Małgosia cierpiała.
Od wielu dni nawet nie wstawała z łóżka. Gdy tylko
przypominała sobie tę okropną wizję nawiedzającą jej biedny, udręczony umysł, natychmiast
odechciewało się jej dalej żyć. Wciąż nie mogło do niej dotrzeć, jak to się
mogło stać, nawet jeśli myślała o tym już dwa tysiące trzysta pięćdziesiąt trzy
razy. Jej Tomek i jej siostra, złączeni w namiętnym pocałunku. Nie, to się nie
mogło wydarzyć naprawdę.
Ukojenie przynosił jej tylko mały, pluszowy smok, którego
kiedyś dostała od Tomka w prezencie. On znosił wszystkie jej łzy i nie próbował
jej wmówić, że nic się nie stało. Tylko on ją rozumiał.
Przemogła się jakoś i poszła do łazienki obmyć spuchniętą
twarz. Nie zachwycił jej widok w lustrze - wyglądała jak monstrum. I znów
zaczęła płakać. Wiedziała, że wygląda okropnie. Nie chciało się jej dłużej żyć.
Zresztą, po co? Jej życie nie miało sensu, odkąd TO się stało.
Rzuciła się na łóżko, cała zalana łzami. Wtedy po raz
pierwszy pojawił się w jej umyśle pomysł, żeby naprawdę ze sobą skończyć. Raz na
zawsze. Przerwać to wszystko. Zagrać wszystkim na nosie i popełnić samobójstwo.
To wydało się jej takie naturalne i takie proste.
Ponieważ był wczesny ranek, kiedy zeszła do kuchni, ta
świeciła jeszcze pustkami. Słońce nieśmiało wychylało się zza horyzontu,
rzucając na pomieszczenie złote i pomarańczowe blaski. Zaczynał się nowy,
równie okropny jak poprzednie dzień, co jeszcze bardziej ją przygnębiło.
Małgosia podeszła do szuflady i wyciągnęła z niej nóż do
chleba, pierwszy, jaki nawinął się jej w ręce. Uniosła go nad swoją wątłą
piersią, ale po chwili upadła na kolana, obezwładniona straszliwą myślą: czym
dzieci pokroją sobie chleb na śniadanie? Nie, nie mogła im tego zrobić.
Usłyszała za plecami jakiś hałas i mimowolnie przysunęła się
bliżej szafek. Podniosła wzrok do góry i ujrzała Tomka. Zbliżył się do niej,
opadł na kolana i otarł pojedyńczą łzę spływającą z policzka. Po chwili
dostrzegł nóż i odłożył do szuflady. Zawsze był taki troskliwy.
- Kochanie, czy zdołasz mi wybaczyć? Nie przeżyłbym, gdyby
coś ci się stało.
- Ach, Tomek. Ja… - zająknęła się, po czym gwałtownie
wstała, olśniona myślą, która nagle pojawiła się w jej głowie. - Ja już dawno
ci wybaczyłam, tylko nie umiałam się do tego przyznać. Jesteś miłością mojego życia
i zawsze nią będziesz. Pieprzyć Martę. Nigdy jej nie lubiłam.
- Masz rację. Chociaż całuje nieźle - przyznał z
rozmarzeniem.
- Co?! Jak śmiesz! - Małgosia w furii otworzyła szufladę i
wyjęła z niej nóż. - Powtórz to jeszcze raz, a zginiesz - krzyknęła z dzikim błyskiem
w oku.
- Kochanie, ja tylko żartowałem… - powiedział pospiesznie,
cofając się po jednym kroku. Małgosia wciąż się zbliżała, wyglądając jak demon
zła.
- Nigdy. Więcej. Nie. Waż. Się. Tak. O. Niej. Mówić.
Zrozumiałeś?
- O-oczywiście. Kochanie, odłóż ten nóż, dobrze? Możesz zrobić
komuś krzywdę, a tego byśmy nie chcieli, prawda?
Małgosia wybuchnęła demonicznym śmiechem.
- Obraziłeś mnie i musisz ponieść za to karę. A ten smok
wcale mi się nie podobał. - Powiedziawszy to, zatopiła rękojeść noża w jego
miękkim ciele, które powoli osunęło się na podłogę. Jego oczy zaszły mgłą, a z
ust wypłynęła strużka krwi.
- Dlaczego? - zapytał słabym głosem.
- Nikt nie będzie obrażał Małgorzaty Mostowiak. Nigdy. -
Tomek skonał w pierwszych promieniach słońca, nieśmiało zaglądających do
kredensu. Małgosia wyjęła nóż z jego ciała, wypłukała go dokładnie pod kranem i
odłożyła do szuflady.
- Przecież dzieci muszą mieć rano pokrojony chleb na
śniadanie - powiedziała do siebie, po czym wróciła do swojego pokoju z
poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.