7x06

Sep 15, 2009 21:19

Tytuł: Wiara w niemożliwe
Autor: katty_blake
Fandom: Supernatural (ja, serio)
Ilość słów: 2030
Spoilery: niby trochę do s4, ale to jest post-series. So, future!fic.

UWAGA! W fiku stwierdzono śladowe ilości prompta. Also, jest to Fik Dziwny i Ryzykowny. Z niespodzianką na końcu. Efekt... ach, siedzenia na zajęciach do 16:05. xD Wiem, zostanę zjedzona. (Jak coś, proszę też winić tannis_cane i Karolę, bo powiedziały, żebym pisała.)

Dedykowane Kubusiowi, który obchodzi dzisiaj urodziny i jest moim najukochańszym Lewisem Carrolem.


- Nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała Alicja.
- Nie możesz? - powiedziała z politowaniem Królowa. - No, spróbuj jeszcze raz! Zrób głęboki wdech i zamknij oczy.
Alicja roześmiała się.
- Nie mam co próbować - odrzekła. - Nie można uwierzyć w to, co niemożliwe.

Wiara w niemożliwe

Świat istniał nadal. Sześć miliardów ludzi nadal chodziło i oddychało, żyło swoimi życiami, nie zdając sobie sprawy, jak blisko końca w którymś momencie się znaleźli. Jak na mieszkańców świata, który zaledwie siedem lat wcześniej niemalże cudem uniknął zniszczenia, pozostawanie w błogiej ignorancji szło ludziom całkiem nieźle. Po prostu, życie toczyło się swoim torem i nikt na co dzień nie pamiętał już o dziwnych katastrofach i niespodziewanych kataklizmach. Oczywiście, w rocznicę zniszczenia jakiegoś tam miasta w Idaho przez nagłe tornado wszystkim tradycyjnie było bardzo smutno, ale to nie zdarzało się codziennie. Z czystym sercem można było powiedzieć, że za dziesięć-piętnaście lat i tego już nikt nie będzie wspominał. Wszystko szło do przodu, wszystko się zmieniało; można by pokusić się o stwierdzenie, że życie nie czekało na żadnych spóźnialskich.

Sam nie należał do tych, którzy się ociągali. Wiele razy zmieniał cel, do którego dążył, tylko po to, by skończyć w punkcie wyjścia, wzbogacony o wiele nowych blizn - w głównej mierze fizycznych, choć to te na psychice naprawdę niepokoiły - i obrączkę na palcu. Tego ostatniego nikt się nie spodziewał; kiedy tylko Apokalipsa się skończyła - i nie obeszło się bez ofiar, których nigdy, nigdy żaden z braci nie odżałował i na pewno nie odżałuje - Sam przepadł. Wyraźnym było, że nie chce być znaleziony, więc i nikt go nie szukał. Dean uznał, że jego brat sobie poradzi, że potrzebuje czasu, a towarzysząca mu od jakiegoś czasu Jo się z nim zgodziła. Sam dostał tyle czasu, ile potrzebował, a gdy już pozbierał wszystkie kawałki swojego życia i ułożył z nich w miarę sensowną całość - wrócił. Wrócił jako student jednej z uczelni w stanie Nowy Jork. Wrócił z Sarą, którą Dean pamiętał jak przez mgłę, jakby była widmem z poprzedniego życia, a której Jo nie znała w ogóle. Nigdy nie wrócił jako łowca. Ten etap życia miał już za sobą, nadszedł czas, by iść naprzód.

Sam może i wystartował nieco później niż inni, ale nie był drastycznie spóźniony w życiu. Jego brat natomiast zatrzymał się w miejscu.

