okej, pomyliłam się, myśląc, że to co wkleiłaś jako pierwszą część mogłoby być całością - faktycznie, nie, ten tekst jest całością dopiero teraz, i to jaką dobrą...
fajnie ich wszystkich uchwyciłaś, jack, mirandę, nawet vegę z tą drobnostką przewracaniem się w grobie. zwłaszcza ten początek sceny z jack bardzo zostaje w głowie - to, jak w kilku słowach opisujesz, co się z nią stało po wojnie. jack od samego początku była odarta ze złudzeń, nie? bo cerberus i bardzo chujowa przeszłość i tak dalej, ale wtedy miała coś, co pchało ją do przodu - najpierw gniew, a potem te dzieciaki z akademii. to dobra motywacja, żeby żyć, ale nie ma wojny, która nie uświadomiłaby ci, że nawet jeśli wygrasz, nigdy nie wyjdziesz z niej zupełnie zwycięsko... zawsze kogoś stracisz. jeśli masz szczęście, headcount będzie mały, a przecież nawet wtedy jest trudno.
w scenach z jokerem bardzo podoba mi się ta zażyłość, jaka między nimi panuje. faktycznie, to starzy przyjaciele, którzy tak dużo przeszli razem... to, jak prosi go o radę - jeff faktycznie zazwyczaj ma coś w zanadrzu, ale dla niego to tak samo grząski grunt jak dla niej. to nie jest ich miejsce :/
przemowa na pogrzebie andersona mnie bardzo wzruszyła - to niby jest coś, co można usłyszeć w wielu filmach o wojnie, ale to nie zmienia faktu, że to prawda. tylko strasznie żal mi shep, która bez problemu potrafi to dostrzec w nim, a nie potrafi tego samego zobaczyć w sobie... na szczęście udaje jej się dostrzec przynajmniej kawałek, bo anderson oczywiście miał rację, she did *good*.
i jak dobrze, że ma garrusa, który ją zawsze postawi na nogi odpowiednimi słowami rzuconymi w odpowiednim momencie! opcjonalnie: zwali z nóg przyzwoitym alkoholem. i jedno i drugie działa. ICH PRZYJAŹŃ, TAKA PIĘKNA.
ostatnia scena mnie rozłożyła, zwłaszcza nawiązanie do modlitwy, na której zawsze płaczę jak fontanna - thane :( - ale ostatecznie zakończenie jest raczej optymistyczne, nie? będzie ciężko, ale ma już początek i w końcu wszystko sobie ułoży od nowa, bo kto jak nie ona.
fajnie ich wszystkich uchwyciłaś, jack, mirandę, nawet vegę z tą drobnostką przewracaniem się w grobie. zwłaszcza ten początek sceny z jack bardzo zostaje w głowie - to, jak w kilku słowach opisujesz, co się z nią stało po wojnie. jack od samego początku była odarta ze złudzeń, nie? bo cerberus i bardzo chujowa przeszłość i tak dalej, ale wtedy miała coś, co pchało ją do przodu - najpierw gniew, a potem te dzieciaki z akademii. to dobra motywacja, żeby żyć, ale nie ma wojny, która nie uświadomiłaby ci, że nawet jeśli wygrasz, nigdy nie wyjdziesz z niej zupełnie zwycięsko... zawsze kogoś stracisz. jeśli masz szczęście, headcount będzie mały, a przecież nawet wtedy jest trudno.
w scenach z jokerem bardzo podoba mi się ta zażyłość, jaka między nimi panuje. faktycznie, to starzy przyjaciele, którzy tak dużo przeszli razem... to, jak prosi go o radę - jeff faktycznie zazwyczaj ma coś w zanadrzu, ale dla niego to tak samo grząski grunt jak dla niej. to nie jest ich miejsce :/
przemowa na pogrzebie andersona mnie bardzo wzruszyła - to niby jest coś, co można usłyszeć w wielu filmach o wojnie, ale to nie zmienia faktu, że to prawda. tylko strasznie żal mi shep, która bez problemu potrafi to dostrzec w nim, a nie potrafi tego samego zobaczyć w sobie... na szczęście udaje jej się dostrzec przynajmniej kawałek, bo anderson oczywiście miał rację, she did *good*.
i jak dobrze, że ma garrusa, który ją zawsze postawi na nogi odpowiednimi słowami rzuconymi w odpowiednim momencie! opcjonalnie: zwali z nóg przyzwoitym alkoholem. i jedno i drugie działa. ICH PRZYJAŹŃ, TAKA PIĘKNA.
ostatnia scena mnie rozłożyła, zwłaszcza nawiązanie do modlitwy, na której zawsze płaczę jak fontanna - thane :( - ale ostatecznie zakończenie jest raczej optymistyczne, nie? będzie ciężko, ale ma już początek i w końcu wszystko sobie ułoży od nowa, bo kto jak nie ona.
Reply
Leave a comment