Wróciłam wczoraj z Niigaty do Tokio i nadal jestem w szoku. Jest tu tak strasznie, strasznie sucho... i cicho! Na pewno nie można było tych dwóch rzeczy powiedzieć na temat festiwalu, który w tym roku upłynął pod hasłem deszczu i błota... i oczywiście muzyki dobiegającej non stop ze wszystkich możliwych stron.
Ale od początku! W tym roku również pojechałam na festiwal jako ekologiczna wolontariuszka. Praca polega na... staniu w śmietniku:D Okej może brzmi to dziwnie, ale cała rzecz polega na pilnowaniu żeby ludzie wyrzucali śmieci tam gdzie trzeba. Pracowałam dla organizacji A Seed Japan, ktora prowadzi program Gomi Zero Navigation ("gomi" to śmieci po japońsku). Pojawiają się oni na przeróżnych festiwalach i imprezach zajmując się tzw. "gomi station", w których są wydzielone miejsca na różne rodzaje śmieci. Zadanie wolontariuszy to właśnie "nawigacja", czyli pokazywanie ludziom gdzie mają, co wrzucać, oraz tłumaczenie, że mają np. zdejmować labelki i zakrętki z plastikowych butelek. I to w sumie tyle. Wydaje się to być średnio przyjemną pracą, ale ogólnie naprawdę jest to całkiem fajna sprawa. Po pierwsze festiwalowi goście są cudowni i słuchają się nas jak radia, wyrzucając wszystko tam gdzie trzeba, zbierając i przynosząc nam śmieci, które znaleźli gdzieś po drodze (tak na marginesie wolontariusze NIE zbierają śmieci, my tylko nawigujemy;P). Po drugie wielu ludzi zagaduje do nas i dziękuje nam za naszą pracę, co jest super! Nie mówiąc o tym, że można poznać mnóstwo zabawnych osobników. Po trzecie między innymi dzięki nam Fuji jest uznany za najczystszy, najzieleńszy i najbardziej przyjazny dla środowiska festiwal na świecie! No i po czwarte jako wolontariuszka wyjazd na festiwal nie kosztował mnie więcej niż kilka(naście) piw zakupionych na miejscu:D
Cała zabawa zaczęła się w czwartek kiedy wskoczyłam do autobusu A Seed w Shinjuku. W zeszłym roku jechałam sama nie znając nikogo, w tym roku powitało mnie mnóstwo znajomych twarzy bo niektóre z osób, które poznałam rok temu uprawiają wolontariat co roku. Między innymi w tym roku jechali również Tobi, Brian i Andrea (niech imiona Was nie zmyli, Brian i Andrea to rodowici Japończycy, tylko z nieco dziwnym gustem do wybierania pseudonimów:), z którymi będę mieszkać od października. Kiedy dotarliśmy do Naeby (aha, zapomniałam wspomnieć, że Fuji jest organizowany w okolicach wyciągu narciarskiego Naeba (Neaba Ski Resort) w prefekturze Niigata) przywitał nas wielki deszcz. Ale jako, że jest to raczej standardowa pogoda dla Fuji nikt się specjalnie nie przejął i pełni podekscytowania pobiegliśmy przebrać się w nasze staffowe ubranka i pobiegać w kółko zanim zaczną wpuszczać gości. Tak na marginesie wolonatriusze podzieleni są na grupy- 18 dziennych i dwie nocne. Ja trafiłam do ekipy 19stej wraz z Tobim, jako naszym team leaderem i Andreą.
W czwartek na Fuji odbywa się 前夜祭, czyli taka impreza przed rozpoczęciem właściwej imprezy. Jest to tradycyjne "bon-odori", czyli taniec "bon", ktory w Japonii tańczy się właśnie w lato, z okazji festiwalu o-bon, który jest czymś w rodzaju naszego Wszystkich Świętych, tylko nie tak smutne. Samo bon-odori ma tradycyjnie powitać powracające duchy przodków, ale obecnie nikt, aż tak bardzo się owymi duchami nie przejmuje i jest to raczej traktowane jako dobra zabawa. Ktoś kto kręcił ten filmik pod spodem chyba był odrobinkę pijany, ale tak to mniej więcej wygląda:)
Click to view
W tym roku bon odori odtańczony wesoło przez uczestników festiwalu, zmienił się szybko w taniec hula (?) zakończony fajerwerkami, wraz z którymi rozpoczął się pierwszy (niespodziankowy, jak zawsze w dzień poprzedzający festiwal) koncert na scenie na scenie w Czerwonej Markizie. Nocni wolontariusze pracowali tego dnia tylko od 18 do 24 więc w miarę szybko (po wypiciu otsukaresama*-piwa) udaliśmy się do naszego "hotelu" (to bardziej taki akademik dla narciarzy, myślę, że jeśli namioty mają punkty wygody i standardu 10/100 to ten akademik ma jakieś 23/100, ale przynajmniej nie moknie:D) i dzięki temu rześka po całych pięciu godzinach snu udałam się na pierwsze koncerty.
