fikaton 12x02

Apr 15, 2012 21:51

Sny naszych ojców
Mass Effect
2/2, część pierwsza tu
ta część ma 2412 słów. Łączna długosć fika: 4289 słów.
AU do finału, spoilery do ME3



CZĘŚĆ PIERWSZA



Kiedy Shepard ląduje w Chicago, by wygłosić przemowę za pamięć poległych tu cywili organizujących ruch oporu, kontaktuje się z nią Jack. Shepard udaje się na miejsce spotkania w pierwszej wolnej chwili i kiedy przychodzi do baru na otwartym powietrzu, Jack już czeka. Ma dłuższe włosy, zmęczone, zapuchnięte i podkrążone oczy, w których maluje się tak niecharakterystyczna dla niej apatia.

- A więc wielka komandor Shepard naprawdę żyje - wita ją, kiedy Shepard przysiada się do stolika. Jack zarzuca obutą w wojskowego glana stopę jednej nogi na kolano drugiej. Sekundę po tym, podchodzi do nich kelner i stawia przed nią kufel jasnego piwa. Shepard podnosi brew. Piwo to teraz rzadkość, a jeszcze większą rzadkością jest rozdawanie go za darmo. - Jestem bohaterką tego miasta - tłumaczy Jack, ale w jej głosie nie słychać nutki dumy. - Hej, Chuck, a bohaterka całego wszechświata nie zasługuje na darmowe piwko?

Kelner przenosi spojrzenie na Shepard i oczy prawie wychodzą mu z orbit. Niektórzy klienci już jakiś czas temu zauważyli jej obecność, teraz szepty tylko się wzmagają.

- K-Komandor Shepard - jąka się kelner - to zaszczyt.

- Tak, tak - Jack macha niecierpliwie ręką. - A teraz przynieś komandor piwa i spadaj stąd.

Kiedy zostają same, Jack pociera brew i skroń dwoma palcami.

- Ile medali dostałaś? - pyta po chwili.

- Straciłam rachubę - odpowiada Shepard zgodnie z prawdą.

- A ile osób miało do ciebie pretensje?

- Też straciłam rachubę.

Jack unosi lekko jeden kącik ust i w policzku robi jej się niewielki dołek. Shepard nigdy wcześniej tego nie zauważyła. Może Jack nigdy wcześniej się nie uśmiechała.

- Czy którykolwiek z tych medali czy opinii cokolwiek dla ciebie znaczy?

Zjawia się kelner i z namaszczeniem stawia przed Shepard piwo, które wygląda dobrze i, jak Shepard stwierdza po pierwszym łyku, smakuje jeszcze lepiej.

- Nie - mówi Shepard i wierzchem dłoni ściera pianę z ust.

Jack szybkim ruchem zmienia pozycję, ciężkie buty uderzają głośno o podłogę. Jack opiera łokcie o stolik i chowa głowę w dłoniach.

- Nie wiem, jak to robisz, Shepard.

- Co?

- Idziesz dalej, ale już bez ludzi, których nauczyłaś się kochać. Czy to kiedykolwiek staje się łatwiejsze?

Shepard wie, że Jack straciła tu sporo ze swoich podopiecznych biotyków, nie jest jednak pewna, co Jack ma na myśli. Co staje się łatwiejsze? Kochanie ludzi czy patrzenie, jak umierają? Decyduje, że nie ma to znaczenia, bo cokolwiek Jack ma na myśli, odpowiedź jest taka sama.

- Nie, Jack.

Ramiona Jack trzęsą się lekko od krótkiego tłumionego śmiechu.

- Nie mogłaś, kurwa, skłamać, nie? Suka.

- Gdybyś chciała, żeby ktoś ci skłamał, nie zapytałabyś mnie.

Jack prycha w swoje piwo, pojedynczy kosmyk włosów wypada jej z kucyka. Tatuaże na jej ciele zlewają się w jedno, ale Shepard jest prawie pewna, że na obojczyku widzi wypisane kilka nowych imion i jest prawie pewna, że są to imiona dzieciaków z Akademii Grissoma.

