Tytuł: Randka z Czarnym Płaszczem
Autor:
katty_blakeFandom: Undercovers
Spoilery: 1x04
Ostrzeżenia: Lizzie. I Leo.
Słowa: 961
Randka z Czarnym Płaszczem
Po raz pierwszy zobaczyła go po weselu Shuemanów. Stał niedbale oparty o motocykl zaparkowany naprzeciwko wejścia do ich budynku. Ręce miał wepchnięte w kieszenie czarnego płaszcza i z pełną zadumania miną przyglądał się, jak jej siostra i Steven wchodzą do firmy, objęci i szczęśliwi. Mężczyzna stał jeszcze przez moment, po czym kopnął leżącą na chodniku puszkę (wyleciała na ulicę i godzinę później jakaś nastolatka rozwaliła na niej oponę) i odszedł.
Lizzie podskoczyła, gdy Steven otworzył drzwi gabinetu.
- Jezu - powiedział i przycisnął pięść do serca. - Przestraszyłaś nas. Litości, Liz, nie możesz…
- Przyniosłam tylko propozycję potraw na stypę u pani Song - przerwała mu.
Położyła cienki folder na stole, przeprosiła obydwoje - Sam musnęła palcami jej ramię, gdy koło niej przechodziła - i zeszła do kuchni. Nie miała ochoty słuchać kolejnego wywodu o tym, jaka była nieporadna, jacy oni byli wspaniałomyślni, że zaoferowali jej pracę i że generalnie wszystko im zawdzięcza. Kochała siostrę, szlag, Stevena też kochała (nie dało się go nie kochać, naprawdę, próbowała) i była im wdzięczna, ale czasami miała dość. Choć jedną rzecz w swoim życiu, jedną pozytywną rzecz chciała zawdzięczać samej sobie.
***
Czarny Płaszcz nie pojawiał się tak często jak Przerażający Dziadek, ale jego pojawienie się zawsze miało związek z wyjazdem do San Francisco. Lizzie potrafiła spędzać całe kwadranse przy oknie, obserwując tego faceta, który wyraźnie czekał na pojawienie się jej siostry z mężem. Facet był przystojny - jasna karnacja, brązowe włosy, łobuzerski uśmiech wart milion dolarów. Kiedyś powiedziałaby, że był w typie Samanthy. Teraz już nie, bo odkąd poznała Stevena, nikt nie był w typie Samanthy.
Kilkakrotnie przeszło jej przez myśl, że być może - ale tylko być może - Czarny Płaszcz jest kochankiem Sam, ale szybko z tego pomysłu zrezygnowała. To było niedorzeczne, bo Sam kochała Stevena bardziej niż kogokolwiek innego i gotowa była pójść za nim w ogień. Więc nie, nie kochanek Sam. Potem pomyślała, że być może Czarny Płaszcz jest kochankiem Stevena; pomysł nie był aż tak głupi, ale miała szczerą nadzieję, że się myli. Czarny Płaszcz był za ładny, by marnować czas na jej szwagra.
Potem wizyty ustały. Sam i Steven jeździli do San Francisco, ale Czarny Płaszcz się nie pojawiał i Lizzie z przerażeniem stwierdziła, że być może był on chłopakiem Jacka. Jack jednak przepłakał całą noc przed weselem jakiejś pary lesbijek, że jest samotny i smutny, więc nie, ta opcja też odpadała.
Pozostawała tylko jedna, najbardziej przerażająca: Sam i Steven tą pojawiającą się ostatnio ekstra gotówkę mieli od mafii i Czarny Płaszcz był agentem rządowym.
***
Lizzie poprawiła spódnicę, wzięła kubek przyprawianej kawy - cynamon i goździki, przepis mamy - i wyszła na ulicę. Rozejrzała się i przeszła na drugą stronę, gdzie - tradycyjnie, choć po raz pierwszy od prawie miesiąca - stał Czarny Płaszcz.
- Hej, agenciku! - zawołała.
Czarny Płaszcz obrócił się tak gwałtownie, że wpadł na motor i wbił sobie kierownicę w brzuch. Lizzie zakryła usta wolną ręką, gdy Czarny Płaszcz jęknął zduszone „au".
- Nic ci nie jest? - spytała, podbiegając.
