Tytuł: Skorupy
Fandom: Battlestar Galactica
Postaci: Bill i Lee Adama, reszta wspomniana.
Pairing: Lee/Kara, Roslin/Adama.
Dedykowane:
mlekopijca i
nashirah - bo prompt ♥ no i ♥ Deathfik.
Ilość słów: 1644 (przepraszam i wychodzę.)
Spoilery i ostrzeżenia: Au. Deathfik. Spoilery tak bardzo ogólne, że bardziej już się nie dało. Niewielki, naprawdę niewielki do 2x09 Flight of the Phoenix, ale nie marudzić, tylko czytać! :P
Wiecie, naprawdę myślałam o napisaniu fluffa, ale mój z dawna głodzony wewnętrzny Deathfik aż zawył z radości na widok prompta i przypomniał mi się wątek, który podsunęła mi kiedyś
ringhsilven, więc tutaj jej za to dziękuję. Deathfik! I to wielki, sesese. Specjalnie dla
nashirah i innych, którzy nie widzieli/widzieli niewiele BSG wykastrowałam fika ze spoilerów. :P
Skorupy
Lee patrzył, jak ojciec przegląda raporty, i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Admirał bardzo się ostatnimi tygodniami zestarzał. Ta myśl zabolała.
Spuścił wzrok, by spojrzeć na ręce, które tygodniami nie dotykały Vipera i pomyślał, że oni wszyscy bardzo się zestarzeli. Że nie było już właściwie nic, o co mogliby dalej walczyć.
Stracili ostatnią szansę.
Minęło już osiem tygodni od skażenia floty, dwa długie, wypełnione bólem, strachem i utratą kolejnych przyjaciół tygodnie.
Wszystko zawiodło równocześnie - zasilanie, główny komputer, system łączności i bezpieczeństwa. Nie mieli wątpliwości, że to robota Cylonów, gdyż w chwilę później oddział Raiderów, który dopiero co ich zlokalizował, zniknął, skoczył i nigdy więcej go nie spotkali. Walczące z nimi Vipery zdołały jakoś wrócić na rodzimą Galacticę, ale, co najgorsza, ich piloci potwierdzili później, że widzieli, jak reszta statków dryfuje, bezwładnie unosi się w przestrzeni i sprawia wrażenie, jakby wszyscy tam umarli.
Puste, pozbawione życia skorupy.
Admirał nie stracił zimnej krwi. Wysłał trzy Raptory, które miały dostać się do wnętrza Colonial One i wyciągnąć stamtąd jak największą ilość osób, na czele z panią prezydent. Jednakże statek dryfował, a Raptory, niczym przerośnięte, uparte owady, krążyły wokół niego i próbowały przebić się przez metalową powłokę i nie uszkodzić przy tym zbytnio okrętu i ludzi w środku.
Kolejne próby spaliły na panewce.
Oprogramowanie sterujące śluzami, systemy awaryjne, wszystko, co podtrzymywało Colonial One przy życiu padło i załoga Raptorów musiała przyznać się do porażki.
Spróbowali tego samego z innymi statkami, tym razem także bez większych rezultatów. Kiedy w końcu wróciły na pokład Galactici, Colonial One był już tylko ginącą z oczu, jasnoszarą plamką na tle głębokiej czerni nocy.
Tak to wszystko się zaczęło.
Lee przyjrzał się ojcu, by sprawdzić, czy jego rozumowanie jest słuszne i czy naprawdę sytuacja zaczęła pogarszać się wraz ze śmiercią, stratą, Roslin, ich prezydent, ale też i bliskiej współpracowniczki ojca, która była przy nim i wspierała go zawsze w czasie kryzysów. Lee zaskoczyło to, jak bardzo byli ze sobą blisko, ale te rozważania nie miały już teraz sensu.
Stracili Roslin.
Nie mówili o tym w ten sposób, ale faktem było, że pani prezydent, cała jej ekipa i reszta floty, rozproszeni po kosmosie, niezdolni uczynić jakiegokolwiek ruchu, nie mówiąc już o skoku, byli de facto martwi.
Albo przynajmniej żałowali, że nie są.
Wiedział, że powinien opłakiwać ludzi, którzy zniknęli z tych ciemnych, wyblakłych radarów, ale być może wciąż zbytnio żałował własnej straty, zbyt żałował, że musieli doprowadzić do czegoś takiego i że tak to się wszystko musiało skończyć. Że Galactica stała się wielką, kanciastą bryłą, którą możnaby spokojnie określić mianem trumny.
Nieważne, że Cyloni zostawili ich w spokoju - na pokładzie codziennie ginęli ludzie.
Dostrzegał w tym pewną ironię.
Wciąż był CAG, ale teraz znaczyło to nie więcej jak pusty, niepotrzebny tytuł, gdyż przecież Vipery nie latały, skute łańcuchami stały w hangarze, strzeżone dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszystkie, co do jednego, uziemiono.