***

Bobby zbiegł po schodach i jak burza wpadł do przestronnego salonu. Szybko wdrapał się na stojącą pod oknem sofę, oparł ręce na parapecie i przykleił nos do szyby, wypatrując. Dzisiaj był Dzień, wyczekany, zakreślony w kalendarzu aż dwoma kolorami. Dzisiaj, w swoim przepięknym, starym samochodzie - Impali, przypomniał sobie Bobby - przyjedzie wujek i zostanie na cały weekend. Chłopczyk zmarszczył nagle nos. Z wujkiem mogła jednak przyjechać ciocia Jo i popsuć całą wizytę. Bobby nie lubił dziewczyny, którą tata z wesołym błyskiem w oku kazał nazywać „ciocią”; nie lubił jej, choć nigdy mu nic nie zrobiła, zawsze była miła, zabierała go do kina i kupowała mu lody za każdym razem, gdy przyjeżdżała z wujkiem, a przede wszystkim zawsze, ale to zawsze opowiadała mu o przygodach taty i wujka i nigdy nie powiedziała mu, że jest za mały, by tę historię usłyszeć. Mimo wszystko. Bobby nie przepadał za ciocią Jo, bo odciągała uwagę wujka od niego, a wujek był jego i koniec.
- Dobrze wiesz, że wujek Dean będzie tu dopiero za kilka godzin - powiedziała mama, stając w drzwiach do salonu. Unosił się wokół niej zapach ciasta jabłkowego, które piekła przed każdą wizytą wujka. Bobby wziął głęboki wdech i rozkoszował się zapachem. Kolejny powód, dla którego uwielbiał wizyty wujka: ciasto.
- Wiem - odparł rezolutnie chłopczyk, ale nie oderwał nosa od szyby. Za długo czekał na ten Dzień, by teraz przerywać wyczekiwanie. Nawet, jeśli mama zamierzała zaproponować mu lukrowanie ciasteczek.
- Pomożesz mi polukrować ciasteczka? - spytała mama i zapewne wyciągnęła w jego stronę rękę, czekała, aż syn zejdzie z kanapy, złapie jej dłoń i pójdzie z nią do kuchni. Ale nie, nie dzisiaj.
- Nie - odparł Bobby, a jego oddech pozostawił ślad pary na szybie. Chłopczyk przetarł ją rękawem i ponownie zapatrzył w pustą o tej godzinie podmiejską ulicę. Za jego plecami, w okolicy drzwi do salonu, mama westchnęła.
- W porządku - powiedziała. Teraz pewnie odwróciła się już plecami do okna i Bobby’ego, gotowa do powrotu do kuchni, gdzie czekały na nią niepolukrowane ciasteczka i placek z jabłkami w piekarniku. - Poproszę tatę, przyjdzie z tobą posiedzieć.
Bobby uśmiechnął się wesoło. Kiedy czekali na wujka, tata często opowiadał o ich młodości. Najbardziej lubił mówić o wszystkich rzeczach, które wujkowi kiedyś nie wyszły, bądź - gdy na dworze było wyjątkowo nieprzyjemnie, w kominku trzaskał ogień, a tata robił się bardzo smutny - o dziadku i wujku Bobby’m. Ale to nie były historie, których Bobby najbardziej lubił słuchać; chłopczyk uwielbiał - poza opowieściami cioci Jo, w których nic nigdy nie było pomijane - historie o momentach, gdy wujek był bohaterem. (Bo wujek był bohaterem i Bobby nikomu nie pozwoli temu zaprzeczyć, nawet wujkowi.) Czasami w tych historiach pojawiał się anioł i były to smutne historie. Te tata często zaczynał i szybko kończył, ale nigdy nie mówił wszystkiego i Bobby pozostawał z wrażeniem, że brakuje w nich czegoś ważnego.

