Podłogi Nieba, part II

Oct 14, 2008 00:45

To był pierwszy tekst, który zawiesiłem na tym lj :) i po połtora roku go updateuje bo zawiesiłem 7 lutego 2007 :) funny how things going sometimes :)
Uprzedzam, że pojechałem ostro, bo hell, przeleżane ff są jak przyjaźnie, które się wypaliły ale nie chcą się skończyć. Muszą być brutalnie ucięte :D *evil cackle*
Tytuł: Podłogi Nieba
rozdział 2
opowiadanko oryginalne, surrealistyczne i pokręcone nawet jak dla mnie, a ja teraz mocno zakręcony jestem :)
tutaj link do pierwszego rozdziału  http://my-storyville.livejournal.com/879.html#cutid1


Przycupnięci na dachu, pomiędzy nagle milczącymi zawzięcie gargulcami, patrzyliśmy jak główną ulicą wyrusza orszak.

Trudno było rozeznać, kto w nim idzie, ale było pewne, że nie są to ludzie. Niektóre postaci były ewidentnie wspomnieniami, zakurzonymi i niewyraźnymi, podkolorowanymi ostrożnie, żeby nie zniszczyć złoceń. Jeszcze inne persony były bohaterami książek, na poły wymyślonymi, ale na poły przeżytymi naprawdę córkami i synami powietrza. Całe towarzystwo wychodziło z wszelkich zamkniętych okien i drzwi, które znajdowały się w głównej ulicy miasta.

Czemu akurat korowód upodobał sobie tą ulicę, nie wiedziałem, a gdy próbowałem spytać o to Gracjana, dźgnął mnie ostrzegawczo milczeniem w bok. A więc sprawa była poważniejsza niż jedynie jakieś masowe wspominanie, które ogarnęło znienacka uśpione, szalone miasto.

Z zainteresowaniem śledziłem pochód buddyjski, pełen brząkających dzwoneczkami u kostek boddhisatv i nieruchomych na twarzach buddów. Jeden z nich, złotowłosy, piękny chłopiec prowadzący tygrysa za niebieską obróżkę ze złotą, grawerowaną tabliczką, uśmiechnął się do mnie a ja odpowiedziałem uśmiechem. Doświadczyłem przeczucia, graniczącego z pewnością, że napis na tabliczce tygrysa to starohinduskie słowo, zapisane kapryśnymi zawijasami, oznaczające "wieczność".

Gracjan poruszył się niewygodnie, gdy do zarówno egzotycznych jak i tych całkiem normalnych zjaw dołączył orszak zabójczych fantazmatów. Pokrzykujących żeby dodać sobie otuchy, wymachujący widłami i dzwoniący pękami świętych medalików, zapętlonych dookoła szyi. Zawsze im się gdzieś spieszyło, żeby urządzić tu czy tam jakiś mały pogrom, a potem upamiętnić go tabliczką, uniewinniającą morderców. Ofiary pogromów zawsze były ofiarami nieszczęśliwego, bezosobowego zbiegu okoliczności, a nie dotykalnych rąk dotykalnych ludzi, którym fantazmaty wchodziły do głów.

Noc jęknęła, gdy jeden z fantazmatów, antyżydowski, antygejowski, i generalnie anty, zaczepił wychodzącego właśnie z wysokiego, weneckiego okna świętego Sebastiana. Sebastian pokazał mu środkowy palec i wypiął się lubieżnie, następnie Gracjan przygarnął mnie do siebie ostrożnie milczeniem. Baranek świętej Agnieszki zabeczał żałośnie a cały herbarczyk świętych wysypał się na ulicę wbijając się furkającym szatami klinem w fantazmaty. Święci od wszystkiego, od bólu zębów, chorób wenerycznych, odrastających członków, od zwierząt, zgubionych kluczy i bolącego palca, gdy kopniesz się o framugę balkonowych drzwi a akurat jesteś w japonkach. Panteon świętych, święta apteka i lekarstwa na bolączki ludzkości.

"Czy czekamy na kogoś konkretnego?" zapytałem a Gracjan spojrzał na mnie tak, jakby wzrokiem mógł pogłaskać mnie po policzku.

"Nie. Póki tylko siedzimy i oglądamy wspomnienia."

Bałem się tego, kogo mogę spotkać i on to wiedział, ale jak zwykle milczał na ten temat, łagodnie, ale z uporem.