Nie mieli innego wyjścia. Nie po tym, co się wtedy stało.
- Dobra robota, synu - powiedział Admirał, a Lee ścisnęło się serce, gdyż ojciec rzadko, naprawdę cholernie rzadko, zwracał się doń w ten sposób. Zwykle traktował go bardziej oficjalnie, zwłaszcza, gdy byli na służbie, a spotkanie dotyczyło spraw floty, raportów, strategii i sytuacji, jaką spodziewali się zastać po następnym skoku. Przygnębiły go te słowa, gdyż musiały oznaczać, że nawet Admirał zdawał sobie sprawę z nadchodzącego końca i tego, że żadną miarą nie zdołają go uniknąć. Lee skinął głową, a wtedy spostrzegł, jak jego ojciec otwiera szufladę swego antycznego biurka i wyjmuje stamtąd wielki, czarny rewolwer z drewnianą rękojeścią. - Chciałbym, żebyś go wziął - powiedział. - Nastroje na statku są coraz gorsze, każdego dnia ktoś ginie - dodał. Lee sięgnął po broń, zacisnął dłoń na gładkiej, pasującej do dłoni rękojeści i skinął głową, niezdolny spojrzeć ojcu w oczy. Bał się. Bał się przyznać, że się boi, że wkrótce go stracą. Bał się przyznać, że bardziej, niż utrata Admirała przerażała go świadomość, że on, Lee, może już na zawsze stracić ojca.
Przełknął ślinę i pomyślał, że nie potrafi nic poradzić na ten egoistyczny, niepodobny do niego strach. W końcu był tylko człowiekiem, a każdy człowiek, nawet CAG i pilot Vipera, ma jakieś granice.
Śmierć Admirała to będzie początek końca.
A wtedy jego synowi nie pozostanie już nic innego, niż kradzież Vipera, wzbicie się w przestrzeń i po raz ostatni przecinanie tej bezkresnej, głębokiej niczym ocean czerni. Przynajmniej dopóki się nie rozstrzaska, nie skończy się paliwo albo też po prostu nie umrze z wyczerpania.
Nieważne.
W chwili śmierci będzie już tylko pustą skorupą.
I nie będzie miał nic do stracenia.
*
Rozważali różne scenariusze, zastanawiali się, jak wykorzystać pozostałe im Raptory i Vipery, ale dryfowali zbyt daleko od jakiejkolwiek planety, zresztą, nie mieli na tyle paliwa, by przetransportować tam nawet połowę ludzi, która znajdowała się na statku. Mieli dość zapasów, by przetrwać wiele miesięcy, ale stracili nadzieję, a tego nie da się niczym zastąpić. Zrozumieli, że jako ostatni przedstawiciele ludzi, skazani są na zagładę, ale mimo wszystko jakoś się trzymali. Myśleli wciąż o tym, że byłoby dobrze, gdyby napotkali w przestrzeni jakiś statek, żywy, działający statek, który by ich uratował, aż wreszcie stracili wiarę nawet w coś takiego.
Wtedy zniknęły dwa pierwsze Raptory.
Lee i Tigh nakazali przeszukać cały statek i szybko wyszło na jaw, że na pokładzie zabrakło Gaiusa Baltara, lokalnego geniusza, wariata i naukowca, a także Boomer, jednego z najlepszych pilotów Viperów. Coś było bardzo nie w porządku. Zniknęło także dwóch mechaników, a Szef nie potrafił powiedzieć, co się z nimi stało. Prawdopodobnie porwali Raptora i postanowili skoczyć na oślep, licząc na łut szczęścia. Gdyby tak było, być może oni, jako ludzkość, wciąż mieliby przed sobą jeszcze jakąś przyszłość.
Nigdy nie wrócili.
Admirał nakazał uziemić wszystkie Raptory.
W trzy tygodnie później Dee i Gaeta zaczęli pracować nad tylną kontrolą uszkodzeń, gdyż podobno ktoś poczuł tam dym. Gdy tylko wzięli się do roboty, coś skrzypnęło, rozległ się huk i wtedy spadła na nich wielka, pognieciona masa metalu. Kiedy wybuchł pożar, Dee i Gaeta już nie żyli, zmiażdżeni, zdradzeni przez statek, za który byli zawsze gotowi oddać życie.
Ugasili ogień, ale nie zdołali wydostać ciał.
Kilka dni później Starbuck wymknęła się z łóżka, które tej nocy dzieliła z Lee. Wieczór wcześniej strasznie się pokłócili, doszło nawet do szarpaniny i prostego, prymitywnego uderzenia sobą o ścianę, o czym przypomniał mu widok smużki krwi na poduszce.
