Kalanie własnych świętości nie powinno sprawiać tyle przyjemności.
Autor:
carolstime Fandom: Stowarzyszenie Umarłych Poetów
Tytuł: Własny wers
Prompt: a measure of salvation
Słów: 1 557
A/N: Jak zwykle nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Cisza to najgorszy dźwięk, jaki kiedykolwiek przyszedł do głowy światu. Cisza wydobywa na wierzch wszystkie lęki i niedoskonałości, wszystkie wspomnienia, które tak długo udawało się trzymać w ryzach zaprzeczenia, wszystko to, co zostało powiedziane, i to, czego nigdy nie powinno się mówić.
(Kiedyś wydawało ci się, że bohaterowie mają o tyle łatwiejsze życie od trzecioplanowych niedołęg. Ale bycie smutnym, niezauważanym chłopcem nie czyniło z ciebie lepszego człowieka. Po prostu czyniło cię smutnym i niewidzialnym nawet dla samego siebie.
Potem zobaczyłeś, co to znaczy być bohaterem, i od razu zmieniłeś zdanie.)
Akademię Weltona wypełniała idealna cisza: snuła się korytarzami, zaglądała do sal, wciskała się przez szpary pod drzwiami do pokojów uczniów i pokonując prawa fizyki, zakradała się do ich głów. Chwilami Toddowi wydawało się, choć zdawał sobie sprawę z absurdu tego stwierdzenia, że ta cisza była najbardziej wyrafinowanym narzędziem terroru, jakie jego szkoła kiedykolwiek widziała.
Zaraz potem przypominał sobie, że przecież sam w każdej chwili mógł ją przerwać, ale był zbyt wielkim tchórzem, by to zrobić.
(Z bohaterskimi czynami jest pewien problem. Kiedy już ostatnia nuta ich echa przebrzmi i kiedy cały entuzjazm wyparowuje do eteru, człowiek nie wie, co robić dalej. Życie wraca na dawne tory, a to optymistycznie głupie przekonanie, że teraz wszystko będzie inaczej, chowa się ze wstydem w najgłębsze zakamarki umysłu, pozostawiając człowieka z bezradnością i absolutną pustką.)
W chwili, w której za profesorem Keatingiem zamknęły się drzwi, Todd pozostał sam. Nie było jego jedynego prawdziwego nauczyciela, nie było Neila, który w normalnych warunkach z miejsca zostałby okrzyknięty ich nowym duchowym przywódcą, nie było Charliego, który swoim charakterem wypełniłby jakoś powstałe luki. W ciągu pierwszych dni po pamiętnej lekcji angielskiego wszyscy Umarli Poeci lgnęli do Todda jak do jedynej pozostałości tego, co akademia w tak dużej części im odebrała. Co więcej, Todd odnosił wrażenie, że Cameron się go bał - jego, Todda Andersona! - i bardzo starał się nie spotkać go na korytarzu, a na lekcjach unikał jego wzroku, jakby jedno spojrzenie mogło go zabić. Todd jednocześnie czuł niezwykłą wdzięczność i niesamowitą odpowiedzialność, jaka na niego spadła, i chociaż bardzo chciał nie zawieść chłopców, nie miał pojęcia, co powinien teraz zrobić.
I tylko denerwująco często, zwłaszcza wtedy, kiedy cisza otulała go tak ciasno, że prawie go dusiła, w jego głowie odzywał się głos: Neil by wiedział.
(Może nie każdy urodził się po to, żeby ratować cały świat, mówisz sobie, kiedy znowu ukrywasz się przed wyczekującymi spojrzeniami kolegów w swoim pokoju. Powtarzasz to sobie już od tak dawna, że ta formułka staje się twoim życiowym mottem (ze smutkiem przypominasz sobie, że na kilka tygodni zastąpiło je inne; dwa krótkie łacińskie słowa, które co rano nadawały sens kolejnemu, nic nieznaczącemu dniu z życia Todda Andersona).
Tylko teraz nie możesz już udawać przed samym sobą, że nikt nie oczekuje od ciebie ratowania całego świata, a jedynie kilku mniejszych.
I że nie wiesz, jak tego należy dokonać.)
Todd doskonale zdawał sobie sprawę, że pozostawienie jego i wszystkich chłopców, którzy oddali hołd kapitanowi, w szkole, to największa krzywda, jaką Nolan mógł im zrobić. Nie wyobrażał sobie, żeby jakakolwiek akademia wojskowa mogła równać się z piekłem Helltona.