Święty Hieronim poprawił księgę pod pachą a lew, kulący się przy jego stopach mruknął tak, że mury pobliskich kamienic zadrżały. Był stary, zeschnięty na wiór nieudolnymi cieniami średniowiecznych miniatur, nieudolnie usiłujących imitować antyczne półcienie. Biło od niego ciepło długo trzymanego w dłoni kamienia. Wyciągnąłem do niego rękę a lew nerwowo zamachał ogonem.

"Dzisiejsi ludzie już nic nie rozumieją." warknął Hieronim dołączając się do trójki świętych dziewic, idących nieco w trzodzie korowodu. Święta Dorota z koszyczkiem poziomek, Katarzyna sieneńska z kołem, które raczej przypominało kołowrotek niż koło służące do zadawania tortur, i święta Agata, niosąca ostrożnie na tacy dwie, ułożone równo, nieco drżące, różowawe piersi, wyrwane jej przez męża. Trzy panny skłoniły się z szacunkiem Hieronimowi, nie poświęcając ani Milczącemu ani mnie nawet spojrzenia.

Prawdopodobnie pomiędzy całym tym tłumem wyglądaliśmy jak kolejna para poślednich zjaw, zresztą święte dziewice męczennice mają to do siebie, że nieco pogardliwie traktują świat. Tak to jest jak się zbyt intensywnie teoretyzuje a nie rozwija strony praktycznej.

Duchy martwych osób pojawiły się na końcu, gdy już wszystkie inne postaci przeszły, konwersując ze sobą z lenistwem salonowych bywalców. Od postaci z bajek, legend i wspomnień, różnił je tylko ziąb. Wiał od nich przy każdym poruszeniu. Noc zaszlochała, słychać było jak poprawia sobie suknię, szuka chusteczki.

Gdy pojawiła się w orszaku moja mama, pośród innych, tchnących kamienną wilgocią postaci umarłych, coś mnie zabolało. Nie było to serce, serce boli raczej jakby samo z siebie się zaciskało, nerwowo, niekontrolowanie. Ten mój ból był raczej jakby ktoś zapuścił mi we wnętrza mały skalpel chirurgiczny i nie był na tyle zdecydowany, żeby go wyszarpnąć jednym ruchem. Nie z serca, z płuc, może z żołądka.

Mama przestała rozmawiać z naszym dawno już umarłym kotem, który szedł obok niej i ocierał się jej o łydki, prężąc swój złamany niegdyś niemal w połowie ogon. Spojrzała na mnie jakby mnie nie rozpoznawała a ręka Milczącego zacisnęła mi się na przegubie, gdy zerwałem się, aby do niej podejść.

"Martwy człowiek stoi zawsze sam przed sobą." szepnął Gracjan, nie puszczając mnie. "Mądrość i wiedza iluzorycznie oddziela nas od działania nocy."

////////////

Zakręciło mi się w głowie. Błogość odkryć oczywistych. Patrzyłem na mamę ale jej już tam nie było. Widziałem tylko swoją twarz, niczym maskę z której nie mogłem się wydostać. Chciałem krzyczeć, szarpać się, chciałem uwolnić się z tego więzienia w którym tak nagle mnie zamknięto, chciałem wyjść z tego kostiumu ciała. Nie mogłem wydusić nawet słowa. Kryształ powietrza pęknął, na wyżynie niebieskiej pojmując Długość i Szerokość, zanurzony w Głębokości. Hizop, miła, skromna roślina a wywar z niego przenika wszystko. Złota kadzielnica wisi nad ziemią, szepty z Palestyny, jedyny przewodnik po szaleństwie.

W oddali spokojnie recytujący słowa głos Dalaj Lamy i brzęk przerzucanych przez palce drewnianych paciorków.

"Życie jest raczej pytaniem niż odpowiedzią."

Święty Wawrzyn uniósł głowę, podparty na rożnie, wciąż jeszcze skwierczącym narzędziu swojej kaźni.

"Maska wrzuca człowieka myślącego w świat dla niego obcy, w którym człowiek nic nie jest w stanie się dowiedzieć, ponieważ jego natura jest zmienna i podlega nieustannej morfizacji."

Śpiew Hildegardy Bingen dotarł do mnie zza ramienia mamy, jak złote, mieniące się delikatnie nici.

