4x01

Feb 29, 2008 23:36

Okej. Napisało się samo, wymyślone pod coś zupełnie innego, w efekcie prompt był i się zmył, a ja odkryłam, że mam dwadzieścia minut do północy i nawet jakbym chciała, nie napiszę już nic innego.

I znowu nie nadrobiłam Buffyverse *łka*

Tytuł: Pogoda w Kalifornii
Autor: mlekopijca
Fandom: Supernatural (pre-series)
Ilość słów: 845



I

Wstałem rano, zabiłem budzik i wziąłem szybki prysznic. W łazience wzgardziłem maszynką do golenia. Golenie, jak sen, jest dla słabych, powiedziałem sobie, przejeżdżając palcami po trzydniowym zaroście, który jak na złość, wcale nie próbował wyglądać seksownie. Lisa miała zły pomysł, no ale czego się nie robi dla kobiety, prawda?
Czajnik w kuchni dał znać, że woda stanowczo ma już dosyć, więc zdjąłem go z gazu, by nie budzić Dana, który i tak pewnie wstanie koło południa.
W kuchni grało radio, jak zwykle nikt nie pamiętał o tym, by je wyłączyć. Ot, studencka oszczędność.
- Wygląda na to, że pogoda w Kalifornii nie ma zamiaru słuchać meteorologów. Niespodziewane burze męczą nas od kilku dni i mogą być powodem ostatnich problemów z energią elektryczną...
Wyłączyłem. Zegar na wyświetlaczu świecił jadowitą zielenią. Siódma dwadzieścia. Uzbrojony w napój bogów, barbarzyńsko zwany kawą, włączyłem komputer.

Cztery godziny później do pokoju wpełzł Dan.
Wyglądał jak człowiek z solidnym kacem, który najchętniej wystrzelałby wszystkie ćwierkające ptaszki z okolicy, gdyby nie fakt, że broń palna robi jeszcze większy hałas. Patrząc na niego, trudno było uwierzyć, że jedyny mocny napój, jaki tolerował, to pita w czasie egzaminów potrójna herbata, zdolna postawić na nogi nawet trupa. Dan należał do tego rodzaju ludzi, którzy, mimo najszczerszych starań kolegów, nigdy się nie upili. Potrafił zasnąć po jednym piwie. Szczęśliwy człowiek, który nigdy nie poznał uroku poranka spędzonego z klozetem w objęciach.
Ziewnął przeciągle, poprawił wymiętoszoną koszulkę i przeczesał włosy palcami. Spojrzał na mnie, na monitor, na rosnącą pod biurkiem kolekcję butelek po piwie i bluzkę Lisy, która leżała na fotelu od wczoraj.
- Spałeś w ogóle? - spytał, jak pytał co rano, zamiast Cześć, Charlie albo Jest jedzenie? - jak pyta każdy normalny student w każdym normalnym kraju.
- Całe cztery godziny, mamo - obwieściłem.
- Nie rozumiem was, ludzi, którzy kładziecie się spać tego samego ranka, którego wstajecie - wygłosił zdanie, pod którym kiedyś zapiszą jego nazwisko w książkach z aforyzmami i chwiejnym krokiem udał się do łazienki.

- I co słychać w cyberświecie?
- Jest źle! - obwieściłem. Dan przekrzyczał szum wody.
- Jak bardzo?
- Przegraliśmy z Colorado Rockies mecz o mistrzostwo ligi!
- Pierdzielisz - dobiegło z łazienki, choć brzmiało to raczej jak piefczielisz, bo Dan akurat szorował zęby.
- Nie pierdzielę!
- Pierdzielisz - upierał się Dan. - Colorado Rockies odpadli jeszcze w sezonie zasadniczym!
Spojrzałem w sufit, kręcąc głową raczej z przyzwyczajenia, bo Dan i tak nie mógł tego zobaczyć.
- To było w zeszłym roku!

Dziesięć minut później Dan pojawił się ponownie, wyglądając jak świeży szczypiorek, a nie coś, co przeżuto, wypluto i rozjechano tirem.
- Zrobiłbyś coś z tą wycieraczką - obwieścił.
- Że co?
- Z tą na twarzy.
Nie zwracając uwagi na moją minę, mającą obrazować największą obrazę majestatu, wyszedł na zajęcia.

Prąd znowu szalał, gdy tkwiłem w bibliotece uczelni, a na dworze wiało, jakby miało przejść małe tornado. Do książek z zasady nie zbliżałem się na odległość mniejszą niż dwa metry, ale czasem biblioteka jest lepsza od kataklizmu. Święty Boże w niebie, co ja robiłem na tych studiach i to czwarty rok z rzędu?
Obok mnie usiadł Sam Winchester, straszny kujon. Facet miał zamiast mózgu pierdolone Google, potrafił recytować z pamięci takie rzeczy, ze zgroza ogarniała. Znałem go głównie dlatego, że Lisa przyjaźniła się z jego dziewczyną, Jessicą-nogi-do-nieba-i-jeszcze-trochę-wyżej, za którą oglądał się kawał Stanford. I Sam miał te nogi z przyległościami tylko dla siebie, ponieważ Winchester łamał wszelkie zasady klasycznego kujoństwa. Miał jakieś dwa metry wzrostu i tylko raz w życiu byłem z nim w parze na zajęciach z wfu. Zapasy. Myślałem wtedy, że złamał mi rękę.
Spojrzał na migające na suficie lampy, marszcząc brwi, które ledwo było widać spod tego siana na jego głowie. Mimowolnie spojrzałem też. Przestały migać.
- Mogliby wreszcie coś z tym robić - rzuciłem, bo czemu nie, lepiej żyć w przyjaźni z człowiekiem, który prawie złamał ci rękę, nawet jeśli widujesz go mniej więcej raz na dwa tygodnie.
- Mogliby - potwierdził, rozkładając przed sobą książki, na pierwszy rzut oka prawnicze tomiska, nad którymi unosiły się fluidy nudy.

Zagrzmiało, gdy stałem na rogu Cheyenne i Black Done.
- Wpadłeś do zatoki? - spytał Dan, gdy ociekałem na wycieraczce.
- Bardzo śmieszne - rzuciłem. Wszystkie lampy w mieszkaniu bawiły się w jakąś pieprzoną dyskotekę. Nawet światło w lodówce.

II

Wstałem rano, zabiłem budzik i wziąłem szybki prysznic. Po chwili wewnętrznej walki wziąłem maszynkę i zgoliłem tę cholerną brodę. Cóż, Lisa przeżyje, miałem nadzieję. Jak kocha, to zrozumie.
Poszedłem do pokoju Dana, wykopać go z łóżka. Dzisiaj był pogrzeb Jessiki-nóg-dosłownie-do-nieba, mógłby wyjątkowo wstać na czas. Dan protestował tylko chwilę, dla zasady, a potem popełzł do łazienki, zrobić z siebie człowieka, a ja, zrobić śniadanie.
Wstawiłem czajnik na gaz. Radio grało jak zwykle, a Dan ostatnio twierdził, że jego wyłączanie należy do moich obowiązków.
- Dobra wiadomość. Pogoda w Kalifornii wróciła do normy, elektryczność także, choć za ostatnie problemy chyba poleci kilka głów. Można...
Wyjrzałem przez okno, bo ostatni tydzień sprawił, że nie uwierzę meteorologom do końca życia, a może nawet i dłużej.
Słońce świeciło jak głupie. Jak to w Kalifornii.

fikaton 4: dzień pierwszy, fikaton 4, autor: skye, fandom: supernatural

Previous post Next post
Up