Wiedział te, że zaprzestanie poszukiwań nowego nauczyciela literatury angielskiej było jeszcze jednym ciosem, jaki dyrektor w nich wymierzył - w ten sposób mógł dopilnować, żeby każde zajęcia toczyły się dokładnie tak, jak to sobie zaplanował doktor Pritchard, doprowadzając tym samym przyzwyczajone już do wolności umysły chłopców do stanów agonalnych. Nolan nareszcie triumfował i Todd czuł się zdrajcą w stosunku do wszystkich - do Neila, do Charliego, do Umarłych Poetów, przeszłych i obecnych, a przede wszystkim do profesora Keatinga - za to, że nawet nie próbował z nim walczyć.
(Jednorazowy bohater od siedmiu boleści, nawet najgorszy poeta nie zmarnowałby na takiego choćby wersu.)
Po trzech tygodniach od odejścia profesora Keatinga Todd odkrył, że zaczyna wracać do punktu wyjścia. Powoli na nowo stawał się niewidzialny dla otoczenia, lekcje upływały mu na bezmyślnym przepisywaniu formułek do zeszytu, a koledzy coraz rzadziej pukali do drzwi jego pokoju. Po cichu cieszył się, że kapitan nie widzi, jak wielką okazał się porażką.
Któregoś dnia musiał wpaść pomiędzy zajęciami do pokoju, bo zapomniał podręcznika do literatury angielskiej. Kiedy brał z półki książkę, dostrzegł leżącą na biurku paczkę. Na szarym papierze ktoś eleganckim pismem napisał jego imię, nazwisko i adres szkoły, nie było jednak nigdzie danych nadawcy. Rozdarł szybko papier, a wtedy jego oczom ukazała się książka, na widok której jego serce wykonało bardzo skomplikowaną rewolucję: Pięć wieków wersu.
Kiedy usłyszał dzwonek, wcisnął książkę do torby, zapominając zupełnie o podręczniku, i wybiegł z pokoju z tym dziwnym przeczuciem, że może wreszcie coś się wydarzy.
- Spóźnił się pan, panie Anderson - powiedział Nolan, obdarzając Todda takim spojrzeniem, jakby co najmniej wpadł do sali w samej bieliźnie.
- Przepraszam - wydyszał Todd, starając się złapać oddech.
W absolutnej ciszy przeszedł przez całą salę, żeby zająć swoje miejsce (był pewien, że jego twarz właśnie osiągała nowy poziom czerwieni), a wtedy Nolan powiedział:
- Proszę w takim razie otworzyć podręcznik na pięćset czterdziestej drugiej stronie i przeczytać na głos znajdujący się tam wiersz.
Todd sięgnął do torby tylko po to, by z przerażeniem uświadomić sobie, że zostawił podręcznik w pokoju. Zamknął oczy, przygotowując się w myślach na piekło, jakie sam sobie zgotował, a wtedy w wyobraźni ujrzał scenę sprzed kilku miesięcy. Panie Pitts? To dość niefortunne nazwisko. Panie Pitts, gdzie pan jest? Panie Pitts, proszę otworzyć swój podręcznik na pięćset czterdziestej drugiej stronie i przeczytać pierwszą strofę wiersza, który pan tam znajdzie. Todd uśmiechnął się na to wspomnienie, po czym otworzył oczy i skupił wzrok na drzwiach, w których parę tygodni wcześniej obserwował pakującego się profesora.
- Do panien, aby czasu próżno nie trwoniły.
Rwijcie róż pąki, póki młode,
Czas pierzcha w bystrym pędzie:
Kwiat, co dziś stroi się w urodę,
Jutro umierać będzie.
Olśniewająca lampa słońca
Im wyżej w niebie stanie,
Tym bardziej zbliża się do końca
Jej spieszne wędrowanie.
Najlepsza pora to początek,
Gorące, młode lata:
Gdy czas ten minie, życia wątek
Coraz się gorzej splata.
Więc niechaj każda śmiało kocha,
Z weselem nie śmie zwlekać:
Gdy przemknie wiosna życia płocha,
Próżno będziecie czekać.
Kiedy skończył, zaryzykował krótkim spojrzeniem na Nolana i ku własnej satysfakcji odkrył, że ten przyglądał mu się z pewnym zdziwieniem.
