fikaton 4, dzień 4, William, to naprawdę nic

Mar 03, 2008 20:58

Nie mam nic na swoje wytłumaczenie, oprócz tego, że ten prompt chyba tylko na to zasługiwał z mojej strony :P Krótko, bo i muszę lecieć robić referat.

autor: le_mru
fandom: Buffy
ilość słów: 442
ostrzeżenia: przemieszanie fikcji z realem. The Smiths przepraszamy.
spoilery: pre-series


WILLIAM, TO NAPRAWDĘ NIC

I don't dream about anyone - except myself!
Oh, William, William it was really nothing
William, William

WRZESIEŃ 1986, NORFOLK

- He knows… so much… about… these things…! - Morrissey dał z siebie wszystko, ale on zawsze dawał z siebie wszystko. Tłum zgromadzony pod niewielką sceną zaryczał i zafalował. Jakaś dziewczyna w pierwszym rzędzie piszczała ogłuszająco, wymachując rękami tak, że o mało co nie strąciła stojaka z mikrofonem.

Johnny zakończył piosenkę udanym riffem. Morrissey zebrał poły rozerwanej koszulki - guziki poleciały w publikę podczas "Bigmouth Strikes Again" - i, kłaniając się oraz pryskając na wszystkie strony kroplami potu, razem z resztą zespołu zszedł ze sceny na zaplecze. Rozpaczliwie pragnął papierosa i zimnego piwa, a przynajmniej butelki lodowatej wody mineralnej.

- Boże, umieram - westchnął Mike, opadając na pobliski fotel i niemal zderzając się z parapetem okna. Zaplecze knajpy było równie ciasne i ciemne jak cała reszta, wszędzie dominował zapach butwiejącego drewna. - Umieram. Nie bisujemy.

- Bisujemy - powiedział Johnny, rzucając mu butelkę mineralki. - Było nie chlać tyle wczoraj, Mikey.

- Czym bisujemy?

- A czego nie było?

- Zaczynamy od "Cemetry Gates", chłopcy - powiedział Morrissey, wygrzebując z kieszeni kurtki paczkę papierosów. - Dwie minutki.

Już unosił papierosa do ust, kiedy jakiś gruby chłopak z obsługi zaczął dawać mu znaki.

- Przepraszam, ale tu nie wolno palić. Przepisy przeciwpożarowe.

Morrissey popatrzył na niego z rozpaczą w oczach, wziął swoją butelkę, kurtkę i paczkę i wyszedł.

Tylne wyjście otwierało się na wąską, ciemną uliczkę, wyłożoną lśniącymi od deszczu kamieniami brukowymi. Żonglując butelkę wody, Morrissey nałożył kurtkę, przysiadł na murku i w jednym przerażającym momencie zdał sobie sprawę, że nie miał zapalniczki.

No to klops.

Rozejrzał się w panice. Na rogu ulicy ktoś palił, widać było czerwony punkcik jarzącego się papierosa. Ratunek.

- Masz może ognia?

Facet, który się odwrócił, wyglądał jak nieco przystojniejszy Billy Idol. Miał postawione tlenione włosy, kolczyki i bliznę na brwi, a na sobie skórzany płaszcz. Wyglądał, jakby zupełnie ominęła go moda nie tylko na Madchester, ale również New Wave.

- Ognia? Nie ma sprawy - powiedział, nie wyjmując papierosa z ust. Poklepał się po kieszeniach i wyjął srebrną zapalniczkę, którą odpalił Morrisseyowi fajkę.

Na widok tego pierwszego, pełnego ulgi bucha twarz fałszywego blondyna rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Na ten widok Morrissey nieco się wzdrygnął. Blondas był fajny, ale te zęby, Jezu.

- Dzięki - powiedział, wkładając ręce do kieszeni. - Bo było już krucho. Uratowałeś mi chyba życie.

- O, nie wiedziałem, to świetnie.

Przez chwilę palili w milczeniu. Morrissey miał gęsią skórkę na plecach. Wypalił szybko swojego papierosa, zagasił niedopałek w kałuży i odwrócił się.

- Muszę spadać, czekają na mnie. Dzięki za ogień.

- Spoko. Weź swoje życie i idź - powiedział blondyn i roześmiał się nisko. - Zagrajcie coś z wykopem, dobra?

- Jasne.

Kiedy Morrissey wpadł na zaplecze, wszyscy wracali już na scenę.

- Streszczaj się, Moz, bo nas zadepczą! - pogonił go Andy.

- Już lecę. Ale zagrajmy najpierw "Nowhere Fast", co?

fikaton 4, autor: le_mru, fikaton 4: dzień czwarty, fandom: btvs

Previous post Next post
Up