Roz.3
Upadek i jedynie słuszna metoda składania skarpet
Człowiek jak wiatr, powinien zmieniać kierunki, żeby przetrwać
przysłowie chińskie
Zarząd St Bart ogłosił, że zaprasza doktora Watsona od następnego tygodnia i bardzo się cieszy, że doktor Watson już wypoczął i z nowymi siłami może podjąć się przerwanych obowiązków. Dyrektor szpitala z pewnością pokochał Johna całym sercem, zwłaszcza po rozmowie z Mycroftem. Można się tego było spodziewać, bracia Holmes zastraszali, imponowali, wpędzali w kozi róg milczenia, a potem Watson za wszystko płacił, to jego dyrektor miał na oku, to na niego dziwnie zerkała Blacke a Molly dopytywała, czy czegoś mu nie trzeba, jakby zapadł na jakąś śmiertelną chorobę.
John twardo nie odzywał się do Sherlocka, surfując po sieci w poszukiwaniu nowego lokum i odkrywając, że nagle wszystkie oferty wynajmu z Londynu zniknęły lub są już nieaktualne. Cholerny Mycroft.
Wielkie dzięki. John wysłał smsa, zanim zdążył go porządnie przemyśleć. Mycroft odpowiedział natychmiast.
Nie ma za co.
Szlag.
John odłożył szukanie nowego mieszkania ad acta, obiecując sobie, że przy każdej nadarzającej się okazji będzie wypytywał znajomych o jakieś ewentualne możliwości. Lekarze, pielęgniarki, stażyści w szpitalu, kurcze, przecież ktoś musiał znać kogoś, kto chce wynająć mieszkanie. John był cierpliwy, zawziął się. Będzie czekał, aż się starszemu Holmesowi znudzi zabawianie we wszechmogącego, a młodszemu w naburmuszonego, genialnego gbura.
Praktyka dnia pierwszego po Wielkiej Kłótni pokazała, że nadal jedli razem śniadania. To znaczy, John jadł, a Sherlock wsunął się do kuchni jak duch, usiadł na przeciwko niego i patrzył. John zawsze wiedział, że jest człowiekiem głupim, ponieważ tylko głupi człowiek pozwala, żeby jego miękkie serce wiodło prym nad rozumem. Ludzie o dobrych sercach zawsze dostawali po dupie, tak już było. Po dziesięciu minutach spędzonych pod obserwacją jedynego w świecie detektywa konsultanta, John bez słów wstał i zrobił kolejny talerz tostów i z rozmachem postawił przed współlokatorem słoik dżemu pomarańczowego. Sherlock przyjął śniadaniową daninę ze skinieniem głowy, wciąż nie odrywając wzroku od Watsona.
/////////////
Gdy Thompson przeczytała pierwszy akapit nowego wpisu w blogu, John zamarł w bezruchu, gotowy do ucieczki ze swojej terapeutycznej kozetki. Przy drugim akapicie jego serce usiłowało dostać palpitacji, ale nie pozwolił mu i wyuczonym sposobem za pomocą oddechu opanował sytuację. Trzeci akapit jednak był najgorszy.
Thompson nie mogła się przestać uśmiechać. Czytała na głos.
Jestem ogłupionym przez konserwatystów i bredzące partie religijne oszołomem. Wciąż wierzę, że znajdę Kobietę Swojego Życia i stworzę z nią Rodzinę. Czas płynie, mam już swój niepierwszy siwy włos na mojej skroni i cofa mi się grzywka, a mimo to myślę o sobie jak o łakomym kąsku na rynku partnerskich utarczek. W sposób oczywisty jestem ślepym, nie umiejącym wyciągać wniosków, żałosnym typem. Wmawiam sobie, że życie przede mną, jeszcze spotkam kogoś z kimś seks nie będzie jak odgrzewana ogórkowa. Jeszcze założę stadło i będę w nim szczęśliwy szczęściem codziennym. Będę płacił raty za domek, kupie używanego rzęcha i będę nim woził swoje małe reprodukcje do szkoły, gdzie zapewne i tak niczego konkretnego się nie nauczą.
Wszyscy wiemy, że to mrzonki jedynie. Gdybym miał założyć rodzinę, to już bym ją założył. Tymczasem siwieję, łysieję, coraz niżej przychylam się do gazety, ale okularów nie kupię, bo bym musiał przyznać, że lata lecą. Mam też coraz większego pieprzyka na lewym pośladku, z którego ostatnio wyrósł gruby, siwy włos (de facto muszę iść do dermatologa to sprawdzić, bo nie chcę dostać jakiegoś czerniaka i umrzeć na raka skóry, zanim wypełnię swój Życiowy Plan). Generalnie tempus fugit, a ja wciąż stoję w miejscu. Nasuwa się samoistne pytanie: Może mi w tym moim miejscu dobrze? Może tak naprawdę nie chcę zmian?
