Nagroda [#2, BSG]

Apr 19, 2009 18:07

Przedstawiam kolejne dwa rozdziały rozrastającego się przerażająco WIPa. Za pomoc i wsparcie dziękuję pellamerethiel, za doping cheerleaderkom i za komentarze do poprzedniego odcinka ;) Rekonstruowanie 12 Kolonii w czasach przed upadkiem to ciekawe doświadczenie. Wzorowanie tamtych realiów na naszych przeważnie zamierzone.

Odcinek 2. 5.439 słów, AU pre-series, Kara, Lee, Helo, postaci własne.
Ostrzeżenia: jakieś słowa niecenzuralne, życie studenckie kadetów, K/L.

Odcinek 1.


3.

Well, we were younger then,
And the days were long and slow
But were we wiser then?
I couldn't say, I wouldn't know

Adama był nieznośnym, zadufanym w sobie, upartym dupkiem, ale kiedy mogła już tylko intensywnie się modlić o zdanie egzaminu z prawa kolonialnego, pożyczył jej swoje notatki i uroczy różowy zakreślacz. Kiedy umierała z kaca po imprezie na koniec semestru, najpierw przyniósł jej butelkę mineralki, a dopiero potem bezlitośnie drwił z jej niedoli. Kiedy okazało się, że z powodu remontu akademików nie ma gdzie mieszkać w czasie przerwy międzysemestralnej (trzy tygodnie pomiędzy egzaminami a corocznym obozem przetrwania w górach), w zawoalowany sposób zaproponował jej gościnę.

Kara wyczuła sugestię dopiero po mniej więcej pięciu minutach rozmowy.

- Co? Nie, Apollo, chyba żartujesz. Nie nadaję się do pokazywania rodzinie. Błocę, wnoszę poobgryzane kije i zostawiam wszędzie sierść.

- No co ty. Mama przez większość czasu nie zauważa, że ja jestem w okolicy - odparł na to Apollo, lekko i niezobowiązująco, jak było pomiędzy nimi przyjęte. Kołysał się na piętach i ręce trzymał w kieszeni. - Ale kiedy zauważa… Mój brat jest już na wakacjach, więc rozproszysz trochę jej uwagę. Wiesz, pokażesz jakieś sztuczki, przewrócisz się na plecy i będziesz aportować.

- Mówię zupełnie poważnie, Adama. Jestem nieprzystosowana do warunków domowych.

- A jednak tydzień bunkrujesz się u kolegi Agathona…

- Skąd wiedziałeś? - zapytała podejrzliwie.

- Strzelałem.

- Kolega Agathon wisi mi za to, jak ostatnio przerżnął w karty. Serio, to było żałosne.

W końcu się zgodziła, bo nie miała za bardzo argumentów przeciwko temu wyjazdowi.

Adama mieszkał, rzecz jasna, w Caprica City, na bogolskich przedmieściach. Musieli się dwa razy przesiadać, żeby dojechać tam z lotniska.

Jego mama była neurotyczną kobietą po pięćdziesiątce, uprzejmą, ale zdystansowaną. Podała apetyczną kolację, na którą Kara rzuciła się, jakby nigdy w życiu nie widziała polędwicy wieprzowej. Kiedy Lee wynosił naczynia do kuchni, Carolanne ograniczyła się do kilku grzecznościowych zdań, za co Kara, przygotowana na krzyżowy ogień pytań, była głęboko wdzięczna. Mama Adama (Mamadama?) wydawała się przeważnie szybować we własnym świecie.

- Jest zajęta tą swoją firmą - wyjaśnił Apollo, kiedy później siedzieli na patio i sączyli jakieś wydobyte z głębin lodówki piwo. - Wiesz, zrobiło się trochę pusto, jak ja wyjechałem, a Zakiem nie trzeba się przecież już zajmować…

Kara pokiwała głową. Przez całą drogę obawiała się rodzinnych zwierzeń, ale Apollo wyczuł jej nastrój i nie naciskał. Odwrócili krzesła w kierunku ogrodu i przyglądali się insektom ciągnącym do światła lampek w ciepłym wieczornym powietrzu. Ich zegarki tykały w prawie równym rytmie, a Kara po raz pierwszy w życiu miała poczucie nieodwracalności upływu czasu. Wcześniej było jej to totalnie obojętne; teraz uświadomiła sobie, że siedzi tutaj tylko dzięki sobie.

Resztę wieczoru spędzili na przekopywaniu kolekcji filmów i muzyki Adamy i ocenianiu co jest fajne, a co nie. Kara dostała do spania pokój młodszego brata. Wyczaiła go już wcześniej na zdjęciach: zwyczajny, uśmiechnięty licealista. Apollo obejmował go zwykle opiekuńczo ramieniem i poważnie patrzył w obiektyw. Wydawali się bardzo ze sobą związani, więc zaczynała się zastanawiać, czy pod nieobecność tego chłopca Adama nie przekładał na nią swoich braterskich uczuć. Może poszukiwał właśnie kogoś uroczo niesfornego, kogo mógłby wziąć pod swoje skrzydła.

W łazience nie było wanny ani brodzika, tylko niewielkie wgłębienie w posadzce i skomplikowany prysznic. Kara rozgryzała go z dziesięć minut, zanim zdecydowała się włączyć natrysk, a potem myła się cały czas w stresie, że zaleje całą łazienkę.*

Leżąc w łóżku Zaka Adamy i patrząc na gwiazdki przylepione na suficie jego pokoju (rozkoszne), zastanawiała się, jak inne byłoby jej życie, gdyby mama robiła takie pyszne kolacje, a ojciec nie ulotnił się tak szybko. Adama senior, pozornie nieobecny, tkwił w każdym kącie tego domu.

