Hej wszystkim!
Właśnie wróciłam z Shikoku z wizyty u mojej japońskiej babci i dziadka*. Dokładnie w dzień mojego wyjazdu pani Yuko zadzwoniła z wiadomością, że w stronę Shikoku nadchodzi tajfun i prawdopodobnie będzie buszować w tamtych rejonach dokładnie w trakcie mojego pobytu. Mieliśmy zaplanowaną wycieczkę nad morze i w okolice rzeki Shimanto (四万十川), na najbardziej wysuniętym na południowy-zachód koniuszku Shikoku, czyli Ashizuri Misaki (足摺岬). Tajfun oznacza mniej więcej tyle, że strasznie pada i wieje przynajmniej przez dwa, trzy dni. Nie miałam zamiaru zrezygnować z wycieczki, więc pokładając całą nadzieję w moją umiejętność wywoływania dobrej pogody wsiadłam wieczorem do autobusu w Shinjuku i ruszyłam na południe. Dojazd autobusem na Shikoku wydawał mi się dość karkołomnym przedsięwzięciem, ale z powodu licznych wakacyjnych wojaży w planach, postanowilam nie nadwerężać swoich (i tak dość skromnych) środków finansowych i zdecydowałam się na tą najtańszą opcję. Okazało się, że trochę nie doceniłam Japonii- autobus był bardzo wygodny- zamiast standardowych czterech rzędów foteli były trzy, więc nie miałam nikogo bezpośrednio przy swoim boku. Do tego fotele rozkładają się niemal do poziomu (co powoduje, że osoba z tyłu nie może wyjść, ale to tylko taka drobna niedogodność;P) w autobusie jest oczywiście toaleta, plus barek z darmowymi napojami. Uzbrojona w zatyczki do uszu i opaskę na oczy zauważyłam kiedy dotarliśmy na miejsce.
Oto zdjęcie nas przed domem państwa Morioka.
O siódmej rano z dworca odebrał mnie pan Kiyoshi i pojechaliśmy do domu na szybkie śniadanie przed moim głownym zadaniem dnia- "wykładu" na temat Polski w lokalnym stowrzyszeniu dziadków:) Jak wiadomo nie od dziś Japończycy są narodem stadnym więc również i osoby starsze zakladają wszelkiego rodzaju kółka, kluby i stowarzyszenia. To przed, którym miałam wystąpić nazywa się "いきき定林寺", czyli "radosne (pełne życia?) Jorinji" (Jorinji to nazwa dzielnicy, w której mieszkają moi dziadkowie) i jest klubem, do którego należy około 30-40 starszych osób w wieku, z tego co się zdążyłam zorientować od 60-paru do 91 (!) lat. Klub polega na tym, że dziadkowie spotykają się raz w miesiącu i chodzą razem na wycieczki, uczą się różnych rzeczy, zapraszają gości na wykłady. Tym razem ja miałam wystąpić jako gość specjalny. Już wcześniej uznałam, że zbyt zawiły wykład na temat kraju, którego pozycji geograficznej większość z nich nawet nie zna nie będzie specjalnie ciekawe więc wydrukowałam mnóstwo zdjęć z internetu i opowiedziałam trochę o historii, trochę o Krakowie i Warszawie, o polskim jedzeniu... nawet doczekałam się kilkunastu pytań na koniec (na których większość reagowałam baranim wzrokiem, i odpowiadałam dopiero kiedy pan Kiyoshi przetłumaczył mi dialekt z Shikoku na standardowy japoński:). Po "wykładzie" nastąpiła przerwa na lunch i ku mojemu zaskoczeniu państwo Morioka wyciągnęli butelkę wódki, którą kiedyś dostali ode mnie w prezencie. Każdy więc dostał odrobinkę do plastikowego kubeczka na spróbowanie i atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej przyjazna.
Niestety byliśmy wszyscy tak zaaferowani, że nikt nie pomyślał o robieniu zdjęć i dopiero kiedy wszyscy zaczęli wychodzić wpadłam na ten pomysł. Zostało już tylko kilka osób, ale i tak na koniec zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, które zamieszczam poniżej.