"Rozumiem, że napisał to Sherlock?" zapytała ostrożnie, a John westchnął ciężko i zaparzył się na, wyglądający jak ostatni eksperyment Sherlocka, obraz z plamą Rorschacha.
"Dedukcja to pani drugie imię, pani Thompson."
"Pokłóciliście się? O co konkretnie poszło?"
John zmrużył oczy, ale nie, Thompson nie wyglądała jak przekupiona przez Mycrofta agentka wywiadu ze specjalizacją psychologia i psychiatria. John zapadł się głębiej w kozetkę.
"To ważne w naszej terapii?"
"Nie, ale jestem ciekawa." mina Thompson mówiła jednoznacznie, że owszem, Holmes i wszystko co go dotyczy, jest w terapii ważne. John poddał się z rezygnacją.
"Sherlock był ranny podczas jednej ze swoich eskapad. Nie było mnie z nim i czułem się winny."
"Naskoczył na ciebie, że próbujesz mu zmieniać życie?"
"Tak? Skąd pani wie?"
"Mój mąż naskoczył na mnie w taki sposób tuż przed ślubem. Złamał sobie nogę, poślizgnął się w kuchni." Thompson uśmiechnęła się melancholijnie. "Oznajmił mi wtedy jednoznacznie, że nie zamierza się podporządkowywać i ma swój sposób na układanie umytych kubków na suszarce, a także swoją metodę składania upranych skarpetek."
"Wow."
"Taaa... szczęsne czasy. Wracając, John, porozmawiaj z Sherlockiem, jest twoim najlepszym przyjacielem. Kłótnie o ustalenie terytorium są mocno nie na miejscu,"
"Nie kłócimy się o ustalenie terytorium." powiedział John, mrużąc podejrzliwie oczy, no bo serio, czy te utarczki z Sherlockiem miały podłoże terytorialne? Zawsze wydawało mu się, że raczej dobrze się dogadywali, jeżeli chodziło o dzielenie przestrzeni...
Thompson przybrała sceptyczną minę, założyła nogę na nogę i zmierzyła Johna nieruchomym, płaskim spojrzeniem osoby, która potrafi rozpoznać walczących samców, nawet jeżeli jeden z nich jest weteranem wojennym i doktorem, a drugi socjopatycznym detektywem konsultantem.
"A o co się kłócicie?"
"O to, że nie chcę widzieć go, jak ranny wyjeżdża mi na ostry dyżur. Nie chcę, żeby robił na mnie eksperymenty. Ma mnie, cholera, wliczać w bilans swojego życia. Ma się ze mną liczyć, a nie obserwować, naciskać, szarpać i prowadzić doświadczenia..."
"Do tej pory ci to nie przeszkadzało." wytknęła spokojnie Thompson a John spiął się cały, wojowniczo wysuwając podbródek do przodu.
"Do tej pory byłem sam."
Thompson popatrzyła na niego znacząco a John poczuł, jak krwawy rumieniec wypływa mu na twarz. Nie rumienił się przez lata całe, nie pamiętał, kiedy ostatnio znalazł się w sytuacji, w której spiekł raka, i to takiego konkretnego, od szyi po uszy.
Thompson robiła dziwne miny, usiłując powstrzymać uśmiech.
"Sherlock najwyraźniej nie wie, że nie jest już sam i że ty też sam już nie jesteś, John."
Ciężka cisza zapadła w gabinecie terapeutycznym. John uświadomił sobie nagle, że oto nawet będąc ze swoimi byłymi dziewczynami, zawsze postrzegał siebie jako osobę samotną. Samą. Pojedynczą. John Watson przestawał być sam tylko wtedy, kiedy towarzyszył Sherlockowi w jego niebezpiecznych wyprawach, czasami także podczas wspólnych śniadań w zagraconej kuchni na Baker Street...
Kurka wodna.
"Nie jestem gejem." bez większych nadziei spróbował wyjaśnić John, na co Thompson spojrzała na niego trzeźwo znad okularów.
"Tutaj nie chodzi tylko o uprawianie satysfakcjonującego seksu. I nie, nie spytam, kiedy ostatnio taki uprawiałeś, bo po twojej minie widzę, że nie pamiętasz."
"Trochę czasu minęło..."
"John. Porozmawiaj z nim. I nie zabieraj mu bloga." Thompson pochyliła się i położyła dłoń na ramieniu Johna. "Pisze swoją prawdę o tobie, tą, którą ty zawsze omijasz. To bardzo odkrywcze dla mnie, w końcu mieć wgląd w twoją osobę bez cenzury."