Tak na marginesie udało mi się zobaczyć w kolejności: Belakiss, Kaiser Chiefs, Manu Chao, Arctic Monkeys, Coldplay, Funeral Party, Patrick Stump, 10-Feet, Chiba Yusuke, Digitalism, Faces, Glasvegas, Warpaint, Mogwai, Chemical Brothers i the Music. Nie tak dużo jak bym chciała, ale niestety nie zawsze udawało mi się być w odpowienim miejscu w odpowiednim czasie. Żałuję głównie CSS i Yellow Magic Orchestra, ale mam nadzieję, że jeszcze mi się kiedyś uda to nadrobić.
W pierwszym dniu zdecydowanie najlepsze koncerty to Kaiser Chiefs i Manu Chao. Kaiser Chiefs nie jest co prawda jakimś moim mega ulubionym zespołem, ale zaczęłam go słuchać mniej więcej w tym samym czasie, co Franzów więc bardzo dobrze mi się kojarzy:) Wokalista dwoił się i troił, żeby rozgrzać publiczność i udało mu się to mimo tego, że ciągle padał deszcz.
Click to view
Manu Chao nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Koncert był po prostu fantastyczny, niesamowicie energetyzujący i na moment przeniósł mnie z deszczowej Naeby do gorącej Hiszpanii. Głównymi punktami programu w piątek byli Arctic Monkeys i Colplay, ale jako, że pierwszego nie lubię niemal tak samo jak Kings of Leon (fuuuuuuuuuj, Kins of Leon, bleeeeee!!!), a drugi też mnie specjalnie nie interesuje nie było wielkiego podniecenia aczkolwiek, jako, że akurat pracowałam w tym czasie tuż na przeciwko Zielonej Sceny zobaczyłam i wysłuchałam.
Z powodu tego, że piątkowa zmiana zakończyła się w sobotę w godzinach porannych, nie udało mi się dotrzeć na koncerty japońskich zespołów Clammbon i Shonen Knife, które grały na Zielonej i Białej scenie od 11. Właściwie to nawet planowałam się obudzić, ale uznałam że lepszym pomysłem jest złapanie przynajmniej trzech godzin. Prawie przytomna udałam się z Andreą na koncert Funeral Party i nieco z rozpędu (czy raczej lenistwa, po co się ruszać skoro ma się takie wygodne miejsce pod sceną?) obejrzałam również Patrica Stumpa. Ale sobota zdecydowanie należała do Digitalismu, który absolutnie rozniósł Czerwoną Markizę i który wypełnił mojego Ipoda zaraz po przyjeździe do Tokio.
Click to view
Zieloną Scenę zamykał Faces, którzy również dali genialny koncert, według niektórych najlepszy na Fuji. Co ciekawe o o ile dobrze pamiętam w zeszłym roku w sobotę na końcu grało Roxy Music. Czyżby w soboty na Fuji rządzili rockowi dziadkowie? Przed koncertem Digitalismu udało mi się zobaczyć japońskiego gwiazdora rocka Chibę Yusuke, bylego wokalistę Thee Michelle Gun Elephant, obecnego wokalistę The Birthday, który dał niespodziankowy koncert na malutkiej scence tuż obok naszego A Seedowego namiotu (niespodziankowe/spontaniczne koncerty są specjalnością Fuji) doprowadzając Tobiego niemal do łez radości, jako, że wcześniej z powodu pracy przegapiliśmy koncert the Birthday. Chiba-san, przedstawiony przez przyjaciół jako "święty pijak" pojawił się na scenie z papierosem zwisającym z ust i doprowadził do gigantycznego pogo i jeszcze większego korku w drodze pomiędzy Oazą i Czerwoną Markizą. Co ciekawe tego samego wieczoru miałam okazję zweryfikować przynajmniej drugą część opisu jego kumpla ze sceny, jako, że Chiba-san pojawił się w trakcie koncertu Faces przed naszą stacją w stanie mocno wskazującym, po czym kiedy jego znajomi uznali, że wyraźnie nie jest w stanie utrzymać się w pozycji pionowej został miłosiernie wyniesiony przez dwójkę z nich w kierunku nieokreślonym:)
Click to view
