Chciałbym, żeby Sherlock zobaczył, że prędzej czy później odejdę, i żeby dał mi spokój. W końcu jak długo może razem mieszkać dwóch samotnych, niespokrewnionych mężczyzn po trzydziestce? Na dodatek jestem biseksualny, przeleciałem kiedyś kaprala w moim oddziale, o czym świadczy szereg dowodów, o których jak zwykle nie mam zielonego pojęcia. Nawet przez moją biseksualną głowę nie przejdzie mi, że powinienem spróbować ze współlokatorem.
John spojrzał na Sherlocka, pochylającego się nad dymiącymi na żółto naczyniami połączonymi. Holmes miał na sobie kombinezon ochronny, rękawice i gogle. Trzymał palnik. John obserwował swojego współlokatora dobre parę minut, jak tańczy dookoła swoich naczyń, jak palnikiem przypala coś śmierdzącego okrutnie i stapiającego powoli posadzkę w kuchni.
Spróbować związku ze współlokatorem byłoby najgłupszą i jednocześnie najbardziej ekscytującą pomyłką w życiu Johna Watsona. Ale John był praktyczny, wiedział, że byłyby z tego tylko kłopoty. Prawiczek z wyboru i domniemany heteryk. John już słyszał te wybuchy, już widział jak idą skry. Poza tym Holmes na pewno kpił i tylko ironizował na łamach bloga, nie mógł tego pisać serio...
Seks z Sherlockiem na pewno nie byłby jak odgrzewana zupa.
///////////////////////
John Uprawy 57G
Sherlock znowu dziwuje.
John zamknął laptopa i przeciągnął się, aż trzasnęło. Dzisiaj miał ciężki dzień, zmiana poranna i zmiana nocna, parę godzin odpoczynku pomiędzy fuchami, obiad, drzemka i ponownie do kołowrotka. John z chęcią odmówiłby takiego wykorzystywania swojej osoby, ale szef oddziału i tak patrzył na niego podejrzliwie.
John po drugiej, mocniej jak siekiera kawie i po naprędce uklejonym pesto, nie czuł się ani trochę lepiej. Noga za nogą powlókł się do przedpokoju, naciągnął kurtkę na grzbiet i zszedł na dół, poinformować panią Hudson, że wróci rano.
"Ale John... co to w tym twoim blogu znaczy? Te cyferki i uprawy?..." zapytała pani Hudson, wskazując na lśniący w głębi jej kuchni mały netbook. "John i uprawy?"
"Sherlock zhackował mi bloga i wypisuje głupoty..." zaczął John i nagle nie dające się wyjaśnić poczucie niepokoju ścisnęło mu serce. Numerki, uprawy, to powinno coś znaczyć. U Sherlocka zawsze wszystko coś znaczyło, Holmes cokolwiek robił, zawsze przeświecał mu jakiś cel... Może się upił z jakimś informatorem w barze, a może zaczął eksperymentować z narkotykami? Albo znowu skoczył na równe nogi z drugiego piętra jakiegoś doku...
John
Watson stanął jak wryty, upuszczając z dłoni klucze. Numery doków. Uprawy. Sherlock!
Nie miał pojęcia, dlaczego Sherlock zamiast wysłać mu smsa popełnił wpis na blogu, ale numeracja doków się zgadzała. John wbiegł na górę po dwa schody na raz, wpadł do salonu i rozglądając się dookoła. Śladów włamania nie było... kanapa na swoim miejscu, laptopy też, okna zamknięte.
Brak płaszcza, butów, jednego ze swetrów Johna. To akurat mogło nic nie znaczyć, Holmes wymykał się z domu niezależnie od stanu swoich żeber. Rozbita szklanka w kuchni, porozrzucane ścierki, przewrócony imbryk, nic nowego. Sherlock potrafił zrobić niezły bałagan, często rozbijał i tłukł rzeczy... miedziany czajniczek do zaparzania kawy, strącony z kuchennego blatu, kopnięty pod szafkę, umazany dżemem pomarańczowym i krwią... Sherlock!
John poczuł, jak czas zwalnia. Uspokoił się, ogarnął. Teraz nie było czasu na panikę, teraz trzeba było działać i to skutecznie. Lestrade odebrał po dwóch dzwonkach, zaspany, ale gotowy wysłuchać doktora Watsona.
///////////////////
Greg przyjechał bez posiłków. Nie mógł ściągnąć całego policyjnego sztafażu, nie miał nakazów, ale Donovan i Anderson sami zgłosili się na ochotnika. Sally wciąż widziała w Sherlocku walniętego psychopatę a Anderson wciąż cierpiał, ilekroć musiał współpracować z detektywem konsultantem, ale mimo wszystko pofatygowali się. John domyślał się, dlaczego. Brali udział w akcji związanej z handlem dzieci, zobaczyli na własne oczy, co ich znienawidzony, niezrozumiały, zakręcony "psychopata" może za pomocą swoich dedukcji zdziałać. Ile osób może uratować.