John uśmiechnął się krzywo, potaknął i zadecydował, że wytłucze z Sherlocka chęć bawienia się jego blogiem metodą siłową. Młotkiem albo tłuczkiem to mięsa.
Gdy dotarł na Baker Street, zdrowo zdenerwowany, sfrustrowany i gotowy szarżować na wroga, Holmes leżał na kanapie. Jak ranna łania, wyciągnięty na całą długość, z zabandażowaną nogą na union jacku, rękoma złożonymi na piersi jak do modlitwy i miną, jakby właśnie odchodził z tego świata.
"Czemu mi to robisz?" zapytał groźnie John. Nie nabierając się na teatrzyk Sherlocka podszedł i pochylił się groźnie nad kanapą.
Sherlock łypnął na niego jednym okiem, drugie pozostawiając błogo zamknięte.
"Czemu cierpię, ponieważ uratowałem nienormalne dzieci normalnych ludzi i dostałem za to jedynie tabletki przeciwbólowe?"
"Nie. Czemu bawisz się moim blogiem i analizujesz mnie!"
I pokazujesz to światu, chciał dodać John, ale w porę się powstrzymał. Sherlock nie powinien wiedzieć, że Watson nie wstydził się przed nim, a przed światem. To dałoby mu zbyt dużo władzy...
Sherlock westchnął głośno i zamknął oko. Trochę w sumie był czerwony, wypieki na policzkach, spierzchnięte usta. John zgrzytnął zębami i położył Sherlockowi dłoń na czole. Gorące, suche. Nie za dobrze.
"Zrobię ci herbaty z cytryną i wstawię zupę, a ty wszystko co zrobię, zjesz i wypijesz bez szemrania."
"To znaczy, że już się do mnie odzywasz, John?"
"Nie."
John w milczeniu obrał warzywa, pokroił je w kosteczkę za mocno stukając przy tym nożem, posypał obficie solą i pieprzem ziołowym. Gdy zabrał się za oczyszczanie nóżek kurzych, Sherlock już spał, zwinięty w żałosny kłębek szlafroka, piżamy, bandażów oraz wystających kręgów i obojczyków. Wyglądał krucho i wrażliwie, wyglądał jak ktoś, komu zupa i herbata są bardzo potrzebne, podobnie jak potrzebny jest mu przyjaciel.
Tylko, że wielki Sherlock Holmes nie potrzebował przyjaciół. No tak.
John szturchnął Sherlocka w ramię, gdy zupa była już gotowa a na kuchennym stole stał duży, pękaty dzbanek herbaty. Holmes otworzył oczy, na początku zdezorientowany i nieważki, potem jego uwaga scentrowała się na Watsonie.
"Hmmmmjusz?"
John nie odpowiedział nic, ale uśmiechnął się lekko. Sherlock, niestabilny i rozchwiany, dotarł do swojego fotela w kuchni i opadł na niego z bolesnym westchnieniem.
"Nie chce mi się jeść."
Gorączka, zdezorientowanie, brak apetytu. Może Sherlocka powinien zbadać ktoś jeszcze, poza jego domowym, sponiewieranym, wysłużonym, zanalizowanym w tę i nazad, doktorem Watsonem.
"Dobrze już, dobrze. Zjem." powiedział Sherlock, całkiem, jakby John odpowiedział na jego wcześniejszą wypowiedź. "I wiedz, że twoja taktyka milczenia na mnie nie działa. Milczałem kiedyś dobre parę miesięcy, tylko smsy i meile wysyłałem. Nie przetrzymasz mnie."
John przewrócił oczyma i rozlał zupę do talerzy.
/////////////
Jestem bardzo samotny tylko dlatego, że nie akceptuję status quo. W końcu co by się stało, gdybym uznał, że nie spotkam Kobiety Mojego Życia i nie założę z nią Rodziny? Moje status quo zasadza się na pracy i mieszkaniu z genialnym konsultantem detektywem, w sumie po służbie w Afganistanie naprawdę mogło być gorzej. Mogłem zostać szarym, zmurszałym weteranem, w tanim pokoju na przedmieściach Londynu. Mogłem dalej kuśtykać o lasce a na widok starych znajomych przyspieszać kroku, żeby uniknąć rozmowy. Mógłbym sobie cichcem strzelić w łeb z mojej broni, którą regularnie czyszczę i obmacuję, gdy tylko poczuję się odrobinę nie na miejscu.
Mogło być gorzej, prawda? Więc czego ja u kaduka chcę, od mojej idealnej egzystencji?