"Człowiek ma naturę czasową, długo, bardzo długo go nie ma a potem następuje chwila, kiedy zaczyna się, trwa i w pewnym momencie się kończy. Martwy człowiek stoi sam przed sobą..."

"..mądrość i wiedza iluzorycznie oddziela nas od działania nocy." powtórzył Milczący a ja drgnąłem. Miałem coś mokrego na twarzy, skroploną mgłę, szarą i lekką. Mama wyciągała do mnie rękę a ja nie mogłem zamknąć oczu, żeby wreszcie zniknęła.

"Odpowiedzi to tylko formuły na zachowanie spokojnego niewolnictwa pracy." zauważył Marks a Engels ujął go pod ramię i spojrzał mu poważnym, dziecięcym spojrzeniem w oczy. "W nocnych szczenięcych strachach odradza się radość, gdy tęsknota do nocy upoi go nie mniej niż pragnienie nagości."

Wszyscy dookoła mówili a ich słowa osaczały mnie i wpijały mi się w skórę małymi byackimi haczykami znaczeń. Nie mogłem uciec, nie mogłem odciąć się od tego nieustannego szumu, sączącego mi się do głowy, niszczącego myśli, odczucia, wspomnienia...

"Twoja ręka na mojej piersi, mój penis trącający twoje ramię, gdy próbujesz obcałować mi brzuch i okolice." usta Milczącego poruszały się, blade, woskowate i przerażające. Coraz bardziej udręczone, fioletowawe, pobite. "Wyjdź już z tej filozofii fiołku, zwariujesz jak będziesz tylko myślał o życiu a nie żył."

"Ale jak mam stąd wyjść?" zapytałem sfrustrowany, czując jak mama uśmiecha się do mnie znad trzymanego w ramionach kota. Wionęło od niej kamiennym, rwącym w kościach chłodem. Ktoś dotknął ostrożnie mojej potylicy, a ja niemal podskoczyłem ze strachu, taki to był lodowaty dotyk.

"Krzycz!"

Aha. W mojej głowie rozwarły się wrota do encyklopedii, ciężkie, okute, żelazne. Krzyk - moment transgresywny, przejścia do innego stanu. Nie wyobrażamy sobie krzyku, który trwałby w nieskończoność, to punkt przejścia ciała. Krzyk unieruchamia przyszłość, zamrożony w przedstawieniu i trwaniu zatrzymuje nas w teraźniejszości. Nagle okazało się, że siedzę w głębokiej, cementowej studni błędnych kół myślenia i z desperacją chwyciłem się mojego krzyku, zacząłem wspinać się po nim jak po drabinie. Ostre szczeble raniły mi stopy nawet przez podeszwy butów.

"Dobrze, dobrze. A teraz spójrz na mnie."

Spojrzałem prosto w błękitne oczy Gracjana. Nie milczał. Może płakałem, może płakał on, nie wiedziałem. Wiedziałem jedynie, że chcę wyjść z tej filozoficznej studni, w którą wpadłem nie wiadomo, kiedy i jak. Trzeba było posłuchać ostrzeżenia wrony.

Drugi moment przejścia to odwzajemnione spojrzenie. Niemożność odwzajemnienia spojrzenia to moc Gorgony, zamienia twarz w antytwarz. Gdy relacja jest jednostronna twarz znika, ponieważ istnieje tylko, gdy widzi i jest widziana. Twarz nie dająca możliwości, żeby na nią spojrzeć to twarz stworzona tylko do spoglądania, bez ontycznego bytu, skrywającego sie za nią. Pusta. Spojrzenie i usta otwarte w krzyku to dwa momenty graniczne porządku wizualnego, są wizualne, ale odsyłają do tego, co wizualne już nie jest.

Użyłem obu, żeby wydostać się z filozoficznego nurtu zjaw z różnych czasów i przestrzeni.

Kamienny anioł postawiony na narożniku kościoła rozłożył ręce stając w pięknym kontra poście. Jego głos był jak tysiące drgających dzwonków i tysiące uściśniętych na raz dłoni. Michał, któż jak Michał. Na wschodzie pojawiła się niemrawa, żółta łuna.

Michał pochylił się nade mną, a dłonie Gracjana zacisnęły mi się boleśnie na ramionach.

"Bardzo na coś czekamy i jednocześnie nie chcemy, żeby się zdarzyło." twarz Michała wyrażała jedynie uśmiechniętą, mglistą pustkę. "Tak jest ze śmiercią."

