Nie mam nic na swoje wytłumaczenie, oprócz tego, że ten prompt chyba tylko na to zasługiwał z mojej strony :P Krótko, bo i muszę lecieć robić referat.
autor:
le_mrufandom: Buffy
ilość słów: 442
ostrzeżenia: przemieszanie fikcji z realem.
The Smiths przepraszamy.
spoilery: pre-series
WILLIAM, TO NAPRAWDĘ NIC
I don't dream about anyone - except myself!
Oh, William, William it was really nothing
William, William
WRZESIEŃ 1986, NORFOLK
- He knows… so much… about… these things…! - Morrissey dał z siebie wszystko, ale on zawsze dawał z siebie wszystko. Tłum zgromadzony pod niewielką sceną zaryczał i zafalował. Jakaś dziewczyna w pierwszym rzędzie piszczała ogłuszająco, wymachując rękami tak, że o mało co nie strąciła stojaka z mikrofonem.
Johnny zakończył piosenkę udanym riffem. Morrissey zebrał poły rozerwanej koszulki - guziki poleciały w publikę podczas "Bigmouth Strikes Again" - i, kłaniając się oraz pryskając na wszystkie strony kroplami potu, razem z resztą zespołu zszedł ze sceny na zaplecze. Rozpaczliwie pragnął papierosa i zimnego piwa, a przynajmniej butelki lodowatej wody mineralnej.
- Boże, umieram - westchnął Mike, opadając na pobliski fotel i niemal zderzając się z parapetem okna. Zaplecze knajpy było równie ciasne i ciemne jak cała reszta, wszędzie dominował zapach butwiejącego drewna. - Umieram. Nie bisujemy.
- Bisujemy - powiedział Johnny, rzucając mu butelkę mineralki. - Było nie chlać tyle wczoraj, Mikey.
- Czym bisujemy?
- A czego nie było?
- Zaczynamy od "Cemetry Gates", chłopcy - powiedział Morrissey, wygrzebując z kieszeni kurtki paczkę papierosów. - Dwie minutki.
Już unosił papierosa do ust, kiedy jakiś gruby chłopak z obsługi zaczął dawać mu znaki.
- Przepraszam, ale tu nie wolno palić. Przepisy przeciwpożarowe.
Morrissey popatrzył na niego z rozpaczą w oczach, wziął swoją butelkę, kurtkę i paczkę i wyszedł.
Tylne wyjście otwierało się na wąską, ciemną uliczkę, wyłożoną lśniącymi od deszczu kamieniami brukowymi. Żonglując butelkę wody, Morrissey nałożył kurtkę, przysiadł na murku i w jednym przerażającym momencie zdał sobie sprawę, że nie miał zapalniczki.
No to klops.
Rozejrzał się w panice. Na rogu ulicy ktoś palił, widać było czerwony punkcik jarzącego się papierosa. Ratunek.
- Masz może ognia?
Facet, który się odwrócił, wyglądał jak nieco przystojniejszy Billy Idol. Miał postawione tlenione włosy, kolczyki i bliznę na brwi, a na sobie skórzany płaszcz. Wyglądał, jakby zupełnie ominęła go moda nie tylko na Madchester, ale również New Wave.
- Ognia? Nie ma sprawy - powiedział, nie wyjmując papierosa z ust. Poklepał się po kieszeniach i wyjął srebrną zapalniczkę, którą odpalił Morrisseyowi fajkę.
Na widok tego pierwszego, pełnego ulgi bucha twarz fałszywego blondyna rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Na ten widok Morrissey nieco się wzdrygnął. Blondas był fajny, ale te zęby, Jezu.
- Dzięki - powiedział, wkładając ręce do kieszeni. - Bo było już krucho. Uratowałeś mi chyba życie.
- O, nie wiedziałem, to świetnie.
Przez chwilę palili w milczeniu. Morrissey miał gęsią skórkę na plecach. Wypalił szybko swojego papierosa, zagasił niedopałek w kałuży i odwrócił się.
- Muszę spadać, czekają na mnie. Dzięki za ogień.
- Spoko. Weź swoje życie i idź - powiedział blondyn i roześmiał się nisko. - Zagrajcie coś z wykopem, dobra?
- Jasne.
Kiedy Morrissey wpadł na zaplecze, wszyscy wracali już na scenę.
- Streszczaj się, Moz, bo nas zadepczą! - pogonił go Andy.
- Już lecę. Ale zagrajmy najpierw "Nowhere Fast", co?