John nie odpowiedział na ten wpis, ale bardzo go to korciło. Idealna egzystencja przy boku Sherlocka Holmesa. Spotwarzy cię, obrazi, oskarży twoich przodków o umyślne powodowanie zaników mózgowych u potomków. Zabawi się twoimi emocjami, tylko po to, żeby z bliska zobaczyć, jak wyglądają, tylko po to, żeby móc je skopiować. Zlekceważy twoją troskę, twoją dbałość o jego osobę zamieni w okrutny żart...
John buzował od emocji, uspokajał się, wychodząc na dłuższy spacer. Gdy wracał, Sherlock zwykle leżał na kanapie i spał, albo mozolnie, z wysiłkiem, gramolił się schodami do swojej sypialni. Przy tej drugiej okoliczności, John mu pomagał. W końcu był doktorem.
////////////
Myślę, że nikt nie widzi, jak od czasu do czasu sięgam po swoją starą broń. Glock, 17 ASG. Ludzie nic nie podejrzewają, dobrze się kryję z tym nawykiem. Idę po mojego Glocka tylko bardzo późno w nocy i tylko po jakimś wyjątkowo parszywym dniu. Nie powiem tego nikomu, ale sekretnie mam czasami chęć pociągnąć za spust, poddać się ekscytacji, jednocześnie zakończyć męczarnię. Nikt z zewnątrz nie widzi, jak się męczę, jestem aktorem prawie tak dobrym jak Sherlock Holmes. Uśmiecham się, potrafię skłonić ludzi do zaufania mi, do szczerości. W końcu jestem lekarzem, kto by przypuszczał, że ciemna strona leczenia, śmierć, będzie dla mnie tak ekscytująca.
Jestem bardzo do mojej broni przywiązany, to symbol mojego życia, gdy jeszcze samo z siebie miało sens. Gdy ktoś inny dotyka mojego Glocka zaczynam być agresywny. Nic nie poradzę na to, że chcę mieć władzę nad tym, kiedy ze sobą skończę. Nie mam władzy nad swoim życiem, dam sobie przynajmniej władzę nad śmiercią.
W końcu i tak nikt nie zwróci uwagi.
John czytał ze ściśniętym gardłem. Siedział nieruchomo przy kuchennym stole i wpatrywał się tępo w ekran laptopa. W oddali widział Sherlocka, śpiącego cicho na kanapie, zawiniętego grubo w dwa koce i odwróconego tyłem do salonu.
Sherlock wiedział. No cóż, w zasadzie można się było tego spodziewać. Niewiele rzeczy udawało się przed jedynym w świecie detektywem konsultantem ukryć, z pewnością nie depresyjne stany i wieczorne czyszczenie Glocka. Wyglądało na to, że Sherlock miał oko na Johna nieustannie i dwadzieścia cztery godziny na dobę. I oceniał, analizował, odczytywał detale i układał je w historię. Bardzo prawdopodobną historię pewnego weterana wojennego, rannego, nieco uszkodzonego na ciele i duchu, któremu świat wyblakł ale odzyskał kolory dzięki szalonemu, egocentrycznemu współlokatorowi... Który to współlokator okazał się toksycznym manipulatorem, zdolnym wykorzystać czyjąś przyjaźń a potem jeszcze przeprowadzić na niej eksperyment...
John wstał od stołu, zdjął kapcia i rzucił nim w Sherlocka. Kapeć przeleciał salon i strzelił Holmesa w potylicę aż się te jego szalone czarne loki rozsypały na poduszce. John oczywiście najpierw poczuł satysfakcję, a potem poczuł się winny.
Sherlock odwrócił się i spojrzał na Johna, ocierając śpiki z oczu.
"Przemoc fizyczna John? Doprawdy."
///////////////
John po Wielkiej Kłótni wrócił do pracy z nieskrywaną ulgą. Ułatwiało mu to złapanie odpowiedniej perspektywy na całą sprawę. Nadal nie odzywał się do Sherlocka a Sherlock bez szemrania zaakceptował jego ciszę, zajmując się tym, co było dla niego najciekawsze, czyli sobą i swoją pracą.
Holmes, tak poza rozwiązywaniem spraw online i eksperymentami, nadal popełniał wredne wpisy w zhackowanym blogu Johna, zyskując coraz większe grono fanów i coraz większą ilość zaproszeń na kawę od samotnych kobiet.
"Popatrz John, ta nawet załączyła do meila zdjęcie! Widzisz, powinieneś częściej ludziom mówić o zapędach samobójczych, znalazłbyś partnerkę od razu."