///////////////////////

Zniknęła bazylika, zniknął posąg anioła będący przez chwilę Michałem, zniknął kamienny ziąb dmuchający po nerkach. Został tylko mrukliwy, miejski poranek i schodek w prezbiterium, na którym siedzieliśmy skuleni bezładnie.

Ciemnogranatowa jasność i ikona śpiącego grzechu i mówiącego Słowa.

Chciałem płakać, ale nie mogłem. Gracjan milczał uspokajająco, trzymając mnie blisko i wodząc dłońmi po moich plecach. Jego milczenie gładziło mnie po policzkach i miało coś z miękkiego, szarego, króliczego futerka.

Po raz pierwszy od długiego czasu byłem na niego naprawdę zły, że nie znajduje dla mnie ani jednego słowa. Wyczuł to, ponieważ nie wypuszczając mnie z uścisku, położył mi głowę na ramieniu i powiedział słowo, od którego przyczajone na dachu gołębie zerwały się hurmem i odleciały w nieszczęśliwą dal miejskich ptaków.

"Jesteś zmęczony. Musisz się zdystansować."

Byłem wściekły na jego dystans i na jego zmęczenie, które nie pozwalało mu znaleźć dla mnie odpowiedniego słowa i ofiarować mi go. Nie potrzebowałem diagnozy ani porady a nie radzący sobie z niczym poza milczeniem Gracjan wydał mi się nielotem śniącym o Afryce. Nie można odpowiednio milczeć, jeżeli nie jest się w stanie odpowiednio mówić.

Noc westchnęła miękko, gdy pierwsze płatki śniegu spadły na głowy murowanych, topornych herm wiszących nad bramami kamienic. Hermy, obojętne, ale w gruncie rzeczy przyjazne, wystawiły dumnie piersi na białe okruchy lodu spadające z nieba. Pozbawione ogonów syreny, wyposażone w niepraktyczne pazury i korpusy lwów, wypoczywały pochrapując lekko. Noc chuchała w śnieżne płatki tak, żeby leciały prosto na włosy unieruchomionych ozdób, uważających się za najistotniejszą część budynku. Egoizm herm nikomu nie wadził, toteż nikt nie zawracał na niego uwagi.

Nie zrobiliśmy już nic tej Nocy. Zresztą ona sama nie chciała, żebyśmy cokolwiek z nią robili, zaniosła nas na swoich włosach prosto do domu. Gdy stałem już na parapecie a Milczący odsuwał dla mnie firanki, żebym mógł łatwiej wejść, widziałem wypadek samochodowy. Niegroźny. W każdym razie nie dla ludzi. Śnieżynki tańczyły nad potrąconą przez samochód lampą uliczną.

Bluszcz widząc mój zły nastrój nie odezwał się do mnie, ale do Gracjana zagadał.

"Niebo zrobiło się znowu jasne, mimo Nocy spija mleko ze śnieżnych krówek."

Milczący nie odpowiedział niczym poza niechętnym, kłującym uszy milczeniem a ja zasłoniłem żaluzje ucinając bluszczowi te rozpaczliwie nieudane interpretacje poetyckie.

"Powinniście się razem przespać!" fuknął bluszcz i odwrócił się od nas obrażony.

Nie milczeliśmy już więcej, ale bez słów położyliśmy się w tym samym łóżku. Przestrzeń sypialni Gracjana była pusta. Milczenia tam nie było, tylko błękitnawe bezsłownie. Prawie jak przypadek, prawdopodobnie narzędnik, wyglądało to nasze spotkanie w jednym łóżku, a prześcieradła Gracjana były jakby od razu wygniecione w nieznane mapy snu. Wciąż zanurzeni w naszym bezsłowiu odwróciliśmy się do siebie i przylgnęliśmy do siebie plecami. Zasypiając pomyślałem, że ciężko byłoby się tak z Milczącym zrosnąć plecami i nawet nie chodziło mi o kwestie techniczne. Po prostu nie mógłbym mu wygodnie spojrzeć w twarz.

Tej niepospolitej Nocy miałem sen. Byłem martwy a ludzie przychodzili do mnie i przynosili kwiaty. Nieopodal stała moja mama, ojciec, Milczący. Mama płakała, Milczący się uśmiechał, ojciec robił coś tak nieistotnego, że niewartego uwagi. Pytałem Gracjana czy nie starczy, że widzę go codziennie, czy musi mi się jeszcze na dodatek śnić. I w ogóle to mogłoby mu być jakoś żal, że umarłem, a on ostentacyjnie i ironicznie tylko pokiwał głową do moich zbuntowanych myśli.