Któregoś dnia splądrowali barek Mamadamy, a że byli zmęczeni po całym dniu biegania i jeżdżenia na rowerze (Kara na rowerze Zaka, a jakże), spili się skandalicznie, prawie do nieprzytomności. Kara ocknęła się bladym świtem w okolicach podłogi, skarpet i znajdujących się w tych skarpetach stóp Apolla. Nadal kręciło jej się w głowie, a na dodatek miała właśnie dziwaczny sen erotyczny, w którym Apollo brał ją od tyłu w sali z symulatorami, a ona, zgięta w pół i wsparta na barierce, poznawała go tylko po tych wypucowanych butach, które zawsze nosił na zajęcia.

Kara wzięła to za efekt celibatu i przedawkowania testosteronu. Nie przywiązywała do tego specjalnie wagi; to nie był ani pierwszy taki sen, ani ostatni. Byłaby zaniepokojona, gdyby na Apolla i jego testosteron w ogóle nie zareagowała.

Ostatniego dnia jej pobytu snuli się po bulwarach nad zatoką, jedząc lody i oglądając idiotyczne pamiątki, kiedy Apollo nagle zanurkował za wieszak z pluszowymi fokami i jeżowcami.

- Moja eks na dziesiątej - wyjaśnił szeptem, ruchem głowy wskazując elegancką, sarniooką brunetkę, która przepływała wzdłuż stoisk na wysokich obcasach. - Błagam, nie zdradzaj jej mojej pozycji, Starbuck.

Kara otaksowała dziewczynę wzrokiem i zmarszczyła brwi. Apollo najwyraźniej lubił kobiety wysokiej klasy, nie pracującej. Jego mamusia też wyglądała na ten typ. Przez chwilę Kara rozważała wydanie donośnego okrzyku treści "o, Lee!" (ilu w okolicy mogło być facetów o imieniu Lee?), ale potem odczuła przypływ łaskawości i zrezygnowała ze swojego mrocznego planu.

- Obawiasz się zemsty porzuconej kobiety? - zapytała, dołączając do niego za fokami o rozmaitych rozmiarach. - Co jej zrobiłeś? Kochałeś i rzuciłeś?

- Raczej nie kochałem. - Apollo unikał jej wzroku. - Rozstaliśmy się pod koniec szkoły, jak przyjęli mnie do Akademii.

- Lee Adama. Lodołamacz kobiecych serc. Kto by się spodziewał.

- Żebyś słyszała, co o tobie mówią w zaciszu szatni mojej grupy.

- Tak? Co mówią? - zapytała z jawną ciekawością, nachylając się tak blisko, że mogła przyjrzeć się zarostowi sypiącemu się na jego policzkach i brodzie.

- Przepraszam bardzo - wtrąciła zirytowana sprzedawczyni. - Czy zamierzacie wreszcie coś kupić?

Kara pod wpływem impulsu chwyciła kapelusz stylizowany na część munduru galowego kapitana marynarki i wsadziła go na głowę Apolla.

- Kolega będzie kiedyś głównodowodzącym battlestara. Na razie się tego wstydzi.

Apollo odpłacił się pięknym za nadobne za pomocą kapelusza kapitana marynarki handlowej.

- Tylko ktoś szalony przekazałby ci dowodzenie, ale niech ci będzie.

Zapłacili za oba kapelusze i chodzili w nich do końca dnia, zwracając się do siebie odpowiednio per "komandorze" i "kapitanie". Potem udali się na maraton horrorów do multipleksu, gdzie na trzecim filmie Apollo zasnął jak dziecko, z odchyloną do tyłu głową i otwartymi ustami.

Każdy inny na miejscu Kary z pewnością uznałby to za doskonały moment na zastanowienie się nad źródłem tego nagłego, graniczącego z przyjaźnią połączenia miedzy nimi (ale przyjaźń przecież nie mogła być instant jak zupka błyskawiczna, prawda?), ale nie ona. Kara przyjmowała świat takim, jakim był. Lubiła Adamę. Doceniała jego opinie i tolerowała światopogląd. Dawno nie spotkała też kogoś, kto by jej nie znudził albo nie zniechęcił, a to było coś.

Kiedy trzecie arcydzieło kinematografii dobiegło końca, szturchnęła Apolla łokciem i wyszła przed kino na papierosa. Adama dołączył do niej po chwili, zaspany i zawstydzony.

- Sorry, trochę odleciałem.

- Nic nie szkodzi. Wrzuciłam ci do ust coś, co znalazłam na podłodze pod krzesłem.

Apollo z przerażeniem złapał się za usta. Kara wybuchnęła śmiechem.

- To było bardzo niskie, Thrace.

- Wiem, bardzo w moim stylu.

Apollo milczał całą drogę do domu. Na miejscu okazało się, dlaczego: jego mama doszła do wniosku, że piątek wieczór to doskonały moment, żeby sobie popić. Kara dobrze znała ten mechanizm z własnego domu. Kiedy weszli do kuchni, Mamadama pustym wzrokiem patrzyła na kuchenkę elektryczną i wydawała się rozmawiać z eks-mężem.

Kara starała się nie spoglądać na Apolla. Zaproponowała swoją pomoc w odprowadzeniu jego mamy do łóżka, a kiedy Adama odmówił, wyniosła się na patio.

- Przepraszam - powiedział później, siadając obok niej na wiklinowym fotelu.

- Nie ma za co. - Nagle wiedziała, czemu poszli na ten maraton filmowy. - Moja mama nie dałaby się tak łatwo wyekspediować do łóżka.

Apollo rzucił jej przelotne spojrzenie. W jego oczach błysnęło zrozumienie.

- Nie chciałem, żebyś musiała to oglądać.

- Nic się nie stało, wierz mi. Nie jestem delikatnym kwiatuszkiem.

Komary bzyczały wokół lampek ogrodowych, bezsilne wobec światła.

Po powrocie na uczelnię zdecydowali się zupełnie zjednoczyć siły.