John nie mógł się powstrzymać i zerknął przez ramię Sherlocka na zdjęcie. Fota ukazywała obszerną, kwadratową z twarzy panią o kołkowatych, równych zębach, perkatym nosie i małych, nieskoncentrowanych oczkach stworzenia roślinożernego. Jakieś włosy pani miała, ale mało i w kolorze nieokreślonym. John spojrzał na zdjęcie a potem na bladą, prostokątną facjatę Sherlocka, na jego mocny podbródek, przenikliwe oczy i arystokratycznie osadzoną na karku głowę.
Sherlock był dużo przystojniejszy niż pani na zdjęciu. Sherlock generalnie był przystojniejszy niż większość populacji obojga płci... hm.
"Nie pytaj, czemu ci to pokazuję, John." obwieścił głośno Sherlock, jak nauczyciel do gapowatego ucznia. "Nasza unia się rozsypie, kiedy ty kompletnie przestaniesz się do mnie odzywać a ja nie zrobię czegoś, żebyś mógł tą swoją seksualną rządzę prawie czterdziestolatka na zakręcie zaspokoić. Wiesz, że większość przestępstw ma korzenie właśnie w seksie?..."
John wstał i ruszył na górę po schodach, umykając przed dalszymi wywodami Holmesa. Prawie czterdziestolatek na zakręcie, powiedziała trzydziestokilkuletnia dziewica męska.
Sherlock, nawet podczas rekonwalescencji, nie próżnował. Gdy tylko ozdrowiał nieco bardziej i zaczął się bez bólu żeber poruszać po mieszkaniu, znowu podjął swoją detektywistyczną pracę w pełnym zakresie. Prowadził eksperymenty na gazach ciekłych w łazience, testował wytrzymałość gumofilców w piekarniku. Zaczął także ponownie gadać z czaszką do późnych godzin nocnych, przerywając dyskusje tylko po to, żeby znienacka zagrać ustęp z sonat na skrzypce Bacha. Generalnie Sherlock się nie nudził, cenę jednak za ten stan rzeczy płacili inni lokatorzy Baker Street, którzy cenili sobie ciszę, rury, które nie wybuchają, oraz powietrze, które nie śmierdzi spaloną gumą.
John nie reagował na kose spojrzenia, rzucane mu przez panią Hudson. Nie zwracał uwagi na porozumiewawcze zerknięcia sąsiadów z okolicy. Te ich małe ploteczki, pogaduszki, to było nic w porównaniu z kąśliwymi uwagami, płynącymi z pisanego w okolicach salonowej kanapy bloga Johna Watsona. Zwykle w godzinach popołudniowych, zwykle tak, że człowiek czuł się obrażony, ale nie potrafił dokładnie pokazać kiedy i przez co. Sherlock, jeżeli uznał to akuratnie za stosowne, potrafił być niezwykle upartym kozłem. I nie potrafił zbyt długo milczeć, jeżeli poczuł się źle osądzony.
John nie miał pojęcia, czemu wciąż pomagał zapinać mu guziki u koszul i zakładać spodnie. Ach, no tak, Sherlock wciąż był ranny i obolały po akcji w dokach.
"Prawda jest trudna do zniesienia!" wygłaszał Holmes i psykał, urażając żebra, gdy John zbyt szybko podciągnął mu koszulę. "Nawet lekarze mają problem w niej stanąć."
Watson musiał się mocno trzymać, żeby nie zareagować na tą zaczepkę. Tak, bo Sherlock Holmes stał w prawdzie całe swoje życie, nieustannie i w każdy czas. Czasami też w prawdzie leżał, kąpał się i skakał na prawdę z drugiego piętra, kompletnie za nic mając sobie uczucia swojego jedynego przyjaciela.
"Nie wiem, o co ci chodzi. Przecież znam się na fizjologii ludzkiej. Wiedziałem, że nie mogę się za bardzo uszkodzić tym skokiem. To było bardzo niskie drugie piętro John, nie wiem o co tyle hałasu."
John nie odpowiedział, tylko założył kurtkę, zawiązał szalik na szyi i podążył na kolejną nocną zmianę na chirurgii. Smsa z poleceniem od Holmesa, żeby kupił po drodze mleko oraz siedmioprocentowy roztwór kokainy, zignorował.
//////////////////
Nie potrafię zbudować funkcjonalnego związku, ponieważ nie potrafię nikomu pozwolić się do siebie zbliżyć. Imituję, udaję, gram, większość się na to nabiera, ale nie na długo. Jestem tak bardzo samotny, że nawet sam tego już nie zauważam. A wystarczy zadać pytanie: kto z przyjaciół wie, jak spędzam środowe popołudnia i ile łyżeczek kawy sypię z rana a ile wieczorem? Kto wie, że mam skarpetki w alfabet i bokserki ze Spidermanem? Nikt nie wie, nawet moje dziewczyny. Nikt nie patrzy i nikt nie widzi, nikt się nie zbliża więc nikogo to nie interesuje.