Byłem martwy we śnie a gdy się obudziłem, także nie byłem żywy.

Bezsłowie trwało między nami, dygotało i mieniło się od czasu do czasu rubinowymi blaskami, gdy któryś z nas usiłował przerwać jego kurtynę.

Następnego dnia niebo było pochmurne i nabrało groźnego, żółtego koloru. Ciężkie kłębiaste chmury zawadzały brzuszyskami o strzeliste dzwonnice gotyckich kościołów. Pomyślałem, że w taki właśnie dzień przyszedł do mnie kiedyś Gracjan i że niebo było wtedy tak samo złe. Siedziałem w ławce i słuchałem wykładu na temat filozofii kultury, szalonej jak sam koncept historiozoficzny i sama kultura. Byłem senny a złe niebo łyskało na mnie zza okien wyblakłymi ślepiami.

Popołudniu Gracjan grał koncert. Cały poranek przygotowywał się do niego zawzięcie, nawet nie odwrócił się do mnie, gdy wychodziłem, aby podążyć w stronę filozofii kultury. Dziewiąta Symfonia Nowego Świata Dworzaka unosiła się falami nad salonem, opadając srebrzystymi nutami na dywan. Dywanowe kwiaty raz po raz kichały podrażnione zmienną agogiką muzyki i jej pulsującym rytmem. Nowy Świat, zaplątany między okiennymi storami, nie wydawał się zadowolony, a jedynie sfrustrowany, że próbuje się go tak na siłę odkryć. Patrzyłem jak Gracjan w milczeniu pracuje smyczkiem, żeby wywabić świat z jego ukrycia, i jak sromotnie przegrywa.

"Za bardzo się starasz. Tak się nowych światów nie odkrywa." zauważyłem od niechcenia, kładąc dłonie na klawiaturze fortepianu i zaczynając grać jakąś bezsensowną, skoczną melodyjkę, czepiającą się moich palców niczym lepka, zwiewna pajęczyna. "Takie rzeczy robi się mimochodem."

Gracjan zacisnął usta a jego blada twarz zrobiła się jeszcze bledsza. Wiolonczela, którą obejmował, ułożyła się w jego ramionach pocieszająco. Szybko zganił ją smyczkiem.

Poszedłem z nim na koncert, ale nie wysłuchałem się. Wyszedłem po pierwszym z trzech utworów Borodina. Postanowiłem poczekać w kanciapach pełnych futerałów instrumentów muzycznych. Zgadywałem znudzony, kto tak naprawdę w nich mieszka.

Po dwóch godzinach zgadywanek, odziani we fraki panowie i damy w czarnych sukniach zaczęli wychodzić z imitującego barok budynku, napompowani kulturą wysoką jak opite krwią pijawki. Patrzyłem na nich z drugiego piętna, gdzie znajdowały się pokoje przeznaczone dla muzyków. Za moimi plecami Gracjan przebierał się za Milczącego. Słyszałem śliski szept jego peleryny a gdy ukłuł mnie mocniej milczeniem, odwróciłem się do niego. Noc za oknami prychnęła cichym śmiechem i zaofiarowała nam długi, chłodny kosmyk włosów, na który skoczyliśmy z miejsca.

Kultura wysoka została nisko w dole, gdy przefruwaliśmy nad miastem, wisząc uczepieni włosów Nocy jak gwiazdki na choince.

Miasto było nadspodziewane spokojne. Tylko kilka ospałych napadów na wyprowadzające psy staruszki i parę burd w zatęchłych klubach stripteasowych. Nie lubiłem nigdy tam wchodzić, Gracjan to wiedział i zawsze proponował, żebym został na zewnątrz. Dzisiaj jednak "zawsze" nie działało i Milczący nie oglądając się na mnie, wszedł do lokalu. Jego rozkaz/nakaz otarł mi się nieprzyjemnie o podbrzusze.

Zaczerwienione, spocone i tłuste gęby stałych bywalców zakładu parającego się sprzedawaniem chorób wenerycznych, uśmiechnęły się na nasz widok. Zresztą nasz widok na wielu twarzach wywoływał uśmiech i nic dziwnego. Miał klimat, rysowany odwieczną klasyczną kreską francuskich komiksów. Milczący podszedł powoli do najbliższego stolika i zamówił setkę. Stałem przy nim w osłupieniu patrząc, jak gruba blondynka chwiejąc się na obcasach, nalewa mu do prostego, szklanego kieliszka siwuchy.