Patterson, Czub z Praktycznej Nauki, z początku nie wiedział, co zrobić z tym sojuszem. Kara nadal chętnie walczyła z Apollem w kokpicie, ale nie była to już ta sama zabarwiona nienawiścią rywalizacja. Współpraca przynosiła znacznie większe zyski. Zaczęli w miarę możliwości ustawiać wyniki symulacji, co Patterson odkrył dopiero z początku kolejnego semestru. Wtedy zaczął sięgać po różne triki: ładował symulacje drużynowe, w trakcie których okazywało się, że Starbuck i Apollo mają na sobie barwy wroga, albo otwarcie ustawiał ich przeciwko sobie, albo przeciwko sobie i całej reszcie. Jego ćwiczenia zaczęły przyciągać ciekawską publiczność, złożoną nie tylko z kadetów, ale też innych wykładowców. Patterson zrobił z tego swój własny show - pastwił się bezlitośnie nad wszelkimi błędami taktycznymi i łącznościowymi i wyśmiewał najmniejsze potknięcia, ale Starbuck i Apollo wychodzili obronną ręką z większości opresji.

Kapitan Patterson dostał w końcu z góry polecenie, żeby się nie znęcać nad zdolnymi kadetami, tylko rozwijać ich talent. Kara jako jedyna doznała zaszczytu dołączenia do grupowych ćwiczeń w powietrzu - a reszta jej drugorocznej grupy nadal miała tylko trenowanie lotu, manewrów, kołowań, lądowań i innych niewymagających rzeczy.

Kara, oczywiście, postanowiła uczcić to na własny sposób. Wybrała się na największą imprezę, jaką mogła znaleźć, wyżłopała pięć niebieskich drinków z plasterkiem pomarańczy zatkniętym za brzeg szklanki i wyrwała ślicznego, niebieskookiego studenta logopedii. Spędziła z nim noc w jego wynajętym mieszkaniu. Udawała studentkę marketingu i opowiadała mu jakieś banialuki przeczytane w dodatku ekonomicznym do gazety.

To wystarczyło.

Następnego dnia, już jako kadet Kara Thrace, pozbierała swoje ubrania i wróciła na kampus Caprikańskiej Akademii Lotniczej. Nie miała kaca ani wyrzutów sumienia. Uważała te przebieranki za swoje niezbywalne prawo; skoro nie miała szans prowadzić takiego życia, chciała czasem chociaż poudawać, że mogła.

W poniedziałek po tym weekendzie Apollo zniszczył ją w symulatorach.

- Bogowie, co w ciebie wstąpiło? - zapytała, kiedy wychodzili z sali.

- Nic. - Wzruszył ramionami. - Idziesz pobiegać?

- Idę. Muszę tylko zmienić buty.

- Przyjdę po ciebie. Streszczaj się.

Apollo odbił do swojego akademika, a ona jeszcze przez chwilę świdrowała wzrokiem jego plecy. Głupi, arogancki kutas. Czasami taki był: złościł się o nie wiadomo co i lepiej było go nie zaczepiać.

Ich nastroje były najwyraźniej ze sobą sprzężone, bo Kara też poczuła rozdrażnienie: napłynęło ono powoli od palców jej stóp i zgromadziło się w okolicach obojczyka. Tupiąc głośno, wbiegła na swoje piętro i do pokoju, w którym jak zwykle panował radosny rozgardiasz (zwany przez Helo "nieboskim burdelem").

Grzebała właśnie bezradnie pod łóżkiem, kiedy Apollo pchnął uchylone drzwi.

- Wow. Dobrze wiedzieć, że zamiłowanie do porządku w narodzie nie ginie.

Kara zazgrzytała zębami i wyłoniła się spod łóżka z zakurzonymi notatkami z doktryn w rękach.

- Nie wszyscy są tacy idealni jak ty, Apollo.

- Co mi przypomina - powiedział Apollo, z pozorną nonszalancją opierając się o framugę - że chyba dobrze bawiłaś się w weekend.

- Ja? Tak, niezgorzej, dziękuję. - Otrzepała notatki i zajrzała pod stół. Butów w dalszym ciągu nigdzie nie było.

- Kuzyn Berniego z uniwerku niemalże ze łzami w oczach opowiadał o jakiejś blond bogini, która w sobotę, cytuję, "pokazała mu raj".

- Cieszę się ze szczęścia tego totalnie obcego i obojętnego mi człowieka - odparła, idąc w zaparte. Kurwa mać, czy w tym mieście wszyscy się znali?

- Na dodatek ponoć wkręciłaś mu, że studiujesz. Po co? Wstydzisz się szkolenia oficerskiego? Przecież to nie powód do wstydu, wręcz przeciwnie.

Kara odwróciła się na pięcie. Apollo uśmiechał się z satysfakcją, ale oczy miał chłodne i pełne wyrachowania.

- Czy w jakiś sposób dałam ci do zrozumienia, że to twój interes? - zapytała, kładąc ręce na biodrach. - Jeśli tak, to teraz wyjaśnię ci odpowiednio dobitnie: to nie jest twój interes.

- No nie wiem, zaczyna być mój, kiedy moi koledzy w szatni ze smakiem rozprawiają o twoich walorach - odpalił Apollo, podchodząc nieco bliżej.

- Nadal nie widzę związku. Moje głupie koleżanki też rozmawiają o twoich mięśniach i okropnie piszczą i nie widzę jakoś w tym problemu.

- Nie wybieram się na miasto, żeby na nie polować i potem opowiadać, jak to mnie nie kręci studiowanie prawa na uniwersytecie.

- Chyba coś cię ominęło, Apollo, więc dla twojej informacji to powtórzę: to nie jest twoja sprawa, co ja robię w swoim wolnym czasie, więc weź się łaskawie odpieprz i idź pobiegać. Przyda ci się chyba trochę ćwiczeń… albo jakaś studentka, jeśli wiesz, co mam na myśli.