Sherlock patrzy i widzi, ale ja szukam ZWIĄZKU zamiast porządnej unii z jasno wytyczonymi regułami, granicami, prawami i obowiązkami. Ja wolę moje mrzonki.
Czasami miał chęć podejść do Sherlocka i potrzaskać go po gębie, zmusić fizycznie do poddaństwa, do zaprzestania tych blogowych zabaw. Zmusić geniusza detektywistycznego do milczenia, do porzucenia analizy Johna Hamisha Watsona, weterana, któremu kapryśny czas płatał figle, samotnika ukrytego pod maską towarzyskości, niereformowalnego romantyka, czekającego aż ktoś jednym spojrzeniem przedrze się przez jego warstwy i dojrzy całą prawdę o nim. I pokocha ją, zaakceptuje. W sposób oczywisty nikt nigdy tego nie zrobił. Nikt nie przejrzał Johna i nie zobaczył w nim persony wartej kochania. Nikt prócz Sherlocka, który spojrzał i zobaczył, a to co zobaczył natychmiast zanalizował, zdiagnozował i ośmieszył.
John kilka razy był bliski rozwiązania siłowego. Sherlock nie był słabeuszem, ale obecnie wracał dopiero do zdrowia, a nawet zdrowy nie miał szans z rozjuszonym Watsonem. John nigdy Sherlocka nie uderzył, nie na serio, i nie zamierzał teraz zaczynać, to by było żałosne, ucieczka w przemoc, wyładowanie agresji.
Tłamszenie tego wszystkiego mocno Johna męczyło, a może był to po prostu zmasowany atak przesilenia wiosennego. Zmęczenie to niósł ze sobą do pracy. Zmiany dzienne jeszcze jakoś szły, zmiany nocne z kolei to był całkiem odrębny temat.
Wrócił o szóstej rano, ledwie trzymając się na nogach. Marcowa pogoda była zmienna i męcząca, raz słońce, raz grad albo denerwujący, zajadły mały deszczyk, wciskający się pod szalik, pod postawiony kołnierz kurtki, w rękawy. Przemoczony do suchej nitki i przewiany John wszedł do przedpokoju na Baker Street i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuł się stary.
Cały dyżur bolała go noga. Zignorował ją, łyknął proszka, ale nad ranem ból zaczął promieniować od biodra w dół, jedną, bolesną nitką przecinając udo. Lekki bezwład kończyny, ból pleców, ból biodra. Póki jechał na adrenalinie było dobrze, w końcu był chirurgiem a ludzie z roztrzaskanego autobusu potrzebowali pomocy. Transfuzje, nastawianie zwichniętych żuchw i składanie wielokrotnych pęknięć kości ud i ramion, te rzeczy same się nie robiły. Teraz, kiedy John wrócił do domu i powiesił kurtkę na haczyku, emocje opadły a wszelkie stłumione bolączki odezwały się na raz. Był głodny, sterany i straszliwie bolało go udo i plecy.
Jeszcze tylko brakowało mi rwy kluczowej, pomyślał John smętnie, mozoląc się po schodach i podpierając się niezgrabnie o ścianę.
Sherlock, rozłożony wygodnie na stole kuchennym ze swoją maszynerią, komórkami, e-readerami i książkami, spojrzał na niego zza laptopa. Szaroniebieskie oczy przenikliwie błękitne w bladym, marcowym świcie. John naprawdę nie miał teraz na to siły...
Sherlock wstał, furknął swoim granatowym szlafroczkiem i pokuśtykał w stronę kuchenki gazowej. John patrzył z niemym zadziwieniem, jak Holmes wstawia czajnik z wodą i czajniczek miedziany z kawą, włącza gaz i zaczyna metodycznie przegrzebywać szafki kuchenne w poszukiwaniu zdatnych do użycia, względnie czystych kubków.
John chciał zapytać, co wielki detektyw konsultant Sherlock Holmes robi w miejscu tak przyziemnym jak kuchnia, ale przypomniał sobie, że nie rozmawiają. Zresztą zaaferowany robieniem herbaty i kawy współlokator i tak by nie odpowiedział, co najwyżej obraziłby w jakiś kreatywny sposób inteligencję Watsona.
John usiadł przy stole, odsunął laptopa i wsparł głowę na dłoniach.
"Co jest?" zapytał gdzieś bardzo blisko mechaty, przyciszony intymnie głos. John podniósł wzrok, tylko po to, żeby zobaczyć ogromne zbliżenie nosa Sherlocka Holmesa i jego szaroniebieskich oczu o niesamowicie zwężonych źrenicach.