- Teraz proszę podejść do tablicy, narysować skalę Pritcharda i umieścić wiersz Roberta Herricka w odpowiednim miejscu.
Todd wstał, okrążył biurko, przy którym siedział Nolan, wziął do ręki kredę i z tłukącym się tak głośno, że niemal je słyszał, sercem zaczął przyglądać się tablicy.
Przecież nie wyleci ze szkoły, o to nie musiał się obawiać, zresztą to już nawet nie stanowiło żadnego argumentu. Dostanie karę? Przeżyje. Co gorszego mogło się stać?
Mógł zostać zdrajcą jedynych ludzi, którzy go czegokolwiek nauczyli w życiu. Wszystko inne mógł znieść, ale nie to.
(Początek i zakończenie zawsze są najłatwiejsze. Sztuką jest to, jak nie zepsuć pierwszego wersu wszystkimi następnymi.)
Todd narysował dwie przecinające się strzałki, po czym jedynie z chwilowym wahaniem nakreślił pomiędzy nimi dwa krótkie łacińskie słowa. Odwrócił się powoli w stronę klasy, Nolan wciąż siedział tyłem do niego, więc spojrzał na kolegów. Cameron zbladł jak ściana i wpatrywał się w tablicę z lekko otwartymi ustami. Meeks zamarł z dłonią ściskającą inhalator w połowie drogi do ust. Pitts wyprostował się w całej swej niemal dwumetrowej osobie i z wyczekiwaniem wpatrywał się w Nolana. Na twarz Knoxa powoli wpływał uśmiech i to on dodał Toddowi najwięcej sił do tego, żeby nie uciec w jednej chwili z tej sali. W końcu Nolan zauważył, że coś musiało się wydarzyć, bo odwrócił się w krześle i spojrzał na tablicę.
- Co to ma być? - zapytał, jego głos niebezpiecznie drżał.
- To moja interpretacja wiersza na skali Pritcharda.
Nolan popatrzył na niego z błyskiem szaleństwa w oczach.
- Nikt nie prosił pana o interpretacje! Proszę natychmiast to zmazać i wykonać moje polecenie!
Todd dojrzał kątem oka portret Walta Whitmana, który teraz przy Nolanie wydawał się dobrym wujkiem, dodającym mu otuchy.
- Obawiam się, że na skali Pritcharda brakuje miejsca dla tego wiersza.
W sali rozległ się huk - Nolan w furii wstał tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, nie zwrócił jednak na to nawet uwagi.
- Panie Anderson, natychmiast opuści pan moją klasę i uda się do swojego pokoju. Ma pan zakaz opuszczania go aż do jutrzejszych zajęć, wliczając w to obiad i kolację, a od jutrzejszego wieczoru rozpocznie pan tygodniową karę, w moim gabinecie o siódmej.
Todd skinął głową, po czym zabrał swoje rzeczy i ruszył wolnym krokiem przez salę. Wszyscy chłopcy odprowadzili go wzrokiem i kiedy zamykał za sobą drzwi, nie mógł powstrzymać uśmiechu, bo u większości z nich dostrzegł podziw i wdzięczność.
(To nie takie trudne, wypełnić zeszyty wielkimi słowami i udawać, że są całym twoim życiem. Sam nigdy nie byłeś zwolennikiem cudzych kwestii, bo w twoich ustach zawsze brzmiały wyjątkowo nienaturalnie.
Może o to właśnie chodziło kapitanowi. Niektórzy mogą ratować całe światy, a inni stworzeni się do czynienia ich choć odrobinę lepszymi poprzez dodawanie swoich własnych wersów.)
Kilka godzin później, kiedy Todd zagłuszył już największy głód resztkami kolacji, przyniesionymi z niemałym poświęceniem przez kolegów, wyjął z torby Pięć wieków wersu i otworzył na tytułowej stronie. Przeczytał napisany przez Keatinga fragment tekstu Thoreau i przypomniał sobie, jak Neil czytał go na każdym otwarciu spotkań Stowarzyszenia Umarłych Poetów. Przewrócił stronę, a wtedy na jego kolana wypadła karteczka, na której rozpoznał pismo profesora Keatinga.
Dziękuję, kapitanie.
(Teraz już wiesz, jaki będzie twój wers.)