To miał być deathfik, wiem. Sorri, jakoś nie wyszło. Z pozdrowieniami dla
pellamerethiel, mojego ojca, który przyniósł mi piwko oraz moich sąsiadów, którzy od rana słuchają tego, co ja. :D
Autor:
le_mruFandom: Battlestar Galactica oraz Lost
Liczba słów: część 1 - 238, część 2 - 283
Ostrzeżenia: BSG sezon 1, Lost - AU Hotelverse (pamiętacie
Pączusia?)
STRONY
1. 12 dzień po apokalipsie
Pokład Battlestar Galactica
Kwatery oficerskie
09:56
Lee, zajęty polerowaniem pary swoich galowych butów, tylko ostrożnie rzuca okiem w ogólnym kierunku szafek. Starbuck właśnie przebiera się w mundur, mamrocząc pod nosem jakieś bezeceństwa i obijając się łokciami o metalowe drzwiczki.
Po chwili milknie. Lee spogląda na nią przez ramię i zaraz wraca do lakierek. Minę ma poważną i neutralną, jak to CAG.
Czuje wzrok Starbuck na swoich plecach, coś jak laser snajperskiego celownika. Ale buty - no, buty, prawda? Same się nie wyszorują, a żołnierz co ma pod łóżkiem? Porządek!
Lee nie wnika, co Starbuck ma pod łóżkiem. Starbuck nie pyta, czy zawartość szafki oznacza sugestię, że jej właścicielka ma się skontaktować z kobiecą stroną swojej natury.
Słychać trzask zamykanej szafki. Po chwili Kara siada obok z parą butów w ręku.
- Pożyczysz pasty?
- Mhm, jasne.
I oboje czyszczą lakierki.
Mesa
18:25
Rozgrywka triady rozwija się w najlepsze - w puli są już skarpety, biały podkoszulek, fajki, kawałek czekolady i spinki do mankietów - kiedy do mesy wpada Starbuck, z obłędem na twarzy, włosem rozwianym przez system wentylacyjny i czymś wepchniętym pod pachę i owiniętym bluzą od dresu.
Wszyscy milkną. Gaeta ma nerwowy tik.
Starbuck z natchnioną miną odwija bluzę, piorunuje obecnych spojrzeniem Walkirii i dokłada do puli różowego pluszowego królika, którego - o czym Lee wie doskonale - zostawili na pokładzie Galactiki jacyś zabłąkani cywile.
- Stawiam, panie i panowie. - Kara z rozmachem siada obok Apolla. - Jedziemy z tym koksem.
2. 287 dzień po powrocie z wyspy
Komisariat LAPD
Poziom -1
07:56
Ana-Lucia abominację znajduje w swoim biurze.
To znaczy, nie jest to jej biuro sensu stricte, tylko klitka, do której przenieśli ją i Pączusia na okres remontu komisariatu, gdzieś w otchłani piwnic, w okolicach legowisk ludzi kretów i ich archiwów, z rozpieprzonym system wentylacyjnym. Ana codziennie znosi tam sobie z piętra wielki wentylator i właśnie usiłowała otworzyć drzwi z wiatrakiem wepchniętym niewygodnie pod brodę, kiedy zauważyła to - coś przez okno.
Była dzielna. Pchnęła drzwi, postawiła wentylator na podłodze i dopiero popatrzyła na potwora.
On też na nią patrzy. Na szyi ma czarną kokardkę, zęby wyszczerzone, ogon puchaty, jakby ktoś go na siłę napychał odżywką. Ana odruchowo marszczy nos, zasłania żaluzje i podnosi różową abominację do góry. Przez chwilę stoi na środku biura, panikując z lekka, a potem wpycha ją między faks a kosz na śmieci, gdzie nie zagląda nawet woźny. Otrzepuje ręce, wpycha teczkę akt pod pachę, odbiera wibrujący w kieszeni telefon i wychodzi, nie poświęcając temu wydarzeniu kolejnej myśli.
Godzina szczytu
12:23
Pączuś wysuwa abominację zza kosza za pomocą lewej stopy. Nadal jest różowa i ma ogólny kształt królika.
- O święty Pankracy, co to jest za… abominacja?
Ana obojętnie wyjada chińszczyznę z pudełka opartego o udo, kołysząc się na krześle.
- Nie wiem, rano znalazłam.
Szczery dreszcz wstrętu potwierdza, że Pączuś nie miał nic wspólnego z podłożeniem tej bomby. Ana obserwuje go wnikliwie znad swojej chińszczyzny. Po chwili odkłada pałeczki na akta Sawyera i marszczy brwi w wyrazie zamyślenia.
- Słuchaj, Pączuś. Czy to może oznaczać, że powinnam się skontaktować z kobiecą stroną swojej osobowości? Czy może redakcją Playboya?
Jej partner przeżuwa właśnie gumowate sajgonki.
- Wiesz - mówi w końcu powoli. - Jakoś nie sądzę.