- N-nic - wycedził.
Czarny Płaszcz miał bardzo ładne, niebieskie oczy, zauważyła. Mężczyzna wyprostował się, grymasząc się przy tym okrutnie. Lizzie uśmiechnęła się niepewnie.
- Z twojej reakcji wnioskuję, że nie jesteś rządowym agentem, wysłanym tu po to, by przyskrzynić moją siostrę i szwagra. - Czarny Płaszcz zamrugał zdziwiony. - Albo jesteś po prostu bardzo kiepskim rządowym agentem.
- Nie, nie agent - powiedział powoli, uważnie się jej przyglądając (Lizzie przyjęła najbardziej zalotną pozę, jaką kiedykolwiek wypracowała). - Jesteś siostrą Sam?
- Tak - odpowiedziała i zreflektowała się. - Znasz moją siostrę?
Czarny Płaszcz przełknął ślinę.
- Znaliśmy się, dawno temu. Jeszcze kiedy pracowała… w restauracji… w Waszyngtonie? - dokończył cienko.
Lizzie wepchnęła mu kubek w dłoń.
- To pewnie wiesz, że teraz jest już zajęta i nici z odnowienia romansu - poinformowała go z entuzjazmem. - Ale z radością donoszę ci, że jej młodsza i ładniejsza siostra ma wolne w ten wieczór.
- Doprawdy?
- I że trzy przecznice stąd jest genialna włoska restauracja. Chcesz, żebym ci dała swój numer?
Czarny Płaszcz uśmiechnął się i tak, jego uśmiech był wart milion dolarów. I jeszcze parę pakietów obligacji i dom w Malibu. Jego oczy błyszczały, gdy się śmiał.
- Jasne.
Lizzie wyciągnęła z kieszeni dżinsów przygotowany wcześniej marker, wzięła lewą dłoń Czarnego Płaszcza i zapisała na niej swój numer telefonu.
- Spotykasz się dzisiaj - powiedziała, dorysowując serduszko przy ostatniej cyfrze - z Lizzie. A z kim Lizzie się spotyka?
- Z Leo.
Lizzie schowała marker i zabrała Czarnemu Płaszczowi kubek. Połowy kawy już nie było, ale mężczyzna i tak uniósł brwi.
- Wybacz - przeprosiła, uśmiechając się zalotnie. - Kubek należy do zestawu śniadaniowego. Nie mogę ci zostawić.
Zaczęła się cofać. Obróciła się i przebiegła na drugą stronę ulicy. Obejrzała się przez ramię; Czarny Płaszcz wciąż stał oparty o motor, ale nie patrzył już tęsknie w okna gabinetu, a prosto na nią. Pomachał jej.
Lizzie weszła do firmy.
***
- Idę dzisiaj na randkę - oświadczyła głośno Lizzie, wchodząc do firmy.
Sam przystanęła na schodach, zaciekawiona. Czyżby jej siostrzyczka wreszcie skorzystała z jej rady, wyszła z ukrycia i znalazła miłego chłopaka?
- Z kim? - spytał Jack, rewelacją Lizzie wyrwany z zadumy nad naleśnikami.
- Z Czarnym Płaszczem.
Lizzie wskazała kciukiem drzwi wejściowe firmy. Jack zamruczał z aprobatą, musiał więc wiedzieć, kim Czarny Płaszcz - czarny płaszcz? - jest. Albo chociaż kiedyś go widział. Sam szybko wbiegła z powrotem na górę.
- Już ustaliłaś? - zdziwił się Steven. - Nieźle, kotku.
- Cicho bądź.
Sam podbiegła do okna gabinetu i wyjrzała na zewnątrz. Zaczęła rozglądać się po całej ulicy. Czarny Płaszcz jeszcze musiał na niej być, nie mógł tak szybko zniknąć… Steven stanął za nią i objął ją ramieniem w pasie. Nagle postukał palcem w szybę.
- Hej, czy to nie Leo?
Sam spojrzała w kierunku, który wskazywał jej mąż. I faktycznie, Leo Nash szedł powoli ich ulicą w stronę Lincoln Av. Ręce miał wepchnięte w kieszenie długiego, czarnego płaszcza.
- O kurwa - zaklęła, ku rozbawieniu Stevena, Sam.