- Cieszę się, że wyciągnęłaś mnie z Czyśćca, Shepard.

- Jack - odzywa się ktoś trzeci zza pleców Shepard, z charakterystycznym australijskim akcentem - nie wiedziałam, że jesteś taka sentymentalna.

- Miranda. - Shepard nie pyta, tylko stwierdza fakt. W ułamku sekundy Miranda pojawia się w jej polu widzenia.

- Witaj - uśmiecha się, ubrana w skromną czarną sukienkę i czerwone buty na niebotycznym obcasie. Shepard nie pamięta, by Miranda kiedykolwiek wyglądała równie perfekcyjnie. Posyła zdumione spojrzenia między nią a Jack, ponieważ widok tych dwóch kobiet nie rzucających się sobie do gardeł wystarcza, by wzbudzić w komandor niepokój.

- Cheerlederka pomogła w unicestwieniu Cerberusa - Jack wzrusza nonszalancko ramionami, Miranda poprawia sobie włosy i przysuwa jedno krzesło do ich stolika. - Stwierdziłam, że chyba jest okej.

- Jack zaczęła nosić bluzki - dodaje od siebie Miranda. - Stwierdziłam, że chyba jest okej.

Shepard wypuszcza powietrze nosem i kręci z niedowierzaniem głową. Chrząka lekko. Wciąż są rzeczy, które ją zaskakują. Jeśli te dwie są w stanie zakopać swoje dawne animozje, to może jeszcze jest nadzieja dla Galaktyki.

- Więc co porabiacie?

- Stworzyłyśmy tutaj placówkę dla, hm, ofiar wojny - Miranda wydyma lekko usta i marszczy brwi. Shepard wie, dlaczego nie jest pewna, czy użyła dobrego sformułowania. Przecież wszyscy są ofiarami wojny. - Coś jak Sanktuarium na Horyzoncie. Tylko bez eksperymentów i mordowania. No i nie jest tak elegancka. Zdołałam ukraść sporo funduszy mojego ojca, z małą pomocą Kasumi, ale pieniądze nie rozwiążą sprawy, kiedy brak materiałów. Aha. U Orii wszystko w porządku, dzięki, że pytasz. - Miranda posyła jej czarujący uśmiech.

- Jest to też szkoła dla biotyków - wtrąca Jack. - Chujostwem byłoby zostawić te wszystkie dzieciaki ze zdolnościami samym sobie, co nie?

Shepard kiwa głową i bierze potężny łyk piwa. Przed Mirandą pojawia się lampka wina.

- A ty, Shepard, jak się trzymasz w tych powojennych realiach?

- Ach, znacie mnie - odzywa się głosem szczodrze zabarwionym ironią. - Potrzeby świata przed moimi. Hej, Jack - kiwa na nią podbródkiem, szybko zmieniając temat. - Znasz może jakiegoś dobrego tatuażystę, który przeżył wojnę?

Jack zachłystuje się piwem.

- Shepard, chcesz sobie trzasnąć dziarę? Jaką?

- Myślałam o tatuażu N7 na lewej łopatce.

Vega przewróciłby się w grobie.



Po dwóch miesiącach krążenia po Ziemi, Shepard stwierdza, że ich rokowania na przyszłość nie są takie tragiczne. Wojna zebrała potężne żniwo, ale ocaleni idą dalej, lepiej lub gorzej chowając swoje traumy i poczucie winy. To chyba cecha wspólna wszystkich istnień - dostosowują się.

Shepard wraca do Londynu, gdzie znajduje się jej tymczasowa baza wypadowa. Któryś z tutejszych brytyjskich marines powiedział jej, że dwie przecznice dalej znajduje się - lub znajdował - dom, w którym wychowywał się admirał Anderson. Shepard stoi przed wielkim oknem, obserwując okolicę i popijając gorzką kawę, kontemplując odwiedzenie tamtego miejsca, chociaż wie, że zapewne zastanie tylko ruiny.

- Hej, komandorze.