Wyobraził sobie, jak Kara narzuca coś na siebie, wkłada buty, po czym udaje się do hangaru, gdzie następnie żąda, by wydano jej Vipera. Pewnie nawet niespecjalnie się z nią kłócili, gdyż w końcu była ich najlepszym pilotem, Admirał traktował ją niczym córkę, a że wszyscy wiedzieli, że sypia z CAG, to nikt nie widział powodu, by nie wydać jej myśliwca.
Kiedy Apollo pojawił się wreszcie w hangarze, a Starbuck wciąż nie wróciła, na specjalny rozkaz Admirała wysłano za nią dwa Raptory - nie znalazły żadnego śladu.
Lee nie był nawet w stanie rozpaczać. Nie wiedział nawet, czy Kara zrobiła to specjalnie, czy też dopadła ją ta słynna gorączka pokładowa, o której wspominał mu niegdyś ojciec. Podobno w czasie poprzedniej wojny znajdowali czasem takie okaleczone, bezwładne statki, a w środku pełno zapasów i mnóstwo gnijących, poszarpanych kulami ciał. Być może, w końcu i w Starbuck coś pękło, przekroczyło tę cienką, niepewną granicę, której Lee nigdy do końca nie potrafił wyczuć. A wtedy nie wytrzymała, wzięła Vipera, a gdy już znalazła się za jego sterami, czyli tam, gdzie czuła się zawsze najlepiej, to zapewne było jej już wszystko jedno.
Rozstrzaskała się o meteoryt.
Leciała przed siebie nim nie nastał kres.
Nieważne.
Lee nie zostały nawet zwłoki, które mógłby opłakiwać.
*
Wtedy właśnie na rozkaz Admirała uziemiono również Vipery, wzięto je pod klucz i od tamtej pory hangar miał być strzeżony dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jednakże już drugiej nocy znaleziono doborowy oddział Marines w kałuży krwi, a wraz z nimi Szefa, któremu jakieś wyjątkowo bezwględne bydlę poderżnęło gardło. Zniknęły dwa kolejne Raptory, a ludzie zaczęli gadać, że na pokładzie grasują Cyloni, że kryją się wśród nich, sabotują i mordują tych, którzy usiłują im się przeciwstawić. Lee jednak wiedział, że próbują w ten sposób usprawiedliwić fakt, że niektórzy z nich okazali się bezwględnymi mordercami, gotowymi w imię fałszywej nadziei zadać śmierć ludziom, którzy tyle poświęcili, by zapewnić im bezpieczeństwo.
Upewnił się, że kwatery Admirała są odpowiednio strzeżone, ale mimo to potrafił czasem wstać w środku nocy z tego cichego, zimnego łóżka i udać się pod tamte drzwi, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, czy nikt nie nastaje na życie tego jedynego człowieka, na którym Lee wciąż jeszcze zależało.
Stracił wiarę w ludzkość w momencie, gdy znalazł ciało Szefa.
Być może Cyloni mieli rację i ludzie naprawdę nie zasługiwali na to, aby przetrwać.
Dotarł w końcu do kwater pilotów, miejsca, które niegdyś tętniło życiem, pełne świeżego, krzepiącego entuzjazmu i wiary, a które teraz świeciło pustkami, niechciane, porzucone, niczym zapomniana dziecięca kryjówka.
Lee usiadł na jednym z łóżek, skrzywił się, gdy poczuł, jak kolba pistoletu wbija mu się w biodro i spojrzał na wydrapane tam daty, inicjały i nazwiska. Pamiętał, że sam robił kiedyś takie rzeczy. Wydawało się jednak, że od tamtych chwil upłynęły wieki, a on w tym czasie zdążył się naprawdę bardzo postarzeć.
Nagle dostrzegł leżącego na poduszce potarganego, pluszowego króliczka w kolorze poszarzałego różu. Wyglądał, jak jedna z tych zabawek, które rodzice wręczają dziecku w kołysce, a ono nigdy się z nim nie rozstaje, nawet wtedy, gdy dorasta i dostaje się już do szkoły dla pilotów. Lee nie miał nigdy takiej zabawki, ale pamiętał, że jego przyjaciele mieli. Wszyscy zginęli, gdyż wszyscy wrócili przed atakiem na powierzchnię Caprici, by spotkać się z rodzinami.
Ich króliczki zapewne spłonęły.
Apollo uśmiechnął się, gdy dostrzegł potargane, przybrudzone i zmechacone futerko. Wziął maskotkę do ręki, ale odłożył ją szybko, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
Otworzył.
- Ty - powiedział, gdy ujrzał znajomą twarz.
Następnie zobaczył ciemny, podłużny kształt i wtedy zrozumiał, że jego przeciwnik właśnie wyciągnął pistolet. Sięgnął szybko po tkwiący za pasem rewolwer, ale nie zdążył.
Wiedział, że nie zdąży.
Wtedy padł strzał.