***

- Wujek Dean!
Brązowowłosy chłopczyk wpadł w ramiona Deana nim ten naprawdę zdążył wejść do domu. Sarah uśmiechnęła się ciepło widząc, jak gość przytula jej syna.
- Cześć, mistrzu - powiedział Dean, targając i tak sterczące we wszystkich kierunkach włosy chłopca. Bobby wyszczerzył zęby.
- Cześć, wujku.
Sarah zaoferowała, że powiesi skórzaną kurtkę na stojaku; Dean zapewnił, że sam poradzi sobie doskonale, więc kobieta z uśmiechem wróciła do kuchni. Ciasto jabłkowe wymagało jeszcze pokrojenia. Bobby złapał wuja za rękaw koszuli i zaczął ciągnąć. Mężczyzna mrugnął do chłopca porozumiewawczo, jeszcze raz potargał jego włosy - robił to przy każdej wizycie, tak często, jak tylko mógł; lubił, gdy jego bratanek wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka - i poszedł z chłopcem do salonu.
- Hej, Sammy.
Sam odwrócił się od kominka i spojrzał na brata. Dean niewiele się zmienił, Dean w ogóle niewiele się zmieniał - wciąż nosił koszulki z krótkim rękawem i dżinsy i wyglądał jak „młody bóg” (wedle słów wychowawczyni Bobby’ego, która Deana poznała na zeszłorocznym bożonarodzeniowym przedstawieniu). Jedyną nowością była podłużna blizna na lewym policzku - pamiątka po nieudanym, acz niegroźnym polowaniu, jak zapewniała przez telefon Jo.
- Cześć, Dean.
To był jeden z tych momentów, kiedy Dean nie wiedział, czy ma brata przytulić, uścisnąć jego dłoń, klepnąć go po plecach czy zażartować z jego ogólnej sztywności. Zazwyczaj chwytał się tej ostatniej możliwości, która najczęściej sprawiała, że atmosfera stawała się trochę przyjemniejsza, że mogło się wydawać, że znów są po prostu Samem i Deanem.
- Zawsze powtarzałem, że świetnie wyglądasz w kratce.
Sam spojrzał na swoją koszulę w niebieską kratkę i zaśmiał się serdecznie. Podszedł do brata i klepnął go w plecy, z miną wyraźnie mówiącą, że cieszy się z jego wizyty. Bobby wodził wzrokiem od ojca do wuja, aż w końcu zatrzymał oczy na wujku i zaczął wpatrywać się w niego z uwielbieniem. Dean był jego idolem i wszyscy koledzy mu go zazdrościli.
- Rozumiem, że już się przywitaliście. - Sarah znowu pojawiła się w drzwiach salonu; tym razem nie miała jednak na sobie fartucha, a jej ręce nie były ubrudzone mąką i lukrem. Z kuchni nadal jednak unosił się zapach ciasta z jabłkami. Dean pociągnął nosem, a jego twarzy przybrała rozmarzony wyraz. - A teraz chodźcie, bo ciasto nie jest dobre na zimno.

***

Podczas podwieczorku Sam z żalem w głosie powiedział, że wraz z Sarą wychodzą wieczorem na firmowy bankiet. Dean zmarszczył brwi; w planach wizyty nie było całonocnego pilnowania pięcioletniego bratanka, ale niebieskie oczy chłopca błysnęły tak nieopisanym szczęściem, że mężczyzna nic nie powiedział. W końcu bywał tu rzadko, a Bobby był jego jedynym, i z tego też powodu ulubionym, bratankiem. Mógł się poświęcić na jeden wieczór.
- A gdzie Jo? - spytał później Sam, gdy Dean i Bobby siedzieli w milczeniu na łóżku i przyglądali się przymierzanym przez niego krawatom.
- Pojechała odwiedzić Ellen - odpowiedział Dean i pokręcił głową, gdy Sam pokazał się w czerwonym. Jedno trzeba było przyznać - nawet będąc bardzo nadętym prawnikiem, jego brat wciąż nie potrafił dobrać odpowiednich dodatków. Nawet Bobby radził sobie z tym o wiele lepiej, a nigdy nie miał nic wspólnego z krawatami, o ile Dean wiedział. - Wiesz, że Ellen nie jest zbyt zadowolona z faktu, że polujemy w duecie.
- Nie dziwię się - mruknął Sam, wiążąc ostatecznie granatowy krawat. Dean nie cierpiał granatowych krawatów. - Pewnie też uważa, że już dawno powinniście się pobrać.
Dean uniósł ze zdziwieniem brwi. Pobrać? On i Jo? Owszem, dziewczyna była ładna, mądra i piekielnie dobra w tym, co robili, ale od razu pobrać? Tak naprawdę nigdy nie byli nawet na randce - te odbyte dla dobra sprawy się nie liczyły. No i czasami pozwalali sobie na osobne pokoje.
- Nie chcę - powiedział nagle Bobby, gniewnie marszcząc nos. Obydwaj starsi mężczyźni spojrzeli na chłopca z zaciekawieniem.
- Nie chciałbyś, żeby wujek ożenił się z ciocią Jo? - spytał zdumiony Sam, zapominając o wiązaniu krawata. Chłopczyk wydął usta. Najwyraźniej nie chciał. - Dlaczego?
Bobby nie odpowiedział. Zamiast tego przysunął się bliżej Deana i przycisnął głowę do ramienia wuja, jakby demonstrując, czemu taki ślub by mu się nie podobał. Sam uśmiechnął się pod nosem. Szkoda, że nie miał przy sobie aparatu, bo przydałoby się tę scenę uwiecznić i opatrzyć podpisem „moje, nie dotykać”.