- Jesteś niewiarygodna. - Apollo pokręcił głową. - Naprawdę niewiarygodna.

- Niewiarygodne jest to, że wciąż o tym rozmawiamy. Zejdź mi z drogi, Apollo. Twoje napięcie seksualne źle na mnie działa.

- Moje… - Apollo nie mógł wykrztusić słowa. - Nie odwracaj kota ogonem!

- Wynoś się stąd. - Pchnęła go lekko w pierś; za słabo, żeby się ruszył. - Nie chcę cię tu widzieć.

Wyprostował się i założył ręce na piersi.

- Nie. Skończymy tę rozmowę.

- Nie wiem, co sobie wbiłeś do głowy, ale nie ma żadnej rozmowy. - Pchnęła go silniej, oburącz, i tym razem się zachwiał. - Wyjdziesz stąd natychmiast.

- Nie rozumiem tylko, po co to zrobiłaś, Kara…

- W ogóle nie powinno cię to obchodzić.

- Nie wiem, tylko domagam się argumentu.

- Nie ma żadnego argumentu, rozumiesz?! - krzyknęła w końcu. - Chciałam się z kimś przespać, więc to zrobiłam, czy to takie trudne do zrozumienia?! Najwyraźniej nie wszyscy mają takie wysokie standardy jak wielki Lee Adama!

- Kara…

- Może dla ciebie nie jestem wystarczająco dobra, ale nie dla kogoś innego!

Apollo dotknął jej łokcia, a wtedy zareagowała instynktownie, tak jak wcześniej z Juliusem Demarche: odciągnęła do tyłu prawe ramię i uderzyła go w twarz. Najwyraźniej bez przekonania, bo Adama szybko się otrząsnął, złapał ją za ramiona i pocałował.

Po początkowym szoku - rozkwasiła mu wargę, więc wyczuwała metaliczny, słony posmak krwi, to musiało boleć jak diabli - zaczęło jej się to nawet podobać. Apollo całował zupełnie inaczej, niż się zachowywał: zapalczywie, nieprzyzwoicie i zuchwale. Nie była pewna, czy byłaby w stanie wydostać się z jego uścisku; zresztą, przestało jej na tym zależeć. Przycisnęła go do blatu stołu i wsunęła kolano między jego uda, a Apollo wplótł palce w jej włosy, coraz śmielszy i bardziej zapamiętały. Nadal rozzłoszczona ugryzła go w język, na co on ostrzegawczo pociągnął ją za włosy.

I to było przyjemne. To było dobre. To było takie, jakie powinno być.

Przez chwilę patrzyli na siebie w osłupieniu, oddychając ciężko przez usta, a potem skrzypnęły drzwi.

- Ojej, przepraszam - powiedział Helo, wycofując się rakiem. - Przepraszam, że przeszkadzam, już mnie tu nie ma, nigdy mnie tu nie było.

Apollo wyglądał na zupełnie przerażonego: sobą, ją, faktem, że ktoś ich zobaczył. Kara poczuła impuls i - jak zawsze - przeszła do czynów.

- Zostań tutaj - rozkazała, wybiegła z pokoju i wpadła na schody. Helo zdążył już zejść na dół i właśnie wychodził z akademika, kiedy go dogoniła.

- Naprawdę nic nie widziałem - powiedział, unosząc ręce w obronnym geście. - Uhm, masz coś na twarzy.

Kara otarła usta grzbietem dłoni.

- To nie chodzi o to, czy coś widziałeś, czy nie, tylko o to, że nie masz nikomu o tym mówić. Bo to chciałeś właśnie zrobić, prawda? Szedłeś do świetlicy wszystko rozgadać?

- I tak, i nie… - Agathon się zapętlił. - To znaczy, Abser już to obstawiał, ale ja nie wiedziałem…

- Proszę cię, Karl, zachowaj to w tajemnicy. Ja cię proszę, ja, jako twoja osoba.

- Dobrze. Zobacz, jaki jestem wspaniały. - Uśmiechnął się pocieszająco i klepnął ją w ramię. - Na przyszłość zamykajcie drzwi.

- Uff. Dzięki. Aha, Helo, jeszcze jedno.

- Tak?

- Zabunkruj się dzisiaj u Doggera, tak na wszelki wypadek. - Posłała mu promienny uśmiech, obróciła się na pięcie i już jej nie było. Brała po dwa stopnie na raz, nagle przeświadczona, że Apollo w ogóle jej nie posłuchał i już się wymknął.

Wcale tak nie było. Adama opierał się o stolik w jej pokoju w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawiła. Dotykał swojej wargi, która zdążyła już napuchnąć.

Chciała coś powiedzieć, ale obawiała się, że cokolwiek powie, wyjdzie nie tak. Zamiast tego rozpięła kombinezon do pasa i podeszła do niego powoli. Adama bardzo zmienił się na twarzy: to nie był już ten znajomy zacięty, rozzłoszczony wyraz, tylko coś zupełnie nowego. Nie chciała na to patrzeć, więc objęła Apolla ramieniem i pocałowała go w szyję. On zrobił podobnie i trwali tak w ciszy, usiłując nie spłoszyć ulotnego wrażenia uporządkowania świata.

4.

Co nagle, to po diable, Lee - wbijał mu do głowy dziadek. Nigdy nie działaj pochopnie. Rozsądek i opanowanie najlepszą bronią taktyka. I tak dalej. A co zrobił Lee? Przy pierwszej lepszej okazji wskoczył do łóżka ze swoją koleżanką ze szkoły (właściwie to został tam przez nią wepchnięty tuż po tym, jak zdarła z niego podkoszulek, ale to były nieważne detale, szczególnie, że się na to wszystko zgadzał), łamiąc mniej więcej tysiąc reguł. Po pierwsze, byli kadetami, a fraternizacja stanowiła na terenie kampusu Akademii przestępstwo numer dwa (tuż za spożywaniem alkoholu); po drugie, byli podoficerami, a to nie licowało z powagą stopnia; po trzecie, byli przyjaciółmi, a Lee miał zasady dotyczące przyjaźni; po czwarte, obiegowa mądrość głosiła "nigdy nie bierz dupy z grupy", a Lee odkrył, jakie to prawdziwe, już w liceum; po piąte - a wcale nie ostatnie - Starbuck wprowadzała chaos wszędzie, gdzie się pojawiła, a Lee zazwyczaj instynktownie trzymał się z dala od takich osób.