- Jeff - Shepard odwraca się w stronę, skąd dochodzi głos starego przyjaciela. - Wejdź.

Shepard obserwuje, jak Joker kuśtyka do kanapy i opada na nią mało elegancko, a następnie rozkłada się wygodnie.

- O kurde. Masz skórzaną kanapę - szybko przebiega dłońmi po obiciu. - Czad. Mogę się do ciebie wprowadzić? Ciebie i tak prawie w ogóle nie ma, a jak będziesz, to będę tak cichutko, że mnie nawet nie zauważysz.

- Jakoś w to wątpię. - Shepard podchodzi do czajnika, zalewa wciąż gorącą wodą stojący na blacie kubek z kawą. Jak zwykle, nalała za dużo wody i teraz, kiedy podchodzi do kanapy, ostrożnie balansuje kubkiem, żeby nie wylać zawartości. Czuje na sobie sceptyczne spojrzenie Jeffa. - Trzymaj - podaje mu bezceremonialnie kawę i siada obok niego.

- Jak bardzo tęsknisz za Normandią? - pyta Joker po chwili. Shepard wzdycha i drapie się w głowę.

- Prawie tak bardzo jak za twoimi żartami.

- Awww. Jestem wzruszony, pani komandor. Bo widzisz, mam pomysł. Wiesz, że admiralicja i siły wyższe są wprost zaprzysiężone, z Bóg jeden wie jakiego powodu, żeby trzymać cię tu, na Ziemi. A gdyby tak im powiedzieć, że namierzyliśmy królową Raknii, która, jak wiemy, zachowała się bardzo nieładnie, zabijając kilku inżynierów Przymierza i uciekając podczas budowy Tygla?

Shepard prostuje się mechanicznie i posyła Jokerowi ostre spojrzenie. Jest głodna zemsty.

- Gdzie jest?

- W Układach Terminusa.

- Pogadam z Hackettem. Lecimy.

Joker uśmiecha się półgębkiem i salutuje jej mimochodem.



Po krótkiej konwersacji, w której Shepard stwierdza sucho, że szanuje admirała i chciałaby, żeby tak pozostało, Hackett łaskawie zgadza się powierzyć Normandię pod jej dowództwo. Stawia jednak jeden warunek: Shepard ma wygłosić przemowę na uroczystościach pogrzebowych admirała Andersona, które to w końcu udało się zorganizować. Czekali z tym na odrobinę spokojniejsze czasy, stwierdza Hackett. Shepard ma w nosie jego wytłumaczenia. Już chce mu powiedzieć, żeby pieprzył się z jakimikolwiek warunkami, używając oczywiście odpowiedniejszych słów, ale stwierdza, że jest coś winna Andersonowi. No i była przy nim w chwili jego śmierci.

Stwierdza też, że trochę się boi. Wytrwale odpychała od siebie wszelkie myśli, wspomnienia i odczucia związane ze śmiercią admirała, a teraz będzie zmuszona do tego powrócić. Jednak zrobi to. Zrobi to, ponieważ komandor Shepard nigdy nie uchyla się przed tym, czego się boi.

- Co mam powiedzieć, Joker? - pyta Jeffa później, dzień przed uroczystością, ponieważ znał Andersona tak długo, jak ona sama, jeśli nie dłużej. Jeff zawsze ma w rękawie jakąś złotą radę, tym razem jednak tylko wzrusza ramionami i stwierdza:

- Powiedz, co czujesz.

- Powiedz, co czujesz! - powtarza oburzona, po czym wzdycha zirytowana. Ma szczerą ochotę powiedzieć mu, żeby w dupę sobie wsadził taką radę, ale przychodzi jej do głowy, że Joker może być tak samo zagubiony jak ona.

Na kilka godzin przed zaplanowaną przemową, Shepard leży w łóżku i nie może zasnąć. Przewraca się z boku na bok, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że łóżko jest za duże, a materac zbyt miękki. W kółko zadaje sobie jedno i to samo pytanie: Co czujesz co czujesz co czujesz.

