Trzynastego wszystko zdarzyć się może...
Pchle, na zeszłoroczne urodziny; 13.04.2005.
Okołopotterowskie z dodatkiem krytyki własnej osoby ;]
Decha nie tekst, bo nie od dziś wiadomo, że wen to cholernie wredne bydlę i nigdy go nie ma wtedy kiedy trzeba.
Narlome jak zwykle dziekuje za pospieszną korektę.
Trzynastego wszystko zdarzyć się może…
Czyli wszystkiego najlepszego Pchło - miniaturka zdecydowanie urodzinowa i niefanfikowa.
Trzynastego - wszystko zdarzyć się może,
Trzynastego - świat w różowym kolorze,
Trzynastego - nie smucą mnie łzy,
Trzynastego - piękniejsze mam sny
Sowek dzielną sową był. Co z tego, że rozmiarem nie grzeszył? Nie należał może do największych sów, ale i nie był latającą kulką puchu. Był… wystarczający.
Ale przede wszystkim - wbrew wszelkim pozorom - wykazywał się anielską wprost cierpliwością. I rzadko spotykanym uporem. Mówiąc krótko, pasował do swojej właścicielki.
Na dworze było już dawno jasno, gdy wracając z nocnych lotów o mało nie rozbił dzioba na zamkniętym oknie. Wydał z siebie urażone huknięcie i obleciał blok dookoła, by dostać się do mieszkania przez otwarte okno kuchenne.
Nie zwrócił uwagi na szczekanie rozbudzonego ponuraka leżącego w najlepsze na łóżku i wleciał do pokoju swojej właścicielki. Przysiadł na poduszce i uszczypnął swoją panią w ucho. Przez chwilę wykonywał niezliczone akrobacje, by uniknąć ciosu z poduszki, po czym usiadł na monitorze i radośnie zahukał.
Spod kołdry wydobył się jęk, zduszone przekleństwo, a potem rozczochrana głowa. Zaspany wzrok powędrował w stronę zegarka.
- By to szlag jasny trafił!
Zerwała się z łóżka i galopem pognała w stronę łazienki. Sowek zahukał z dezaprobatą.
*
Ponurak zajmujący posłanie w korytarzu przewrócił się na plecy i zamerdał ogonem, uderzając nim o szafę. Pogłaskała go po pysku i wpadła do kuchni.
W progu o mało nie zabiła się o miskę z psią wodą. Warknęła coś o „pieprzonym pieprzem mielonym czarnym klamocie”, jednocześnie, w wyrobionym przez lata spóźnień tempie, szykując sobie śniadanie.
Sowek przymknął oczy.
W klatce na szafce skrzypiał kołowrotek. Mysz o wdzięcznym imieniu Pepesz wyrabiała nocne normy. Skye jak zwykle starała się nie spóźnić za bardzo do szkoły. Ponuraki robiły za dywaniki. Wszystko było w normie. Najzupełniej.
- O żesz w mordę hipogryfa! - rozległo się tuż obok głowy Sowka, który o mało nie spadł z monitora.
Jak zwykle nie wie, gdzie różdżka, przemknęło przez łepek ptaka. Złapał w dziób wystającą spod stery papierów różdżkę i podał właścicielce. Ta złapała go w objęcia i to bynajmniej nie z wdzięczności.
- Dzisiaj trzynasty! Sowek, dzisiaj trzynasty!
Potrząsany ptak próbował zrozumieć, co to za różnica, czy jest trzynasty czy trzeci. Dzień jak dzień. W końcu zahukał urażonym głosem i dziobnął Skye w rękę.
- Sowuś, wybacz! - mruknęła, sadzając skołowaną sowę na blacie. Sowek zachwiał się, potrząsnął łepkiem i oparł o stertę słowników. Przelatujący w pobliżu „Czarnoksiężnik z Archipelagu” potargał mu pióra na głowie.
Podwyżki!
*
Pod Kraków? Przesyłka ekspresowa? Z paczką? Dostarczona dzisiaj! O święta Cierpliwości, Zuzanno od świstaków, Colonelu Sandersie, patronie kur! I czemu sowy nie mają patrona!? Harówka i dyskryminacja, ja piórkuję, żądam podwyżki.
Sowek minął się w powietrzu z szybowcem i zamachał mocniej skrzydełkami. Przehukiwał na wszystkie możliwe strony sklerozę swojej właścicielki, która miała wysłać paczkę najdalej wczoraj. Jednak mało gdzie można znaleźć tak upartą sowę.
Leciał, pohukując pod dziobem:
Ptaki, zlećcie z drogi, bo listonosz leci
Ciężka jest przy nóżce paczka listonosza dziś
Ptaki, zlećcie z drogi, bo listonosz leci
Może ktoś na ten list czeka dzisiaj cały dzień…
*
Następnym razem, zanim wylecę, obejrzę prognozę pogody. Jak piórka swe kocham.
Sowek walczył z wiatrem i niestety był na straconej pozycji. Sprężył się w sobie, pochylił łeb, zamachał ostro skrzydłami i przyspieszył. Chwilę później znalazł się w tym samym miejscu co poprzednio.