Nie odpowiedział. Co miał odpowiedzieć, że jest zmęczony swoją pracą, swoim własnym życiem, że ma coraz więcej siwawych włosów i od dobrego miesiąca nie przespał się z żadną kobietą, posiadającą potencjał na długoterminową partnerkę? Nie, nie będzie się przyznawał do porażek, nie Sherlockowi, który i tak wie, i tak obserwuje, prowadzi doświadczenia i analizuje.
Chociaż dobrze byłoby mieć kogoś, kto wie wszystko, a mimo to nie używa tego przeciwko tobie...
We wściekle błękitnych ślepiach Holmesa coś się zmieniło, jakiś cień przesunął się, zadrżał. Zanim John zdążył się porządnie przyjrzeć, Sherlock już się wyprostował, odwrócił i przytrzymując się za obolałe żebra włączył gaz pod czajnikiem. Wodę na herbatę zagotował, kawą natomiast spektakularnie wykipiał na świeżo wyszorowane palniki. Przynajmniej tosty zrobił dobre.
Sherlock patrzył sondującym, czujnym wzrokiem, jak John je, jak podnosi do ust kubek herbaty, jak smaruje tosta dżemem. Aroniowym. John spojrzał na Sherlocka pytająco a Sherlock odpowiedział, krzywiąc się zabawnie i wskazując na regał z półkami. Na regale w salonie na Baker Street, jak głosiła legenda, Mycroft zawsze zostawiał najwięcej kamer i podsłuchów. John westchnął i wrócił do swojego aroniowego tosta. A więc Sherlock wykonał jakieś zlecenie Mycrofta i Mycroft w podzięce, postanowił dać mieszkańcom Baker Street urlop od marmolady pomarańczowej. Cudnie.
Gdy skończył śniadanie, było grubo po ósmej. Jadł wolniej niż zazwyczaj, ale też czuł się wyjątkowo kiepsko. Wstał powoli od stołu i włożył naczynia do zlewu, zagryzając wargi, gdy udo znowu zaczęło ciągnąć bólem. Oparł się ciężko o zlew a Sherlock już był przy nim, już obejmował go w pasie i prowadził w kierunku kanapy. Chciał go odepchnąć, ale bez przekonania, a Sherlock zawsze ignorował czyny wykonywane bez tego istotnego czynnika.
Holmes doholował go do kanapy a John zapadł się w objęcia skórzanych poduch z mocnym postanowieniem, że nie ruszy się już do końca życia z tego cudownego dla jego pleców i nogi miejsca. Jeżeli chodziło o niego, mogą go razem z tą kanapą pochować.
Sherlock przez moment stał nad Johnem, po czym złapał pled z fotela i z rozmachem przykrył Watsona, uważając, żeby go czasem nie dotknąć. Dziwne, Watson czuł, że coś to znaczyło i powinien się nad tym jakoś zatrzymać i zastanowić, ale powieki same mu opadały.
"Ból promieniujący z dołu pleców do uda, do tylnych części mięśnia dwugłowego. Zgarbiona postawa, unikanie obciążania części krzyżowo lędźwiowej kręgosłupa sugeruje, że masz początki rwy kluczowej. Dyskopatia też nie jest wykluczona." dedukował swobodnie i szybko Sherlock, znowu używając tych swoich genialnych zdolności obserwacyjnych i wydając werdykt. "Powinieneś odpocząć, John."
Prawie się roześmiał, ale w porę zdążył sobie przypomnieć, że jest na Holmesa zły i tak łatwo nie odpuści. Jesteś zmęczony, doktorze Watsonie. Nie pieprz głupot Sherlock.
John przewrócił się na bok, odwracając się tyłem do salonu. Holmes, niezrażony, tokował dalej przyciszonym, zamszowym barytonem.
"Powinienem ulokować cię w twojej sypialni, ale wątpię, czy masz chęć zmagać się z kolejną porcją schodów, więc pozostaje kanapa. Zresztą, dobrze już, dobrze. Przyznaję, to uciążliwe jak tak wciąż milczysz i nie okazujesz należytego podziwu dla moich dokonań. Emocje, uczucia, związki, przyjaźnie. Przyznam, że nie wiem, czemu ludzie tak lubią się w tym babrać."
Holmes przysiadł bokiem na kanapie, położył Johnowi rękę na krzyżu, dokładnie w miejscu, skąd promieniował ból i ucisk, i mówił dalej. Watson, ukołysany terkotem jego słów i powolnymi kolistymi ruchami jego dłoni, zanurzył się w sen jak ryba w głębiny morskie.
