprawę podszedł do przyjaciela i poklepał go po ramieniu. Sherlock wyglądał, jakby miał chęć odsunąć się od dotyku, ale go w jakiś pokręcony sposób potrzebował, więc poddał mu się. Nie bez komentarza, oczywiście.
"Doktor John Hamish Watson, idealny kandydat Green Peace`u na posła. To jak mam zbadać królika? Tutaj? Pośród starych kobiet z misją i zapyziałych futerkowców, przez które nie mogę przestać kichać?"
"Może po prostu pojedźmy do Baskerville i zobaczmy na własne oczy te cuda dziwy co się tam wyprawiają."
Sherlock, o dziwo, przyjął propozycję Johna nadspodziewanie łatwo. Miał tylko jeden warunek i objawił go, gdy już pożegnali się z Jainą i obiecali, że pozdrowią od niej swoją własną panią Hudson. Holmes, słynny z tego, że żył na nikotynowych plastrach, kawie i zapachu tosta co drugi dzień, wymógł na Johnie upieczenie kurczaka w sosie żurawinowym.
"Zgoda. Zrobię ci kurczaka." poddał się John, gdy już byli z powrotem w salonie na Baker Street i usadowieni na kanapie, odpoczywali po dość intensywnym dniu.
Tropienie znawców królików, znalezienie niebieskiego królika, wizyta w Lecznicy Pod Pazurem. Niby niewiele, ale John miał chęć już tylko zapaść się w odmęty kanapy i zdrzemnąć się chwilkę. Sherlock pokręcił się jeszcze, pogadał na temat świecących w ciemności królików i eksperymentów rządowych, po czym bezceremonialnie upchnął głowę w spojenie między szyją a barkiem Johna.
Czasami tak robił. Kapryśnie, po swojemu. Nie rozmawiali o tym, nie potrafili. Jeszcze nie.
"Będziesz spać?"
Sherlock wymamrotał coś nieczytelnego i bardzo sennego. John nie naciskał. Jedna ręką rozpostarł koc, okrył siebie i Holmesa. Wyciągnął nogi, westchnął. Powinni napić się herbaty, może uśmiechnąć się do pani Hudson o podgrzanie jednej z jej słynnych zup, może powinni w ogóle przenieść się do swoich oddzielnych sypialni, ale jakoś John nie mógł się ruszyć. A skoro John się nie ruszał, Sherlock nie robił tego także. Tak już działał, gdy zalegali z kocem na kanapie. W sumie herbatę można wypić potem. To był długi dzień, pora na drzemkę...
"Cieszę się, że zgubiłeś swoją fretkę." wymruczał mechatym barytonem Sherlock a wszystkie włosy na karku Johna stanęły na sztorc. "Bez tego zapewne byś mnie nie znalazł."
John odchrząknął potakująco. Gdy tak siedzieli, skuleni pod kocem i oddychający sobie spokojnie, miał niezwykłą, wszechogarniającą pewność, że John Watson w swoim życiu po prostu musiał spotkać swojego Sherlocka Holmesa. Niezależnie od gatunku, stanu posiadania i dobrych chęci. Po prostu nie mogło być inaczej.
"Jeżeli ja byłbym w innym wcieleniu fretką, ty musiałbyś być jeżykiem." wymamrotał sennym głosem Sherlock a John, chyba odruchowo, cmoknął go z rozmachu w oko.
"Oj zamknij się już i śpij."
Sherlock zaburczał z dezaprobatą, ale zasnął. John dołączył do niego chwilę później.
end
by Homoviator 05/2012
I koniec. Kazałem się zamknąć Sherlockowi, bo jeszcze by się napisał ff o Jeżu Watsonie za jednym posiadem :D
Wen przysycha, autor uprasza o komentarze, bo Bez Ciebie utknęło nieciekawie...