Ostatni punkt na liście argumentów przeciwko Starbuck, wyróżniony grubą czcionką: nieokrzesana furiatka, kaleka emocjonalna.

Z nieznanych powodów Lee nie potrafił powiedzieć jej "nie". Kiedy był już gotów wygłosić całą wielką tyradę na temat tego, jakim błędem było to coś pomiędzy nimi, ta wariatka wypadała nagle cała mokra z prysznica i okładała go ręcznikiem albo domagała się opinii na temat oszukiwania w grach planszowych. Cała stalowa determinacja Lee wyparowywała w sekundę.

W końcu nie potrafił sobie dłużej wmawiać, że coś jest nie tak. Bycie z nią - nawet w tym najprostszym sensie przebywania w najbliższej okolicy - wydawało się tak naturalne, że po pewnym czasie nie mógł sobie wyobrazić, jacy byli, nie znając siebie (chociaż od tamtego czasu minął zaledwie rok).

Starbuck prowadziła piekielnie aktywne życie i, chcąc nie chcąc, Lee został w nie wciągnięty. Musiał zacząć brać udział w rozrywkach, których dokąd unikał, takich jak rozmaite spotkania towarzyskie i rozgrywki sportowe. To ostatnie szczególnie ucieszyło Heffa Absera, który był zapalonym graczem i wiecznie męczył Lee o uczestnictwo w meczach i turniejach karcianych.

Starbuck specjalizowała się w wycieraniu Heffem całego boiska. Lee na ogół schodził po secie czy dwóch, żeby zmienić tych, którzy spóźnili się na mecz i poobserwować grę. Nie był specjalnym fanem piramidy, ale uwielbiał przyglądać się Karze Thrace w jej drugim żywiole (szczególnie, że w pierwszym nie miał okazji; nie widzieli się zbyt dobrze za osłonami myśliwców i symulatorów). Czasami oszczędzała prawe kolano - to na tej podstawie się domyślił, czemu nie grała zawodowo w pierwszej lidze.

Któregoś razu przysiadł się do niego spocony, sponiewierany Heff.

- Przepraszam, że ci to zrobiłem - powiedział, ocierając czoło brzegiem koszulki.

- Co zrobiłeś? - zapytał zdezorientowany Lee. Na boisku zwycięska Starbuck właśnie wskoczyła na plecy Agathona i z tej wysokości usiłowała trafić do bramki.

- No, to. - Heff kiwnął głową w ogólnym kierunku boiska. - Nie miałem pojęcia, że to tak eskaluje.

- Kto powiedział, że to źle?

Heff zmierzył go uważnie wzrokiem.

- Wiesz, co o niej mówią.

- Nie? Co? - zainteresował się Lee.

Jego współlokator złapał się za serce i udał drgawki.

- To twarda sztuka - dodał drogą wyjaśnienia.

- Kto powiedział, że ja też nie jestem twardą sztuką?

- Ja to wiem, Adama. - Heff klepnął go protekcjonalnie w łopatkę. - Jesteś mięciutkim romantykiem. Płaczesz, jak umierają szczeniaczki i wzruszasz się na książkach.

- Tylko raz! To była bardzo ważna dla mnie książka.

- Tak, jasne.

- Poza tym nie zamierzam się z nią żenić ani nic. My po prostu… - Lee wzruszył ramionami. Ciężko mu było określić, co właściwie robili. - Kto powiedział, że to musi się skończyć źle?

- Może, nie musi. Tylko mówię. - Heff podniósł defensywnie ręce. - Wiesz, Lee, to jest życie, nie wszystko musi się potoczyć tak…

Lee jęknął i odepchnął go barkiem.

- Porozmawiamy, jak wymyślisz jakieś nowe sentencje, Heff.

- Co tam, chłopcy?! - Napadła ich zziajana, radosna Starbuck. - Czas na obiad, nie?

- Najpierw zasugerowałbym prysznic - powiedział Heff, bezbłędnie zachowując kamienną twarz.

- Co?! - Położyła ręce na biodrach. - Heff, ty niegrzeczny chłopczyku, znowu wyobrażałeś sobie mnie i Mercenę pod prysznicem?

- Wszyscy wiedzą, że się nie myjesz, Starbuck - spacyfikował ją Lee. - Za dwadzieścia minut w mesie?

- Tak jest, pułkowniku. - Zasalutowała mu gorliwie.

Spóźniła się jak zwykle i na dodatek miała nadal mokre włosy. Zdążył już odebrać jej porcję i czekał przy ich stoliku pod oknem wychodzącym na bieżnię, przyglądając się obojętnie pierwszakom biegającym trzy setki na czas.

- Co jesteś taki cichy? - zapytała Starbuck po kilku minutach pałaszowania sałatki ziemniaczanej i kotlecików drobiowych. - Zazwyczaj opowiadasz mi o swoich głupich kolegach. Czy nie zrobili dzisiaj niczego zasługującego na szyderstwo?

- Mam dużo pracy przez ten egzamin.

- Stresujesz się? Nawet nie żartuj. - Uśmiechnęła się i trąciła go nogą pod stołem. - Masz największy łeb z tych wszystkich paszczaków.

- Tu nie chodzi do końca o stres - powiedział po chwili.