Szkoda, że gdy przyszło co do czego, jego samego nikt nie mógł uratować.
John nie potrafił dedukować jak Sherlock, bazował raczej na wojskowym przeszkoleniu. Człowiek zginął, wskazówka, namiary, idziemy na rekonesans, przygotowani, żeby w razie czego odbić więźnia. Chyba, że więzień już nie żył. John nie chciał o tym myśleć.
Zajechali do industrialnej dzielnicy doków londyńskich, lawirując cicho pomiędzy brzydkimi, kwadratowymi, betonowymi budynkami. Zaparkowali parę magazynów wcześniej i wysiedli z samochodu, resztę drogi przebywając pieszo. Powietrze w dokach przeżarte było mokrym żelazem, rdzą. Duszny zapach gnijącej trutki na szczury unosił się dookoła razem ze swądem spalin.
Przed magazynem 57 G stały dwa rozładowane, puste tiry. Boczne drzwi były otwarte. Właśnie z nich skorzystali, wkraczając w pachnącą mokrą słomą, mroczną rozprzestrzeń. W magazynie było ciemno i tylko boczne, okratowane lampy świeciły nikłym, wyblakłym blaskiem. Wyjęli broń i weszli głębiej do środka, trzymając się bezpiecznie cieni.
Klatki z dziećmi stały na samym końcu magazynu, przysłonięte drewnianymi skrzyniami, oznaczonymi jako "fragile". A więc reszta przemytników wróciła i postanowiła wykorzystać stare miejsca, słusznie mniemając, że nikt nie będzie ich tutaj szukał. Posiadali nowy towar i czekali na odbiorców. Dzieci w klatkach spały, powiązane jak kurczaki i poukładane równo. Siedmiolatki, dziesięciolatki, ocenił na oko John, nie poddając się emocjom. Teraz był czas na działanie, na gniew będzie chwila później.
Donovan już wysyłała smsa z zawiadomieniem o przestępstwie, ze współczuciem zerkając na biedne owoce "upraw". Lestrade, Anderson i John spojrzeli po sobie a potem w górę. Górna część magazynu osnuta była mrokiem, metalowe rusztowania, okalające ściany prowadziły do kilku wciśniętych pod więźbę dachową pomieszczeń. Kręte schody, rury, haki i liny, nie wyglądało to dobrze.
"Tam są." wyszeptał Lestrade, wskazując podbródkiem jeden z lepiej oświetlonych pokoi na górze. Prowadziły do niego kręte, żeliwne schody, wyglądające, jakby najlepsze czasy miały już parę wieków za sobą.
"Idziemy."
Donovan zrobiła minę i strzeliła Andersona po gębie, gdy zaproponował jej, żeby została z dziećmi, podczas gdy oni pójdą wyłapać szajkę. Lestrade uśmiechnął się porozumiewawczo do Johna a John odpowiedział mu cierpkim grymasem i wszedł na schody.
Trzeba było uważać, żeby nie narobić hałasu, co było o tyle trudne, że żeliwne schody miały tendencje do skrzypienia i pojękiwania. W sumie dobrze, że Donovan poszła razem z nimi, była lżejsza i dużo bardziej zwrotna, pod nią schody tak nie skrzypiały. Rusztowania, belki, rury, jeżeli handlarze żywym towarem zaczną uciekać, ten teren tylko im to ułatwi.
Przed drzwiami pierwszego pokoju stanęli i przyciszyli oddechy. Głosy, mrukliwe, przyciszone głosy. Pięciu mężczyzn
Jeden z głosów należał do Sherlocka, ale był słaby i niewyraźny, niemal nie do poznania.
Lestrade położył dłoń na ramieniu Johna, wzrokiem nakazując ciszę. No tak, no tak, trzeba ich było wyłapać raz a skutecznie. Teraz spłoszeni mogliby znowu zwinąć manatki i jak hydra zregenerować głowę organizacji, tym razem w całkowicie innym miejscu.
Wszystko stało się dość szybko, ale John był na to przygotowany i nie zaskoczyło go to. Akcje w Afganistanie bywały rozmaite, czasami walczyło się ze zorganizowaną partyzantką, a czasami wpadało się do prywatnego mieszkania, szukając terrorysty ukrytego pośród swojej rodziny. Kotłujące się kobiety, płaczące dzieci, mężczyźni i chłopcy, cywile. Niewinni albo przetrzymujący mordercę. Wszyscy krzyczą, wzywając boga, jakiegokolwiek boga, a ty usiłujesz być zastraszający, jednocześnie spokojny, żeby nie zastrzelić kogoś niewinnego.