Burda, którą przybyliśmy zlikwidować, dogorywała smętnym płomieniem rozbitych nosów i rozkwaszonych twarzy kilku mężczyzn, siedzących na podłodze przed sceną. Na scenie wciąż usiłowały tańczyć podrygujące w symulowanych ruchach frykcyjnych golasy płci przeróżnych. Nigdy nie potrafiłem porządnie odróżnić golasa kobiecego od męskiego, jeżeli ruszał się wystarczająco umiejętnie w tłumie jemu podobnych golców. Tutaj było tak samo, tłumek podrygujących piersi, fajtających penisów i zaczerwienionych od poklepywania pośladków, skutecznie uniemożliwiał rozeznanie.

Gdy ktoś z tego rozfalowanego tłumu zaczął strzelać rozgrzanym do czerwoności ołowiem, nagle poczułem ból. Odległy rapsod eksplodującej skóry i pękających żył, w końcu upragniony dystans. Nawet nie wiedziałem, kiedy upadłem. Zdążyłem jednak rzucić garść kwiatów i rozpętać pośrodku tego zawszonego klubu cuchnącego wenerą, prawdziwą, oszalałą, jaśminową wiosnę.

Ot i prawda, nie wiadomo czy smutna. Pisanie i mowa nas określa, jesteśmy tacy, jakimi są narzędzia, którymi się posługujemy. Ja jestem kwiatem a Gracjan jest milczeniem. I to wcale nie determinizm technologiczny, wolę w tym widzieć przepełnioną nadzieją ironię. Nie ma czegoś takiego jak nasze prawdziwe wnętrze, jest tylko posiadanie klawiatury, umiejętność milczenia, umiejętność wysiewania ogromnych ilości kwiatów.

Każde nowe narzędzie wprowadza w świecie wielką zmianę, dzięki niemu inaczej myślimy, porozumiewamy się, czujemy. Od kiedy zacząłem wychodzić z Milczącym w Noc jestem kimś innym. Nie powiem kim, bo nazwa jest częścią rzeczy, a prawdziwych imion rzeczy nie używamy na co dzień. Są zbyt cenne.

/////////

Obudziłem się spowolniony i oczadziały, z posmakiem czegoś miętowego pod językiem. Piekły mnie oczy i ledwie mogłem uchylić powieki, taki byłem opuchnięty na twarzy. Zobaczyłem jego usta, unoszące się nade mną, zaciskające w skupieniu wargi, ukazujące od czasu do czasu zęby.

"Lubię twojego krzywego kła, to mój ulubiony ząb." chciałem powiedzieć, ale jakoś nie mogłem. Linia zatroskanych ust, zawzięta i nerwowa, nie pozwoliła mi na to. Wpatrywałem się w nią, rozmyślając sennie o równych liniach nieba i ziemi. Szaleńczy bieg ku słońcu, zielone plamki powidoku pod powiekami, w rękach błogosławiona pustka.

Rozczulało mnie wszystko, Gracjan polewający mi ranę na udzie płynem po goleniu, ponieważ nie mieliśmy już w domu niczego, co mogłoby służyć za środki dezynfekujące. Dłonie Gracjana lejące mi w gardło gorycz, słodycz niepokoju ulatniająca się z jego ust. Stopa polana wodą po goleniu nie boli aż tak bardzo przyciśnięta sennym, opiekuńczym kolanem. To też mnie rozczulało i odkryłem to całkiem niespodziewanie, podobnie jak kłujące tajemnice policzków Gracjana, które badałem na ślepo palcami, z lewa w prawo. Powoli i uważnie. Gdzieś bardzo blisko Gracjan skradał się do czujnej muszli mojego ucha.

Czysty i pełny powędrowałem przed siebie i niego. Tak mi było dobrze i przestrzennie tutaj, z Gracjanem, że mógłbym zasnąć tutaj jak stoję (a może jak leżę?). Na zawsze.

end

by Homoviator 10/2008

I jestem niemal pewien, że to dopiero początek *shivers* nie wiem kto to pisze, samo sie robi < _<

original story, podłogi nieba

Previous post Next post
Up