Uwielbiam wpisy podsumowujące. Takie właśnie wpisy pt. "jak to się stało". Pamiętam, jak czytałam mnóstwo wpisów o tym, jak ktoś został fanką NEWS i j-popu i jak sama popełniłam taki wpis.
Ostatnio przeczytałam cały wątek na forum TT, jak różne fanki po raz pierwszy zetknęły się z Take That i uznałam, że nadszedł czas i na mój wspominkowy wpis.
Było to dawno, dawno temu, na poczatku lat 90-tych, kiedy słuchałam rocka, a w Wielkiej Brytanii przez 16 tygodni (4 miesiące - od lipca do października 1991 r.!) na 1. miejscu list przebojów był Bryan Adams z "(Everything I Do) I do It for You", piosenką do filmu "Robin Hood - Książę Złodziei" z Kevinem Costnerem w roli głównej. Szczerze mówiąc, Bryan Adams nie obchodził mnie za bardzo, piosenkę lubiłam, film widziałam, ale nic więcej.
Jak wspomiałam, słuchałam rocka. Moje zespoły z tamtych czasów to Guns N'Roses, U2, Red Hot Chili Peppers, Faith No More i oczywiście cały grunge, zespoły z Seattle - Nirvana, Soundgarden, Pearl Jam, Alice in Chains, itp, itd. Muzykę typu pop omijałam szerokim łukiem. W tym czasie w UK powstał sobie zespół Take That, o czym ja oczywiście nie miałam bladego pojęcia.
O istnieniu Take That nie miałam pojęcia, aż chyba do schyłku 1993 roku. W tym czasie jeszcze przeżyłam krótką fascynację The Doors, zajęta byłam studiami i pierwszą poważną miłością. Ale kiedy nadszedł rok 1994 wiadomo było, że muszą nastąpić pewne zmiany. Pierwsza miłość przeminęła, a grunge się kończył. W kwietniu 1994 r. Kurt Cobain popełnił samobójstwo i - powiedzmy to sobie szczerze - ile miesięcy fanka może się dołować i być emo? Potrzebowałam czegoś innego, wesołego i kolorowego.
Wtedy przytrafili się ONI - zespół Take That, który właśnie zdobył szczyty list przebojów w Wielkiej Brytanii i Europie. W tamtym czasie w naszych kablówkach nadawana była brytyjska wersja MTV, w której teledyski Take That szły prawie przez cały dzień. Ciężko było nie trafić na ich piosenki, zwłaszcza na "Babe", "Everything Changes", "Relight My Fire" i oczywiście "Pray".
Razem z moją siostrą przełamałyśmy swój opór przed popem i boysbandami i przeżyłyśmy krótką, lecz intensywną fascynację Take That. Internetu w tamtych czasach nie było, więc jedynym źródłem wiadomości o takich zespołach były kolorowe gazetki Bravo i Popcorn oraz angielska MTV. Pamiętam, jak wstydziłam się iść do kiosku kupić Popcorn i z jakim zażenowaniem pokazywałam go potem mojej siostrze. Wydawało mi się, ze upadłam nisko, ale w środku był artykuł o Take That, więc przecież musiałam to mieć!
A w tych artykułach były oczywiście standardowe bzdety, typu ulubiony kolor i potrawa członków Take That, kilka pozowanych zdjęć i najważniejsza informacja - data urodzenia.
Szybko odkryłam, że Take That są mniej więcej w moim wieku. Howard Donald to rocznik 1968, Jason Orange - 1970, Gary Barlow - 1971, Mark Owen - 1972, a Robbie Williams - 1974. Wtedy miałam jeszcze ubzdurane, że nie mogę interesować się młodszymi ode mnie, więc miałam wybór tylko między Howardem a Jasonem. Gazetki ciągle robiły konkursy, kto jest ulubionym członkiem Take That, więc i my musiałyśmy kogoś wybrać.
Moja siostra dosyć szybko zaklepała sobie Jasona (o czym teraz już nie pamięta i czego się wypiera), więc mnie pozostał Howard. Nie narzekałam, bo Howard bardzo mi się podobał. Wtedy chyba nie za bardzo rozumiałam dlaczego mi się podoba, ale teraz z perspektywy czasu to jest dla mnie oczywiste.