Zawsze prędzej czy później strzelasz do niewinnego i zawsze, prędzej czy później, go zabijasz.
Na znak Lestrade wpadli do pokoju, od razu biorąc na cel handlarzy i krzycząc, że ręce do góry i inne, zdatne do tego celu pogróżki.
Handlarze, trzech odzianych w garnitury, wyglądających na angielską elitę, jegomościów, i jeden utknięty w gruby dres i polar opryszek, stali dookoła krzesła, na którym siedział przywiązany Sherlock. To znaczy, John domyślił się, że to Sherlock po czarnej, zmierzwionej czuprynie i swoim własnym rozpinanym, poprutym swetrze.
Twarz Holmesa przypominała koszmarnie zmasakrowaną, nieludzką, krwawą masę.
Jeden z handlarzy cichcem sięgnął po ukrytą za połą garnituru broń. John był przy nim w mgnieniu oka, ogłuszając go jednym, celnym ciosem w skroń. A potem w twarz. W potylicę. Obrzydliwy trzask i kilka zębów razem z krwią wypadło z ust garniaka. Lestrade patrzył na Johna dziwnie, ale John miał gdzieś, co sobie policja myśli. Te kreatury porwały i zraniły Sherlocka, policja, gdyby działała odpowiednio szybko, nie powinna do tego dopuścić.
"Bez sztuczek!" wycharczał John i powiódł wzrokiem po osłupiałych handlarzach. "Bo pożegnacie się z czymś jeszcze niż tylko z zębami!"
Adrenalina buzowała w Johnie, nie słyszał swojego własnego głosu, ale musiał brzmieć strasznie.
Lestrade nie dał mu czasu na ostateczne wczucie się w rolę morderczego maniaka.
"Oddać broń i komórki! Chyba, że chcecie wysłać kolegom ostatni w swoim życiu sygnał ostrzegawczy!"
Handlarze od razu podnieśli ramiona i oddali broń i komórki. Lestrade zebrał je skrzętnie, spoglądając z niepokojem na Johna, który przypadł do Sherlocka i zaczął pośpiesznie rozcinać jego więzy, rozluźniać pęta, odlepiać pokryty zakrzepniętą krwią sweter.
John na nic więcej już nie zwracał uwagi. Lestrade, dzwoniący po karetkę, Anderson recytujący prawa i obowiązki aresztowanym, łżąc w żywe oczy, że cały policyjny kordon czeka na nich na zewnątrz. Oczywiste kłamstwo, ale sądząc po minach handlarzy, raczej uwierzyli. John był już gdzie indziej, ktoś musiał zaopiekować się Sherlockiem.
Holmes był przytomny, ale ledwie. Spóźnione reakcje, ograniczony kontakt, problemy z oddychaniem. Miał złamany nos, prawdopodobnie pęknięcie kości jarzmowej, wstrząs mózgu. Jego twarz wyglądała jak mieszanina koszmarnie rozdartej skóry i krwi, oczy podbite, zalane jasną, tętniczą krwią. John obmacał Sherlocka, kark, tył czaszki, ramiona, plecy. Nic nie złamane, stwardnienie w okolicach brzucha, możliwe krwawienie wewnętrzne. Ile czasu już go tutaj trzymali?...
"Sherlock?" zapytał John ostro, potrząsając nieco Holmesem, który w końcu zdecydował się otworzyć oczy. Błędne, przekrwione, otumanili go czymś, dranie.
"John... no wiedziałem... że w końcu... na to wpadniesz..."
"Nie ruszaj się i odpowiadaj na pytania." zakomenderował twardo Watson. "Jak długo cię tutaj trzymali?"
"Nie... pamiętam... straciłem przytomność... nie wiem ile razy..."
John zgrzytnął zębami i spojrzał morderczym wzrokiem na handlarzy. Garniaki były zmieszane i jakby nieco zawstydzone, natomiast dres uśmiechał się wszystkimi zębami. John miał ogromną chęć mu je wybić i prawdopodobnie zrobiłby to, ale Lestrade ponownie uprzedził bieg wydarzeń.
"Dostanie za swoje ale legalnie. Gdy zadziałamy inaczej niż zgodnie z prawem wymkną się i znowu zaczną proceder. John, nie warto, odpuść, ambulans już jest w drodze..."
John sarknął wściekle i odtrącił ze swojego ramienia dłoń Grega. Skupił się na Sherlocku, który właśnie dochodził do siebie i zaczynał odczuwać coraz bardziej powagę sytuacji i obrażenia, które zadali mu handlarze.
"O... o moja, uch... to śledziona chyba... jak to możliwe, że czuję... swoją śledzionę John?"