- Mówiąc: "wielki łeb", miałam na myśli też to, że za dużo się w nim dzieje. - Puknęła go w czoło palcem wskazującym. - Musisz przestać tyle o wszystkim myśleć, Apollo. Myślenie po pięć razy o tym samym nigdy do niczego dobrego nie prowadzi.

- Oto święte pisma według Starbuck.

- A żebyś wiedział. Ja robiłam tak całe życie i się sprawdzało.

- Nie możesz całe życie polegać na tym… jak ty to nazywasz… "intuicji".

- Mogę, skoro nie mam rozumu. - Uśmiechnęła się krzywo i wpakowała do ust kolejnego kotleta. - Jedz albo ja ci zjem. Jestem strasznie głodna.

Lee podejrzewał, że zgrywała taką idiotkę dlatego, że wtedy nikt się po niej niczego specjalnego nie spodziewał. On jako genialne dziecko od dzieciństwa czuł presję, żeby być najlepszym, najszybszym, najbystrzejszym, a kolejne piątki zobowiązywały go tylko do kolejnych piątek, nie dając zupełnie satysfakcji. Starbuck płynęła przez życie, odbijając się od przeszkód jak piłka. Trochę jej zazdrościł, trochę żałował: w całej okolicy osobą najmniej lubiącą Starbuck była sama Starbuck.

Lee nie wrócił do domu na święto Ateny. Metodą długotrwałego wywierania nacisku skłonił Starbuck, żeby pojechali razem nad morze. Wynajęli sobie tani domek nad Zatoką Arkadyjską i spędzili trzy dni, uprawiając seks w dziwnych, często wymyślnych pozycjach, pijąc piwo i kontemplując pogodę. Noce rozświetlały świąteczne fajerwerki i ogniska, a po wodzie niosły się echa festiwalu muzycznego w pobliskim Santorium.

Któregoś poranka, kiedy wrócił do łóżka po wyprawie do łazienki (sennej i prawie po omacku), Starbuck, nie budząc się, przywarła do jego pleców: jej ręka na jego biodrze, jej piersi na wysokości jego łopatek, jej ciepły oddech na jego karku. Lee leżał bezsennie i patrzył na leżący na chybotliwym stoliku zegarek, który przewrócili, kładąc się do łóżka. Wskazówki nie ruszały się, mechanizm nie działał. Bateria musiała wypaść.

- Ortopedia - mruknęła Kara przez sen. - Dajcie mi L-15, nie mogę już skakać.

Nakrył jej rękę swoją i nagle naszła go myśl, że nie mieli szans. Tak jakby mózg przeprowadził logiczną analizę tego problemu bez jego świadomego udziału i przeforsował wyniki badań w tym dziwnym stanie zawieszenia pomiędzy snem a rzeczywistością.

Mam dwadzieścia jeden lat i powinienem dać sobie spokój. Nic nie jest takie, jakie chciałbym, żeby było; nie mam najmniejszych szans odwrócić tego na swoją korzyść. Dlaczego całe dzieciństwo wszyscy wciskali mi, że wszystko zależy ode mnie, podczas gdy to totalna kpina?

W końcu zasnął i po przebudzeniu prawie tego nie pamiętał.

Tydzień później otrzymał decyzję o przyjęciu do elitarnej Wyższej Szkoły Wojennej. Bardziej przygnębiło go to, niż ucieszyło: to był ostateczny znak, że został częścią tej wielkiej machiny, która napędzała przemysł całych Kolonii i jakieś trzydzieści procent usług na Piconie. Teraz miał podpisać cyrograf na kolejne cztery lata życia… i co najmniej drugie tyle powinien oddać w czynnej służbie. To oznaczało osiem lat. Osiem lat oznaczało, że złoży mundur mając prawie trzydziestkę na karku. Czy jego - czy jakakolwiek krucjata była tego warta?

Był dopiero Quartus, dni długie, noce jasne. Miał jeszcze trochę czasu, ale niewiele.

Starbuck chyba wyczuła ten pośpiech, bo cisnęła go bardziej niż kiedykolwiek. Każdy trening był wielkim starciem, każda rozmowa zamieniała się w potyczkę, każde łóżko w pole bitwy. To było strasznie męczące, ale po pierwsze: nie mógł się do tego przyznać, bo to oznaczałoby przegraną, a po drugie: nie był pewien, czy nie wolał tego od ich cichego porozumienia. Starbuck wydobywała z niego rzeczy, o które nawet by się nie podejrzewał.

Jeśli spojrzeć na tę sytuację z zupełnie obiektywnego punktu widzenia: wszystko to (upór, gniew, zdecydowanie, pewność siebie, brak wątpliwości, poczucie misji) powinno się przydać osobie, którą miał zostać. Nie miał pojęcia, na ile Kara o tym wiedziała (a nawet na ile robiła to świadomie), ale codziennie przechodziła do ataku z niespożytą energią.

Aż pewnego dnia to ustało. Grupa 3V nakładała właśnie kombinezony w szatni A-5, Mercena i Lightspeed rozmawiały o wprowadzonym niedawno nowym oprogramowaniu, a Heff Abser naprawiał urwaną sprzączkę od paska, kiedy Starbuck wbiegła spóźniona z jakimś skryptem z wykładów pod pachą. Wrzuciła skoroszyt do szafki i opadła na ławkę obok Lee. Pachniała swojsko potem i wodą kolońską, którą mu czasem podkradała.

- Przedostatnie zajęcia, nie? - zagadnął ją bez przekonania, wkładając buty.

- Na to wygląda - odparła z uśmiechem, którego znaczenia nie potrafił rozpoznać. - Jak to mawiała moja kochana mamusia: zakładaj najlepsze i bądź przygotowany na najgorsze.

W kluczowym momencie ćwiczeń Starbuck zrobiła obrót przez grzbiet myśliwca i zwróciła się do Lee dziobem. Nie było sposobu, żeby ominęła ją krótka salwa z jego działka, która w zamierzeniu miała tylko nastraszyć i skłonić do ucieczki.