Fascynacja była ogromna, nagrywałam na video każdy program z ich udziałem i każdy ich teledysk. Oglądałam każdą gazetkę, w której były ich zdjęcia. Pamiętam wakacyjny wyjazd do Pragi w sierpniu 1994 r., gdzie z każdego kiosku atakowały mnie okładki gazet z Take That. Pamiętam też swoje lekkie rozczarowanie dredami Howarda (wtedy mi się nie podobały) i teledyskiem oraz piosenką "Sure".
Po tej piosence, pod koniec 1994 r. moja fascynacja zaczęła słabnąć, muzyka rockowa z powrotem mnie wciągała i kiedy w marcu 1995 r. Take That wydało "Back for Good" - swój największy przebój, we mnie była już tylko ciepła sympatia do tego zespołu.
W lipcu 1995 r. z zespołu odszedł Robbie Williams. Nie przeżywałam tego za bardzo. Obie z siostrą nie miałyśmy nigdy szczególnie dobrego mniemania o Robbie'm i uważałyśmy go trochę za zarozumiałego głupka. Jego odejście z Take That właściwie nas nie zaskoczyło. Fanki były w rozpaczy, przyszłość zespołu stała się niepewna, ale pozostali 4 członkowie postanowili zrobić zaplanowaną trasę koncertową i działać dalej.
Pod koniec lipca 1995 r. ukazał się nowy singiel "Never Forget", piosenka, w której lead vocal nareszcie miał mój ulubieniec, Howard Donald. Teledysk to była składanka różnych filmików z udziałem Take That. Pamiętam jednak, że za każdym razem, kiedy oglądałam ten teledysk, było mi pomimo wszystko troszkę żal, że Robbie odszedł.
Długo w czwórkę nie pociągnęli. W lutym 1996 r. ogłosili, że to koniec zespołu. Wydali jeszcze jeden singiel "How Deep Is Your Love" - cover piosenki Bee Gees i mieli kilka występów. W kwietniu 1996 r. ostatecznie przestali działać.
W tym czasie w ogóle mnie to nie obeszło. Zespół, z którego odchodzą członkowie, to zespół, który się rozpada. Już nie byłam fanką Take That, wróciłam całkowicie do rocka i zreformowanego grunge i od 1995 przez następne lata słuchałam non stop Pearl Jam i tylko Pearl Jam.
Mijały lata. Fascynacja Pearl Jam przeminęła i pogodziłam się z tym, że pop to też jest dobra muzyka. W 1999 r. na stałe w moim domu i w moim życiu zagościł internet. Zostałam fanką serialu "Buffy - postrach wampirów", a potem serialu "Angel". Potem zakręciło mnie na punkcie Harrego Pottera, a w 2006 r. odkryłam j-pop.
W tym czasie Robbie Williams robił zawrotną światową karierę. Pomimo wszystko zawsze darzyłam go sympatią - wywodził się przecież z Take That. Podobały mi się prawie wszystkie jego piosenki, kupiłam nawet 2 jego płyty i bardzo często ich słuchałam. O pozostałych członkach Take That nic nie słyszałam i nie za bardzo interesowałam się, co z nimi się dzieje. Ponieważ polskie media nigdy nie poświęcały swojej uwagi boysbandom, nie miałam bladego pojęcia o kilkuletnim konflikcie Robbie Williams kontra Gary Barlow, nie wiedziałam co dzieje się z Markiem, Howardem i Jasonem. O Take That myślałam tylko przy okazji Robbiego, kiedy przypominałam sobie, jaki był kiedyś młodziutki i zabawny.
A tymczasem, w UK wszyscy tęsknili za Take That. W 2005 r. zbliżała się 10 rocznica rozwiązania zespołu i wytwórnia RCA postanowiła z tej okazji wydać CD i DVD zawierające największe przeboje Take That.
Zespół postanowił się reaktywować i zrobić trasę koncertową - bez Robbiego Williamsa, który odmówił udziału w tym przedsięwzięciu (w sumie nie dziwię mu się). W listopadzie 2006 r. Take That wydało pierwszy od 10 lat nowy singiel "Patience".