Następnego dnia, mimo mojego małego "tańca przeciwdeszczowego", zgodnie z zapowiedziami w stronę Shikoku zaczął zbliżać się tajfun więc od rana padał deszcz. Mimo to zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w stronę Ashizuri Misaki, południowego krańca Shikoku. Na miejscu spotkaliśmy się z byłym uczniem pani Yuko (która jest byłą nauczycielką angielskiego), który mieszka w tamtych okolicach i miał być naszym przewodnikiem. Pogoda niestety zrobiła się jeszcze gorsza więc zamiast podmorskiego obserwatorium i rejsu statkiem wzdłuż rzeki Shimanto musieliśmy zadowolić się wizytą w malutkim oceanarium i muzeum Johna Manjiro. Tak na marginesie John Manjiro to jest dość ciekawa postać. Urodził się właśnie na Shikoku i jako mały chłopiec wraz z kolegami został porwany przez sztorm na małej łodce rybackiej. Rozbili się na bezludnej wyspie, na której spędzili ponad pół roku, aż w końcu odnalazł ich amerykański statek... John został praktycznie adoptowany przez kapitana owego statku i posłany do szkoły, gdzie nauczył się wszystkiego na temat nawigacji i budowania statków. Po powrocie do Japonii zasłużył się jako tłumacz i współtwórca pierwszej japońskiej floty. Ale wracając do tematu... po południu udało nam się jednak pojechać obejrzeć latarnię morską, która jest dokładnie na koniuszku Shikoku. Widok wzburzonego morza był niesamowity i wynagrodził mi trochę przymusową rezygnację z reszty atrakcji.
Tutaj pyszności podane na kolację w hotelu. Sashimi z kałamarnicy, dwóch gatunków tuńczyka i...rekina.
Na początku mieliśmy w planach dwie noce w hotelu w okolicach Ashizuri Misaki, ale niestety tajfun nie dał nam żyć i następnego dnia (pierwszy raz widziałam deszcz padający w poprzek) więc około południa wróciliśmy samochodem do Kochi i spędziliśmy resztę dnia oglądając telewizję, jedząc dobre rzeczy i rozmawiając. Próbowałam też przekonać do siebie kota państwa Morioka o wdzięcznym imieniu "Miał" (ニャン) oraz jego potomka "Małego Miał" (子ニャン), ale niestety mi się to nie udało. Za to złapałam bestie na zdjęciu:
Duże Miał
Miał Junior
W ostatni dzień pańswo Morioka zaplanowali zwiedzanie Kochi, a dokładnie wycieczkę na zamek Kochi (高知城)oraz sławną plażę Katsurahama (桂浜). Muszę tutaj przy okazji powiedzieć o pewnej ważnej personie pochodzącej z Shikoku- Sakamoto Ryoma. Sakamoto Ryoma to taki japoński superbohater. Skromny samuraj z Kochi, który stał się jedną z czołowych postaci jednoczenia i modernizacji Japonii. I zdziałałby pewnie dużo więcej, gdyby nie to, że został zamordowany w wieku 33 lat, na dodatek rok przed restauracją Meiji, do której sam doprowadził, jest więc również bohaterem tragicznym. Ostatnio Japonia przeżywa prawdziwy boom na Ryomę, a zwłaszcza oczywiście jego rodzinne Shikoku, na którym można znaleźć wszystko z Ryomą, od koszulek, poprzez długopisy, breloczki, kartki, na maskotkach kończąc. W Kochi właśnie w pobliżu plaży Katsurahama znajduje się pomnik Ryomy, którego zdjęcie zamieszczam poniżej.
Zamek Kochi
Katsurahama
Pan Sakamoto w wersji poważnej
Pan Sakamoto w wersji mini, pod sklepem
Pan Sakamoto w wersji chodzącej zabawki na zamku Kochi
Jeszcze jedną sławą z Shikoku jest tzw. Tosa-ken (土佐犬), czyli pies rasy Tosa, który jest generalnie pieskiem bardzo wojowniczym i uznawanym za rasę niebezpieczną, co nie przeszkadza Japończykom w produkowaniu pamiątek przedstawiających tego pieska jako uroczego pluszaka o niewinnym pyszczku. Tutaj prezent dla chłopaka, czyli zakochana parka piesków Tosa do podziału... awww... 9/10 w skali kiczowatości?:)
To tyle jeśli chodzi o Shikoku, jutro znów w drogę, tym razem do Niigaty na festiwal!
Zapraszam jak zawsze do obejrzenia reszty zdjęć na
Picasie!
*dla niezorientowanych- starsze japońskie małżeństwo, które poznałam w Polsce w 2005 roku. Oni przyjechali na wakacje do Krakowa kiedy ja pracowałam na dworcu głównym w Krakowie, jako wysłannik firmy hostelowej. Pomogłam im kiedy się pogubili, a oni z wdzięczności zaprosili mnie do siebie na Shikoku, kiedy przyleciałam do Japonii po raz pierwszy i tak się już wzajemnie odwiedzamy od kilku lat:)