Po chwili oślepiły go niebieskie lasery. Raz, dwa: oboje byli trafieni i musieli lądować.

W hangarze napadł na nich zrozpaczony, wściekły Patterson.

- Co to było! Tak się nie robi! Rewelacyjne dwa miesiące, a teraz co? Proszę się wytłumaczyć!

- Nie wiem, co się stało, kapitanie - powiedziała Starbuck, patrząc na swoje buty.

Jakby jej czasem zupełnie nie znał.

- To nie jest żadne wytłumaczenie, kadet Thrace! Odmaszerować, nie chcę was widzieć, dopóki nie wrócicie do formy! To się tyczy też was, kadecie Adama!

Lee wstydził się, bo sprawił Pattersonowi zawód - ale rzucił tylko okiem na Starbuck i od razu zobaczył, że ona ma na ten temat zupełnie inny pogląd. Poczucie obowiązku i powinności wobec przełożonych i wykładowców nazywała wdrukowanym zachowaniem. Nagle się rozzłościł: na siebie, bo to czuł, i na nią, bo sprawiła, że też zaczął to uznawać za niepoważne.

Zasalutował Pattersonowi i posłusznie wyszedł za nią z hangaru, ale huk pozostających w powietrzu myśliwców był tak wielki, że nie mogli rozmawiać, dopóki nie wrócili do szatni.

- Co ci znowu odbiło, Kara? - zapytał, stając z rękoma na biodrach. - Przecież spokojnie zgarnęlibyśmy za to punkty. Jeśli chciałaś wziąć ich od drugiej strony, trzeba było po prostu powiedzieć.

- Ojej, żałujesz tych dwóch punktów na krzyż? - zapytała drwiąco Starbuck, wygrzebując z szafki bojówki. - Nie martw się, Apollo. Jesteś genialny, więc i tak przyjęli cię już do Szkoły Wojskowej.

- Skąd o tym wiesz?

- Wszyscy o tym mówią, stąd o tym wiem.

Zapanowała niezręczna cisza. Starbuck pociągnęła za zamek błyskawiczny i wyzwoliła ramiona i nogi z kombinezonu. Lee zawiesił wzrok na jej udach - i od razu zorientował się, że to był błąd. Od razu odwróciła się na pięcie, jakby to wyczuła i spojrzała mu wyzywająco w oczy.

- Zrozum, że my, mimo to… - zaczął, cofając się mimowolnie o krok.

- Nie ciągnijmy tego dalej - powiedziała twardo Starbuck, stojąc przed nim w bieliźnie, skarpetkach i ze spodniami w ręku. - Zakończmy to tu i teraz.

- Ale co…

- Nie rżnij głupa, Apollo, dobra? Tobie to nie przystoi, a mi uwłacza. Widzisz, ty za dwa miesiące będziesz sobie wygrzewał jakieś wygodne miejsce w Szkole, a mnie za rok, jeśli dobrze pójdzie, skoszarują na jakimś battlestarze pięćdziesiąt lat świetlnych stąd. Było miło, dopóki trwało, a teraz… - Pokręciła głową i włożyła spodnie.

- Nie mogę powiedzieć, że się tego nie spodziewałem - powiedział zmienionym głosem.

- No, widzisz. Zawsze wiedziałam, że jesteś bystry. - Wciągnęła buty bez zawiązywania sznurowadeł, nałożyła koszulkę i zatrzasnęła szafkę. Lee zorientował się, że nadal stoi bez ruchu w swoim kombinezonie lotniczym. Przekrzywił głowę i usiłował coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedział, co: Starbuck w przeprowadziła w sumie bardzo logiczny wywód.

- Bywaj, Apollo. - Klepnęła go w ramię i ostatnia szansa, żeby to naprawić, przemknęła obok zbyt szybko, by dało się z niej skorzystać.

- Bywaj, Starbuck.

Wyszła. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Lee usiadł ciężko na ławce i zerknął na zegarek. Miał jeszcze ze dwadzieścia minut, żeby wziąć się w garść, zanim do szatni wpadnie jego grupa.

Czuł się tak poniżony, że aż było mu fizycznie niedobrze. Siedział tak przez chwilę, trzymając się za żołądek, a potem wstał i oparł się o szafkę. Łzy złości i upokorzenia (zupełnie niemęskie) przez chwilę kręciły mu się w kącikach oczu, ale szybko otarł je wierzchem dłoni i otworzył szafkę. Kiedy wkładał spodnie, znowu go skręciło i musiał usiąść. Zaciskał szczęki tak mocno, że bolały go zęby.

Zdołał ewakuować się przed powrotem kadetów z treningu. Heff Abser od razu wiedział, co się stało; przez pół godziny siedzieli w milczeniu, a Lee uderzał pięścią o kolano i wycedził w końcu przez zęby, że Heff miał rację. Potem musiał iść na swoje przedostatnie zajęcia ze szkolenia oficerskiego; przesiedział je w stuporze, w ogóle nie próbując brać w nich udziału.

Weekendową przepustkę przeznaczyli na wyjście do miasta i picie wyczynowo ekstremalne. Heff, rzecz jasna, zagadał do jakichś dziewczyn z uniwersytetu, ale Lee był tak skupiony na wlewaniu w siebie piwa i ambrozji, że nawet nie zapamiętał ich imion. Spił się jak nigdy dotąd (z powrotu pamiętał tylko rzyganie do doniczek przed Urzędem Miasta) i spędził cały następny dzień na cierpieniu na przemian w łazience i w łóżku. Cierpienie było podwójnie dobre - i jako kara za nocne wyczyny, i jako stan zbyt męczący na zastanawianie się nad czymkolwiek innym.