W sobotę znowu pracowaliśmy do rana, a w niedzielę po dwóch godzinach snu tym razem zwlekłam się żeby zobaczyć Glasvegas, który niestety okazał się kompletną porażką. Nie wiem, czy to kolejny deszczowy dzień, czy niewyspanie, czy po prostu kiepski koncert, ale mimo tego, że udało mi się wepchnąć pod samą scenę spędziłam większość czasu ziewając i wysyłając smsy. Za to potem Tobi wyciągnął mnie na swój ostatnio ulubiony zespół Warpaint w Czerwonej Markizie. I nie pożałowałam bo to był zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów tegorocznego Fuji! Dziewczyny są absolutnie niesamowicie genialne, wręcz jakby to określiła jedna znajoma kurka-filozofka "metafizyczne";)
Click to view
Przed rozpoczęciem pracy wieczorem udało mi się jeszcze skoczyć zobaczyć Mogwai, który był zdecydowanie TYM szkockim zespołem, na którym powinnam się skupić tego dnia. Mogwai zaowocował też dość zabawnym spotkaniem- parę godzin wcześniej, kiedy szłam z plecakiem, żeby zostawić go w samochodzie, zostałam zaczepiona przez dość dziko wyglądającego osobnika z dredami, który zapytał, czy wracam już i jeśli tak, to czy mogę mu dać swoją opaskę na rękę. Powiedział też, że zapamiętał mnie z piątku bo podobno spotkaliśmy się przy stacji gomi zero (serio?) i byłam dla niego bardzo miła. Odpowiedziałam, że nie, nie wracam i poszłam w swoją stronę. Podczas koncertu Mogwai nagle ni z tego ni z owego ten sam osobnik pojawił się tuż przede mną i Andreą pod Zieloną Sceną. Zapytałam go, czy udało mu się jakoś znaleźć opaskę i zaczęliśmy rozmawiać. Po pięciu minutach okazało się, że jest z tego samego miasta i dzielnicy co Andrea, chodzili do tej samej podstawówki, ona zna jego babcię-wróżkę, a jej najlepszy przyjaciel z dzieciństwa to jego kuzyn... speaking of coincidence?
Wieczorem z powodu przegranej w Papier, Kamień, Nożyczki, nasza 19sta ekipa wylądowała na stacji w okolicach pola namiotowego zamiast pod Zieloną Sceną oglądając YMO. Za to udało nam się wykonać w śmietniku taniec-imitację pewnych wesołych pań z restauracji spaghetti. W tzw. Oazie- okrągłym placu, na którym zebrane są przeróżne budki z jedzeniem, naszym ulubionym miejscem była spagheteria o wdzięcznej nazwie Pasta de GOTEN, w której dwie panie w średnim wieku i niesamowicie poważnych twarzach wykonywały z uporem maniaka (czyli za każdym razem jak ktoś patrzyl) coś w rodzaju tańca przy użyciu jedynie rąk i górnych partii ciała. Oto nasza skromna interpretacja pt. Gomi Zero de GOTEN.
Click to view
Dzień zakończył się genialnym wizualnie koncertem Chemical Brothers i jeszcze bardziej genialnym koncertem the Music, na który tak desperacko próbowałam zdążyć, że zaliczyłam glebę (ale zdążyłam! co prawda z obolałymi kolanami i krwawiącymi rękami, ale co tam! Warto było...) odprowadziliśmy z Tobim wolontariuszy na autobus do Tokio, zebraliśmy resztę osób, które zostawały do poniedziałku i ruszyliśmy wykorzystać ostatnie chwile festiwalu na imprezach w Kryształowym Pałacu i Czerwonej Markizie. Niestety w połowie nocy czterodniowe zmęczenie wzięło górę i kiedy w końcu, w okolicach piątej rano doczołgaliśmy się do samochodu znajomego, który miał nas następnego dnia zabrać z powrotem do Tokio byłam najszczęśliwszą (oraz prawdopodobnie najbardziej niewyspaną, obolałą i ubłoconą) osobą na świecie. Zaczynamy więc odliczanie! Trzy, czteeery do kolejnego Fuji jeszcze tylko 363 dni...
Zapraszam jak zwykle do
obejrzenia zdjęć na Picasie! The people, the people the poeple, change the way you live now,
THE PEOPLE, THE PEOPLE, THE PEOPLEEEEEEEEE, CHANGE THE WAY YOU LIVE NOOOOOW♪♪♪
Click to view
* otsukaresama- to zwrot, którego używa się po wykonaniu pracy, lub jakiegoś innego wysiłku fizycznego lub umysłowego. Oznacza dosłownie "zmęczyłeś/łaś się". W moim wolnym tłumaczeniu: "Dobra robota! (chodżmy na piwo!)". Jako, że Japońska młodzież i nie tylko lubi wszystko skracać, otsukaresama, skraca się do otsukare, tudzież otsu.