John pomógł Sherlockowi wstać i rozprostować zdrętwiałe kończyny, jednocześnie nie pozwalając za mocno się napinać. Krwawienie wewnętrzne, to samo w sobie było niebezpieczne, ale nie mogli zostać tutaj u góry, im szybciej zejdą na dół, im szybciej przybędzie kordon policyjny i karetka... Sherlock zacisnął mężnie usta, a potem jęknął, zwinął się boleśnie i wetknął Johnowi głowę pod brodę. Najwyraźniej potrzeba bliskości była na ten czas silniejsza niż obawa przed urażeniem złamanego nosa. John pogładził potargane włosy, poprawił rozchełstany sweter i poprowadził swojego współlokatora ku schodom. Greg, Sally i Anderson patrzyli na nich ostrożnie, z rezerwą.
Zakuli handlarzy w kajdanki i wyprowadzili na żeliwne schody. Po kilku podestach dres wykręcił się, spojrzał na Johna i uśmiechnął się brzydko.
To był instynkt, lata praktyk w obozie w Afganistanie, miesiące doświadczeń z pola bitwy i zagadek, rozwiązywanych przez Holmesa. Watson widział, co się święci, ale nie miał czasu zareagować. Pomyślał tylko "Sherlock", po czym obserwował, jak w zwolnionym tempie, jak dres wyciąga broń z wielu warstw rękawa obszernej bluzy.
"John!"
Wszystko stało się tak szybko. Być może powinni bardziej pilnować dresa niż elegantów w garniturach . Być może powinni poczekać z udzieleniem pomocy Sherlockowi do przybycia posiłków. Tak czy owak, teraz było już za późno.
John zdążył puścić Sherlocka, rzucić go na schody i złapać dresa za uzbrojone ramię. Strzał, nie, dwa strzały, tak szybkie, że zlały się w jedno. Krzyk Lestrade, Donovan celująca nerwowo gdzieś w górę, mocne pchnięcie w pierś i zdławiony, histeryczny śmiech dresa. Świat gwałtownie przechylił się w lewo a schody pod stopami Johna zatańczyły wywrotowego twista.
To było bardzo surrealistyczne doświadczenie. Poczuł, że leci, bezwładnie, w dół, jak przyciężki worek mąki, że pruje powietrze, żałośnie młócąc nogami i ramionami. Bez szansy za zatrzymanie, bez szansy na szczęśliwy happy end.
"John!"
Nie pamiętał upadku, ale pamiętał chwilę, w której się obudził. Na surowym betonie, na plecach, z krwią, zalewającą mu nos i usta. Miał nienaturalnie wykręcone ramię. Nie czuł bólu. Nie mógł podnieść głowy.
Gdzieś w oddali słyszał zbliżające się głosy, tupot nóg, trzeszczące schody. Syreny, policyjne i ambulans. Miał wrażenie, że przydałby mu się ambulans, ale był tak skołowany, że nie wiedział do czego. Ktoś uklęknął przy nim. Ktoś obmacał mu plecy i zaczął krzyczeć, że potrzebne nosze i kołnierz, a potem pojawiły się dłonie, blade, mocne dłonie o arystokratycznie długich palcach i silnych nadgarstkach.
Sherlock.
"To m... przyjaciel... Dajcie mi... spojrzeć..."
Odtrącili Holmesa i jego dłonie, krzycząc coś o urazach kręgosłupa, szeregu wpadniętych dysków i pęknięciu podstawy czaszki. Powinno go to niepokoić, ale jakoś nie niepokoiło. Nie mógł połączyć dźwięku słów z ich znaczeniami.
Nie czuł bólu, ale po minach pracowników pogotowia widział, że nie jest dobrze. Drętwiał coraz bardziej, bezbólowo ale przerażająco, od głowy, przez ramiona do nóg. Wszystkie hałasy odsuwały się od niego szybko, a pełznąca w jego stronę cisza była nieprzenikniona. Chciał się od niej jakoś odsunąć, odepchnąć ją, poczołgać się w jakiś kąt, w którym go nie znajdzie. Nie dał rady. Gdy pożegnał się z czuciem w ostatnim palcu u stopy, cisza ogarnęła już cały świat.
end
03/2012
I... cliffhanger, tak tylko, żeby zmotywować czytaczy do zostawiania komentarzy :D Honey, you should see me in a crown!
A tak na serio, Unia ma jeszcze jeden, tym razem już prawdziwie prawdziwy finalny rozdział. Rozkrzaczył się ff, ale chciałem zobaczyć, jak zagra Sherlock w roli Johna, więc puściłem nieco wodzy i upraszam o wybaczenie :)
Finalny rozdział wrzucę niedługo, ale wen przysycha więc dokarmcie go komentarzami, a dostaniecie fluffową niespodziewajkę :D
see other works of this artist