Takiś perfidny? Zobaczymy, kto tu jest bardziej uparty!
Wydał z siebie dźwięk, mający zapewne być okrzykiem bojowym, który został zagłuszony przez szum wiatru.
Choćbym miał wszystkie pióra stracić!
*
Szybował nad polem, gdy usłyszał za sobą skrzek. Od niechcenia odwrócił łepek i wytrzeszczył oczy. A potem zaczął machać skrzydłami z szybkością, o jaką by siebie nigdy nie podejrzewał.
O błogosławiona Hedwigo!
Jastrząb rzucił się na wypatrzoną ofiarę. Minął pazurami skrzydło Sowka, który znalazł w sobie nieznane dotychczas pokłady sił i leciał z prędkością małego odrzutowca. Spanikowany ruszył w stronę majaczącego w oddali zagajnika.
Leciał, nie odwracając się za siebie. Na karku czuł niemal zimny oddech śmierci… a może tylko wiatr, zimny w każdym razie.
Zaczął lecieć slalomem.
Teraz do szczęścia brak mi już tylko głodnego hipogryfa…
Spojrzał przed siebie i wszystkie piórka stanęły mu dęba. Z zagajnika wyfrunął najprawdziwszy, wściekły hipogryf. I najprawdopodobniej głodny.
A mamusia mawiała, synu, wszystko, tylko nie bądź listonoszem!
Zanurkował w stronę ziemi. Tymczasem hipogryf minął go i rzucił się w pościg za spłoszonym jastrzębiem.
Sowek wychylił dziób z rosnącego żyta i z mściwą satysfakcją ujrzał drapieżnego ptaka wiejącego przed hipogryfem…
I kto rządzi? No kto?
*
Wody, jedzenia, podwyżki! Nowych skrzydeł! Silniczka, podwyżki, wody…
Z każdym machnięciem skrzydeł stawiał kolejne wymaganie. Leciał coraz niżej i niżej. I niżej. I niżej…
Zaraz padnę. Albo odpadną mi skrzydła…
*
Dziewczę o jasnych włosach zaplecionych w dwa cienkie warkoczyki przykleiło nos do szyby samochodowej.
- Mamusiu, a tamta sowa z paczką przy nóżce właśnie uderzyła dziobem w znak drogowy.
- Tak, tak, kochanie. Bo sowy nie mają nic innego do roboty, tylko w środku dnia uderzać głową w znaki drogowe…
*
Sowek otrząsnął się i z mordem w oczach spojrzał na znak informacyjny. Gdyby literki namalowane czarną farbą były inteligentniejsze, zapewne spłynęłyby teraz z tablicy i schowały się jak najgłębiej.
Nie zauważył go! W ogóle, co za imbecyl stawia znaki drogowe na poboczu, w miejscu, gdzie zmęczona sowa ma ochotę wylądować i umrzeć? I to tak głupi znak! Biały, z czarnym napisem.
Sowek przyjrzał się uważniej.
Napis na tablicy wyraźnie głosił: Słomniki.
*
Pchła kochała swą postać animagiczną. Była Pchłą dość dużą jak na pchli gatunek. Na tyle dużą, że nie trzeba było lupy, by ją oglądać.
Siedziała właśnie przy uchylonym oknie od poddasza i wietrzyła czułki, wpatrując się w słomnickie niebo, gdy ujrzała ciemną plamkę na horyzoncie. Początkowo maleńki punkcik zaczął się powiększać i już po chwili przypominał zdesperowaną sowę.
Pchła zrobiła wielkie oczka i spuściła czułki.
W tym momencie Sowek z całym impetem runął w otwarte okno, zmiatając po drodze Pchłę i przygniatając ją do podłogi. Poturlał się pod łóżko i tam dopiero wyhamował.
Rozejrzał się dokoła, po czym sięgnął dziobem od skrzydło i wydobył stamtąd lekko zgniecioną Pchłę, która obdarzyła go morderczym spojrzeniem i zaczęła prostować czułki.
Zmarszczyła bojowo czułki, mierząc sowę wzrokiem z góry do dołu i odwrotnie.
Sowa w odpowiedzi padła na dziób.
Pchła wróciła do swojej całkowicie ludzkiej postaci, wzięła sowę w objęcia i położyła na poduszce, podając swój kubek z kawą. Sowek zamoczył dziób i zahukał w podzięce.
Odwiązała pancernie zapakowaną paczkę i przeczytała krótki liścik:
Wszystkiego najlepszego, Pchło! Odważ się czasem wystawić czułki zza kołnierza!
Twoja Skye.
__________________
Disklajmer: Przy opisaniu tego tekstu nie ucierpiała żadna sowa ani żaden inny zwierz latający, Sowek ma się najzupełniej dobrze. Co prawda po powrocie zażądał podwyżki, ale doszliśmy do porozumienia. „Czarnoksiężnik z Archipelagu” nie wykonywał żadnego lotu, bo co jak co, literaturą fantasy nie rzucam. Czułkowe akrobacje pchły inspirowane świerszczem z „Mulan”.