Czuje, że jest zbyteczna. Niewygodna. Czuje, że Anderson poradziłby sobie lepiej. I czuje, że jest tak bardzo bardzo niewyobrażalnie wkurzona, że zostawił ją samą z tym bajzlem. Chociaż nie, to niesprawiedliwe, nie jest sama, ma przecież przyjaciół, którzy poszliby za nią w ogień, którzy poszli za nią w ogień i teraz mają swoje własne sprawy do uprzątnięcia i uporządkowania. Poprawia wściekle poduszkę i chowa w nią twarz, ale nie przynosi to spodziewanego efektu. Tej nocy nie zasypia.



Ma podkrążone oczy i wygląda jak śmierć, o czym nie omieszka jej wspomnieć Liara, kiedy ściska ją mocno na powitanie. Przybyli wszyscy, na których Shepard zależało, i nie jest pewna, czy bardziej ją to podnosi na duchu, czy może raczej stresuje.

Stoi przed mównicą i rozgląda się po zebranych. Jest ich naprawdę dużo, ludzie, asari, kroganie, turianie, quarianie, salarianie, a nawet gethy czy kilku batarian i volusów wypełniają po brzegi Trafalgar Square. Plac został odpowiednio uprzątnięty, ale wojny nie usuwa się łatwo z ulic i zrujnowanych budynków. Mimo to Shepard stwierdza, że nie mógłby wyglądać on piękniej. Jest pewna poezja w zniszczeniu na tle bujnej jesieni. Liście drzew mienią się w słońcu ciepłymi kolorami, światło odbija się od kilku niewybitych szyb w budynku naprzeciwko.

Powiedz, co czujesz.

Shepard chrząka. Cisza jest ciężka i pełna wyczekiwania.

- Admirał Anderson umarł jak bohater. Pewnie to powinnam właśnie powiedzieć, prawda? Ale nie byłoby to sprawiedliwe. Umrzeć jak bohater jest łatwo. Wszyscy, którzy zginęli w tej wojnie, broniąc Ziemi, Thessi, Palavenu, wszyscy oni zginęli jak bohaterowie. Admirał Anderson zrobił znacznie więcej. - Shepard nabiera powietrza w płuca, jej głos jest mocny i pewny. - Żył jak bohater. A to coś, czego nie mogę powiedzieć o wielu osobach. Z całą pewnością nie o sobie. Świat wiele stracił wraz z jego śmiercią. Jedną na wskroś dobrą duszę.

Ta jednostka ma duszę. Shepard przełyka ślinę. W pierwszym rzędzie wyłapuje Jeffa, który dyskretnie podnosi do góry dwa kciuki.

- Ja wiele straciłam wraz z jego śmiercią. Mam starych i dobrych przyjaciół, co zapewniam, jest tajemnicą nawet dla mnie, ale… nigdy nie miałam ojca, dopóki nie poznałam Andersona. Nie wiem, czy kiedyś przestanę za nim tęsknić, ale z całą pewnością nigdy nie chcę zapomnieć tego, czego mnie nauczył. Nikt nie powinien.

Pamięta słowa Andersona: Dobrze się spisałaś, dziecko. Jestem z ciebie dumny

Nikomu tego nie mówi. To słowa przeznaczone tylko dla niej. To najlepszy medal i jedyna opinia, które się dla niej liczą. Myśli, że skoro Anderson tak o niej powiedział, to może jest jakaś szansa nie tylko dla Galaktyki, ale i dla niej samej.

Rozgląda się po zebranych i widzi tych, którzy przeżyli, dla których walczyła - bo walczy się dla nich prawda?; dla tych niedobitków, którzy nie zgodzili się, by umrzeć; nie walczy się po to, żeby uratować wszystkich, nigdy nie można uratować wszystkich - stoją tuż przed nią, wyprostowani i zmęczeni i pełni nadziei, i myśli, że tak, Anderson mówił prawdę, poszło jej całkiem nieźle.



Garrus odciąga ją na bok i szybkim ruchem wylewa zawartość jej kieliszka.