Moja kablówka wtedy nadawała jeszcze niemiecką Vivę, więc pewnego dnia natknęłam się na teledysk do "Patience".
Jak oni się zmienili! Nie było już młodych ładnych chłopaków, tylko 30-kilkuletni, lekko zarośnięci i artystycznie zaniedbani faceci. Przybyło im zmarszczek i zarostu. Wyglądali... dziwnie. I mieli fantastyczną, rewelacyjną piosenkę, która spodobała mi się od pierwszego przesłuchania. Po "Patience" pojawiło się "Shine" - równie dobra piosenka, która też bardzo mi się podobała.
Ale - przecież w tym czasie w moim życiu naj, naj, najważniejszą rzeczą był j-pop. W grudniu 2006 r. założyłam bloga na LJ-u, a pół roku później zaczęłam nawiązywać pierwsze kontakty z fanami j-popu. Kochałam NEWS i Shige, i jakkolwiek powrót Take That mnie szczerze ucieszył, nie za bardzo się nimi interesowałam.
Aż do wiosny 2008 r., kiedy skacząc po kanałach TV natknęłam się na fragment koncertu Take That z trasy "Ultimate Tour" z 2006 r. Znalazłam inne fragmenty tego koncertu na YouTube i zapragnąłam mieć to DVD, a moja siostra była tak miła, że kupiła mi je w prezencie na imieniny. Koncert był cudowny, oglądanie go sprawiło mi wiele radości, faceci z Take That (no bo już nie chłopaki) okazali się bardzo przystojni i bardzo sexy - szczególnie Gary mnie zachwycił swoim wyglądem, ale pozostali też byli niczego sobie.
I tyle. O Take That przez następne 3 lata przypominałam sobie od czasu do czasu, kiedy szłam do sklepu muzycznego i czasami wpadało mi do głowy, żeby sprawdzić, czy nie wydali nowej płyty albo nowego DVD. W ten sposób nabyłam kolejny koncert "Beautiful World". Znowu bardzo mi się podobało, znowu obejrzałam to kilka razy i odłożyłam na półkę.
W lipcu 2009 r. nawet sprawdziłam na YouTube fancamy z nowej trasy koncertowej. Zachwycił mnie wielki mechaniczny słoń i ten słoń stał się nawet naszym ulubionym motywem, kiedy komentowałyśmy kiczowate pomysły Takkiego.
W tym samym 2009 r. natknęłam się w telewizji na dokument o Take That, który uświadomił mi wiele rzeczy i dzięki któremu dowiedziałam się o przeszłym konflikcie pomiedzy Robertem i Garym.
Na jesieni zeszłego roku dotarły do mnie wiadomości o tym, że Robbie Williams pogodził się z resztą zespołu i nagrywają razem płytę. O duecie z Garym Barlow pisałam nawet
tutaj na LJ-u.
Wreszcie, całkiem niedawno z okazji Dnia Dziecka kupiłam sobie w prezencie kolejne DVD Take That z trasy koncertowej "The Circus". Genialny koncert, genialne DVD, które pokazywałam wszystkim dookoła. Mniej więcej w tym czasie jeszcze jedną osobę zakręciło na punkcie Take That maksymalnie (to do Ciebie, Marla!).
Dzięki temu długi weekend czerwcowy spędziłam tylko z Take That. Co więcej, cały następny miesiąc spędziłam tylko z Take That. Przekonałam się, że współpraca z Robbie'm Williamsem zaowocowała płytami "Progress" i "Progressed" - bardzo, bardzo dobrymi płytami z bardzo, bardzo dobrymi piosenkami.
A potem, miesiąc temu, pojechałam na ich koncert do Monachium i moim ulubieńcem zamiast Howarda, został Jason Orange. Wszystko jeszcze może się zdarzyć, ale na razie całymi dniami słucham Take That, oglądam Take That i czytam o Take That. I nawet sexy bad boy Shige w "Hanawake no yon shimai" nie jest w stanie mnie od tego oderwać.