Starbuck nie pojawiła się na ostatnich praktycznych zajęciach z lotu, bo miała w tym czasie egzamin z jakiegoś przedmiotu teoretycznego. Lee widział ją po raz ostatni na swojej promocji i absolutorium. Podczas gdy trzeci rok dostawał odznaczenia oficerskie, ona stała w pierwszym rzędzie razem z resztą drugorocznych: wyprostowana jak struna, w szarym, galowym mundurze wyglądała na wyższą i starszą niż w rzeczywistości. Włosy, które do niedawna mogła nosić w kucyku, podcięła i założyła za uszy.

Nie potrafił uwierzyć, że jeszcze do niedawna mieli ze sobą tyle wspólnego.

- Gratulujemy, poruczniku Adama. - Admirał Demetria Navras wpięła w jego kołnierzyk skrzydła pilota. - Witamy w gronie oficerów.

- Admirale! - Zasalutował dokładnie zgodnie z regulaminem. Dopiął swojego celu: skończył Capricańską Akademię z wyróżnieniem (teraz musiał tylko poczekać, aż te informacje dotrą do ojca i wywrą odpowiednie wrażenie), a że po drodze narobił trochę głupot… nikt nie był idealny. Lee tylko próbował być.

Spakował się i pojechał z Abserem na lotnisko. Obaj usiłowali zgrywać twardzieli, ale w końcu wpadli w samonakręcającą się spiralę nostalgicznych wspomnień i zamilkli dopiero przy odprawie bagażu, kiedy trzeba było się pożegnać.

Lee wiedział, jak niewielka była szansa, że jeszcze kiedykolwiek się spotkają. Tak jak z Karą Thrace: na samych battlestarach zatrudnionych było prawie czterysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Wyniki w rachunku prawdopodobieństwa zawsze były po przecinku, a w tym wypadku widziały przecinek z daleka i przez lornetkę.

Mimo to obiecali zdzwonić się w lecie. Potem Heff Abser wsiadł na wahadłowiec lecący na Tauron, a Lee na prom do Caprica City. Na lotnisku miał czekać na niego Zak, ale zamiast niego Lee zastał tam jakiegoś młodego osiłka.

- Lee! Gratuluję! Jesteś bogiem!

- Urosłeś - wykrztusił Lee, ściskany entuzjastycznie przez wspomnianego osiłka. - A nawet przerosłeś. Mnie.

- Co jest nietrudne - odparł uradowany Zak. - Co masz tak mało tobołów? Przegrałeś wszystko w karty?

- Tylko godność osobistą. Przypomnij mi, żebym ci jeszcze opowiedział o tej godności.

Władowali się do samochodu (Zak wybłagał prowadzenie) i wjechali na obwodnicę Caprica City, żeby uniknąć wieczornych korków. Lee prawie przywarł do okna, za którym przesuwały się drapacze chmur centrum miasta. Stęsknił się za tym molochem, a do przeprowadzki na Picon zostały mu tylko dwa miesiące letniej przerwy.

Zak gadał non-stop: o swoim teście z biologii, o prześladującym go nauczycielu historii, o zapaleniu oskrzeli mamy, o swoim koledze, który chyba jest gejem (ale nikt nie wie na pewno), o dziewczynie, która zaproponowała mu jointa, ale, rzecz jasna, odmówił i stu tysięcy innych rzeczach bardzo odległych od silników manewrowych i sposobów postępowania w razie paniki na pokładzie.

- Czemu nic nie mówisz? - zapytał w końcu, z wystawionym koniuszkiem języka wyprzedzając półciężarówkę prowadzoną przez emeryta. - Powiedz mi coś o swoim olśniewającym sukcesie.

- Nie ma co opowiadać. - Lee wzruszył ramionami. - Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem.

- Weź, już rzygam tą twoją skromnością. Opowiadaj.

- Będę się popisywał przed mamą, dobra? Przecież mamy czas.

- Brzmisz podejrzanie ponuro. Czy to ma coś wspólnego z tą utraconą godnością?

- Niewykluczone. - Lee usiłował uśmiechnąć się tajemniczo. Podejrzewał, że wychodzi mu jakiś grymas.

Zak prawie podskakiwał za kierownicą.

- A czy to ma coś wspólnego z tą twoją koleżanką? Wiesz, tą, co była u nas w zeszłym roku, jak ja byłem nad morzem?

- Być może.

- Rzuciłeś ją - stwierdził Zak. - Tak jak Selenę.

- Nie.

- Daj spokój, mi możesz powiedzieć.

Lee milczał. Zabawne, jak niektóre rzeczy się nie zmieniają, niezależnie od chrzanionego stopnia na kołnierzyku.

- Ona rzuciła ciebie - wydedukował Zak, kwiat młodzieży. - Wow. Przykro mi.

- Z tego wypływa morał, Zak.

- Tak? Jaki?

Lee odkręcił okno i nałożył znalezione w schowku okulary słoneczne. Zjechali już z obwodnicy na drogę prowadzącą na ich osiedle i rozpoznawał domy, ogrody i podjazdy. Ktoś nadal trzymał w ogrodzie koszmarne gipsowe posążki przedstawiające pląsające nimfy.

- Jeśli nadal roi ci się szkoła wojskowa - zaczął neutralnym tonem - to choćby cię pokręciło, nie spotykaj się z żadną dziewczyną, którą tam poznasz, bo to się dobrze nie kończy.

- Pogładź się po swojej długiej, siwej brodzie.

Lee pogładził się po swoim gładko ogolonym podbródku.

- Lepiej mnie tym razem wysłuchaj. Nigdy dupy z grupy i nigdy dupy z wojska. Tak?

- A z chłopcami mogę się spotykać?

- Tylko na piwo.

dalej =>

* Oczywiście wspomniana łazienka nie jest moja. Można ją napotkać w naturze w domu użytkownika malenstwo (tm) :D

nagroda, fic, kara, bsg

Previous post Next post
Up