- Hej! - protestuje Shepard. Nie lubi rozstawać się z alkoholem.

- Daj spokój. Nie będziesz pić tych szczyn. - Wyjmuje niewielką flaszkę z wewnętrznej kieszeni wizytowego munduru, w którym wygląda tak strasznie nie na miejscu; Shepard wciąż nie może przyzwyczaić się do widoku Garrusa w czymś innym niż ciężkiej zbroi. Bez zbędnych ceregieli nalewa jej sporą ilość tajemniczego płynu. - Trzymaj. Zasłużyłaś. To była dobra przemowa. Może nawet się troszkę wzruszyłem.

Shepard bierze potężny łyk. Alkohol pali jej przełyk i rozlewa się ciepłem po całym ciele.

- Byłam gotowa tam umrzeć, wiesz? W tej kapsule ratowniczej. - Nie wie, dlaczego to mówi. Zawsze była wyjątkowo szczera, jeśli chodzi o Garrusa.

- Shepard - Garrus kręci głową z rezygnacją, ale jego głos jest ciepły i nie ma w nim śladu reprymendy. - Ile razy chcesz umierać? Poza tym, gdybyś była gotowa, to byś umarła. Nie wyglądałaś najlepiej.

Shepard śmieje się głośno i krótko, pierwszym prawdziwym śmiechem od nie pamięta jak dawna.

- Hej, ja przynajmniej wciąż mam wszystkie kończyny prawdziwe.

- Czy ostatnie słowo zawsze musi należeć do ciebie?

Shepard wzrusza nonszalancko ramionami.

- Znasz mnie.

Garrus zezuje na nią z ukosa.

- Przypuszczam, że tak - mówi po chwili. - Znam cię.

Vakarian trąca ją ramieniem i Shepard nieznacznie traci równowagę.

- Jeśli twoja noga ci pozwoli, to może wyruszysz ze mną na małe polowanie na raknii?

- Nie musisz pytać, nie przegapiłbym tego. - Oczy Garrusa błyskają wesoło.

- Jest jeszcze jedna rzecz, którą muszę zrobić, zanim opuścimy Ziemię.

- I zakładam, że musisz zrobić to zupełnie sama?

Shepard zakłada ręce na piersi i wykrzywia usta w półuśmiechu.

- Ktoś inny mógłby zrobić to źle.



Pustynia nie pachnie niczym, co Shepard znała wcześniej. Powietrze jest suche, gorące i nieruchome, wolne od smrodu Żniwiarzy, którzy nigdy nie zostawili tu swojego śladu. Żółty piasek pod jej stopami przesuwa się na najmniejszą zmianę ciężaru. Pustynia jest spokojna i niebezpieczna, i Shepard rozumie już, dlaczego Thane chciał tu się wybrać.

Przysiada na piasku i patrzy na rozmazującą się linię horyzontu, żółto-niebieską i tak niewyobrażalnie odległą. Spotkamy się za morzem, myśli przelotnie, chociaż wie, że od morza oddziela ją dobre kilkaset kilometrów, w końcu Wielka Pustynia Wiktorii nie została nazwana wielką bez powodu. W porządku. Thane poczeka. Był najcierpliwszą osobą, jaką znała. Żal nieznacznie ściska jej serce w ramach protestu. Tak bardzo chciałaby, żeby tu z nią był.

Kręci głową, jakby próbując wyrzucić z niej wszystkie natrętne myśli. Nie ma żadnego pożytku w oglądaniu się wstecz. Wstaje i otrzepuje spodnie z piasku.

- Do zobaczenia, Thane. Mam kilka rzeczy do zabicia.

To nie jest miejsce, o które modlił się dla niej Thane - podróżni wciąż się męczą, ukochani wciąż odchodzą, a głodni umierają - ale jest to miejsce i jest to początek i, jak na razie, tyle jej wystarcza.

fandom: mass effect, fikaton 12, autor: akzseinga, fikaton 12: dzień drugi

Previous post Next post
Up