"Nazwy, definicje, słowa, słowa, słowa, słowa. Nigdy nic dobrego z tego nie wynika. A więc, doktorze Watsonie, ogłaszam wszem i wobec, że jesteś moim najdroższym przyjacielem. Chociaż jak pomyślę, jesteś też moim jedynym przyjacielem, więc w pewnym sensie nie możesz się obrażać, że eksperymentuję. Nie mam żadnych danych, muszę odnaleźć dopiero ścieżkę postępowania. Ale koniec końców tak, i tak jesteś moim przyjacielem. No. Widzisz, nie było to takie trudne. Trochę poświęcenia i wszyscy są szczęśliwi."
John spał.
//////////////////////////
Następne parę dni noga Johna była tkliwa i musiał uważać, żeby nie przychylać się zbytnio i nie urazić pleców, ale ogólnie czuł się lepiej. Nadal nie potrzebował laski, chwała bogu. Widocznie psychosomatyczne bóle zwęszyły nadwątlenie jego przyjaźni z Sherlockiem i postanowiły podręczyć go tak jak za dawnych, niezbyt dobrych czasów. Holmes patrzył na Johna nieruchomymi, wszystkowidzącymi oczyma, jak sięga do szafki kuchennej po kolejny Ibuprom, jak zaparza sobie przed pracą rumianek, jak kuli się nieco, podnosząc nogę nad progiem salonu.
Czuł się już całkiem dobrze, gdy tydzień później zawiózł Sherlocka na sprawdzenie, czy żebra się dobrze zrastają i czy cała reszta obrażeń powoli ustępuje. Holmes wyrzekał, klął, prosił i groził, ale w końcu udało się go upchnąć jakoś w jeden z większych swetrów Johna i zapakować do taksówki.
"A co, jak mnie ktoś zobaczy, John? Bez mojego płaszcza? Mój wizerunek medialny ucierpi!"
"Zrobię ci zdjęcie w moim swetrze i zapostuję na blogu." zagroził John, na chwilę zawieszając swoje milczenie. W końcu jak zwykle to on płacił za taksówkę a taksówkarz, widząc sławnego Sherlocka Holmesa od razu odpalił podwójnie taksometr.
"Nie zapostujesz nic, zmieniłem hasło." dąsał się Sherlock, ale w końcu zapadł się w fotele taksówki. John ulokował się obok niego z uśmiechem.
"Wiem, dlatego zmieniłem je ponownie, geniuszu."
Szaroniebieskie oczy Sherlocka zmierzyły Johna z czymś, co mogło być podziwem, jednocześnie naganą.
"Ależ z ciebie żmij przebiegły, John. Tak zwodzić chorego..."
"Tak, tak, do St Bart proszę."
Badania wykazały, że Sherlock wraca do zdrowia w szybkim tempie. Żebra już prawie zrośnięte, bez komplikacji, po wstrząśnieniu mózgu ani śladu, skręcona kostka zaleczona całkowicie. John dziękował doktorowi, którzy przetrwał dogłębną i przerażającą dedukcję, dotyczącą jego żony, dwóch sąsiadów i kozła, po czym zarzucił na Sherlocka sweter i zaczął pomagać mu się ubrać. Podkoszulka, koszula, skarpety, sweter. Sherlock posłusznie podnosił stopy, zginał nogi i ramiona, ale widać było, że cała wizyta bardzo go męczy. Nic dziwnego, zaleczone obrażenia to jedno, dojście do pełnej formy po takim wypadku to drugie.
John pomógł Sherlockowi wstać i wcale się nie zdziwił, gdy na podjeździe St Bart, zamiast taksówki, czekała na nich czarna limuzyna Mycrofta.
"Kurza twarz."
Sherlock poburczał, ponadymał się na brata, aż w końcu zamilkł, utknięty pomiędzy ramię Johna a wyłożone skórą drzwi limuzyny. Mycroft, siedzący na przeciwko nich, mierzył Johna kalkulującym wzrokiem.
"Tyle dla niego robisz, a on ośmiesza cię na twoim własnym blogu. Jeżeli chcesz, zmuszę go do zaprzestania tych denerwujących praktyk."
Sherlock nienawidził, kiedy ktoś mówił o nim przy nim w trzeciej osobie. Mycroft zapewne wiedział to, bo jego uśmiech stał się zjadliwy. John, chociaż wciąż zły na swojego współlokatora, poczuł od razu palącą potrzebę lojalności względem młodszego Holmesa.
"Nie dziękuję, sam staczam swoje walki."
Sherlock prychnął głośno i zapatrzył się w okno limuzyny, studiując uważnie mijane nieśpiesznie uliczki Londynu. John zacisnął zęby a Mycroft zmrużył oczy i uniósł pytająco brwi.
////////////