***

Dean dawno nie grał w taką ilość idiotycznych gier planszowych, a jakby to dokładniej przeanalizować, nigdy nie grał w taką ilość idiotycznych gier planszowych. Bobby się jednak uparł, a Dean miał kilka zasad, których starał się ostatnimi czasy nie łamać. Jedną z nich było: pod żadnym pozorem nie odmawiaj pięciolatkom, w szczególności tym z tobą spokrewnionych.
- Pora iść spać, mistrzu - oświadczył Dean, patrząc na stojący na gzymsie kominka zegar. - I tak już zabalowaliśmy, gdyby twoi rodzice wiedzieli…
- Ale nie wiedzą - odparł spokojnie chłopczyk, składając grę. Dean westchnął. Bobby, jak zwykle, miał rację. (Coś musiało być w tym imieniu.) Chłopiec włożył do pudełka ostatni pionek i założył pokrywkę. Obydwaj wstali z podłogi; Dean wziął pudełko, a chłopca popchnął w stronę wyjścia z salonu.
- Idź się umyj, a ja odłożę grę.
- Poczytasz mi coś, wujku? - zapytał Bobby i spojrzał na Deana swoimi wielkimi, niebieskimi oczyma. Cholera. Jego bratanek opanował wzrok mokrego spaniela lepiej niż Sam, a już z odmawianiem Samowi Dean miał problemy. Teraz… teraz miał po prostu przesrane.
- Jasne - odparł Dean, a Bobby się uśmiechnął, po czym puścił się pędem na górę. Dean wszedł na piętro o wiele wolniej; nie musiał się spieszyć, Bobby wdał się w Sama i mycie zębów zajmowało mu kwadrans. Dean mógł spokojnie poczekać, aż chłopiec wyjdzie z łazienki.
- To co chcesz, żebym czytał? - spytał Dean, gdy Bobby - ubrany w piżamę w brązowe konie, co w normalnych warunkach Dean uznałby za żałosne, ale było niesamowicie urocze tylko dlatego, że to był Bobby - pojawił się wreszcie w pokoju. Po dwudziestu minutach. - „Alicję w Krainie Czarów”? Coś bardziej nie dla dzieci? Wybieraj, mistrzu, rodziców nie ma w domu.
Bobby usadowił się na łóżku i naciągnął kołdrę tak, że zasłaniała mu całe nogi.
- Wujku - zaczął chłopczyk - a mógłbyś mi opowiedzieć o końcu świata? - Szlag. Można się było domyślić, że wspominanie nieobecności rodziców nie było dobrym pomysłem. Poza tym, co też Jo temu chłopcu opowiadała, gdy chodzili na lody? - Proszę?
Dean westchnął. Poślinił usta i spojrzał w pełne wyczekiwania niebieskie oczy bratanka. Naprawdę, przepadł. Nigdy nie będzie w stanie Bobby’emu odmówić.
- W porządku - powiedział cicho. I zaczął opowiadać. Nie wszystko, oczywiście. Nie wspomniał o tym, że aniołowie byli pieprzonymi ciulami - no, większość z nich, ale o tym jednym nie wspominał, bo to bolało - i nie wdawał się w szczegóły dotyczące śmierci przyjaciół. Nie powiedział, że to Sam uwolnił Lucyfera, bo to mogłoby nieźle namieszać pięciolatkowi w głowie. Nie powiedział też, że to on złamał pierwszą pieczęć, bo było mu - bardzo delikatnie rzecz ujmując - po prostu cholernie wstyd. Opowiedział za to, jak udało im się uratować świat (pominął tylko ten fragment, w którym stał się odpowiedzialny za śmierć anioła). Kiedy skończył, Bobby miał zamknięte oczy. Dean pomyślał, że chłopiec był znudzony i zasnął, ale w tym momencie Bobby oczy otworzył i spojrzał na Deana jakoś tak… dziwnie. Poważnie.
- To nie twoja wina - powiedział bardzo cicho. Dean zadrżał mimowolnie. - To przeznaczenie. - Dean momentalnie zbladł. To nie… Bobby tymczasem zamrugał. Jego niebieskie oczy straciły nawiedzony wyraz. Chłopczyk się uśmiechnął. - Dobranoc, wujku.
Dean niemal mechanicznie odpowiedział „dobranoc” i zgasił nocną lampkę. Chłopczyk wtulił głowę w poduszkę, a Dean jak najszybciej wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Dopiero na korytarzu pozwolił sobie odetchnąć.

To, o czym myślał, było niemożliwe.

KONIEC

fikaton 7: dzień szósty, fikaton 7, autor: katty_blake, fandom: supernatural

Previous post Next post
Up