Rozważania śródnocne

Jan 16, 2021 14:38

Niestety nie ma takiego zawodu, jak analityk przedsenny. A nawet jeśli jest, to nie ma popytu na usługi osób z taką specjalizacją. A szkoda. Miałabym tu coś do powiedzenia. Nawet całkiem sporo. Analizowanie wszelkiego rodzaju sytuacji - mniej lub bardziej fikcyjnych - wychodzi mi zdecydowanie fantastycznie. Szkoda tylko, że wyniki tych analiz najczęściej nie mają przełożenia na moją codzienność. Choć czasami nawet z tych rozważań prowadzonych pod progiem Morfeusza wynika coś pozytywnego. Ostatnio włączył mi się tryb dodatkowy: budzę się w środku nocy i nie mogę zasnąć pomimo tego, że ziewam jak krokodyl, a każda komórka mojego ciała wyje pragnieniem dalszego uśpienia. W takiej sytuacji scenariuszy jest kilka i przerobiłam już większość z nich, czyli te, które nie uwzględniają przebieżki boso po śniegu dookoła domu. Jeszcze. Śnieg właśnie spadł, więc nigdy nie wiadomo, czy nie uskutecznię nocnego joggingu. Mało prawdopodobne, znając moją namiętność do biegania, ale… w nocy człowiek miewa inne postrzeganie rzeczywistości. Do tej pory próbowałam już grać w gierki na komórce (z przyciemnionym ekranem, żeby nie obudzić wszystkich sąsiadów, blaskiem bijącym przez rolety), czytać książkę, jeść, brać prysznic oraz podejmować kilka innych działań, których realizacja nie grozi poderwaniem na równe nogi pozostałych domowników.
Dziś natomiast postanowiłam porozmyślać. I to nie o abstrakcyjnych sytuacjach, kiedy to jestem piękna, szczupła i pławię się w blasku słońca na piaszczystej, złocistej plaży (mniej lub bardziej egzotycznej), ale o samej sobie, tu i teraz. A właściwie tam i zaraz, bo uwzględniłam w rozważaniach nie noce w łóżku, ale działalność dzienną, pozałóżkową. Mianowicie zaczęłam analizować źródła swojej niemocy i, co tu kryć, lenistwa.

Pomysłów kłębi mi się po głowie tabuny, ale ich realizacja mocno kuleje. A wręcz zazwyczaj zapada w letarg po zgromadzeniu niezbędnych środków i materiałów. Czasami dochodzę do fazy sporządzenia szkicu lub innego typu projektu. A potem nagle okazuje się, że jestem zmęczona i należy mi się odpoczynek. I poprzeglądanie youtube, Pinterestów, memów i co tam akurat jeszcze mi wpadnie pod myszkę.

I tu nadeszło olśnienie. Objawienie. Grom z sufitu. Ja mam po prostu za dużo. I za mało. Mam na dużo rzeczy, a w konsekwencji, za mało miejsca! Po prostu nie mam się gdzie ruszyć, a ciasnota i ryzyko, że każdy ruch zainicjuje lawinę klamotów spadających z różnych wysokości i zasypujących te nieliczne placki pustej podłogi, względnie mieszających się z innymi klamotami, już tam znajdującymi się, jest kolosalne.

W efekcie, nie chce mi się ruszać, bo czego nie dotknę, to leci ma na łeb. Albo na nogi. Albo w ogóle leci. W dodatku są to same potrzebne rzeczy, które zgromadziłam, żeby coś z nich kiedyś zrobić. Przy czym nie zawsze wiadomo co i kiedy. Ale coś. Kiedyś. Z całą pewnością. Więc najprostsze rozwiązanie w postaci trąby powietrznej, wymiatającej wszystko, jak leci i pozostawiającej pustą przestrzeń, nie wchodzi w rachubę. I tu doszłam do kolejnego etapu rozważań: potrzebuję rozwiązania, bo inaczej zginę przysypana równomiernie brokatem, frustracją zrodzoną z niewykonania planów, guzikami, kolorowymi papierkami, kartonami zawierającymi wszystko, od suszonych kwiatów do włóczek wszelkiej maści i pies wie czym jeszcze. Jedyną pociechą jest to, że mój kurhan będzie bez wątpienia kolorowy. Może nawet frustracja się czymś zabarwi? Ale chyba nie chcę tego sprawdzać…

Ergo: jedynym sensownym rozwiązaniem jest zmiana układu sił i pudeł. Toreb. Pudełek, a także woreczków, koszyczków, miseczek, słoiczków, tacek, plastikowych pojemników i innych opakowań zbiorczych. W tym gigantycznych rozmiarów kufra obitego skórą, na którym koty ostrzą sobie pazury, oraz wora wielkości średniego dinozaura, zawierającego wypełnienie do maskotek. Tych, co to je miałam szyć z zapasów materiałów oraz dziergać z pokładów włóczki. Nie ma bata, mu nastąpić przegrupowanie sił, które pozwoli mi uniknąć stałego stanu zagrożenia życia i umożliwi wykorzystanie posiadanych zasobów.

W związku z powyższym, zrobiłam założenie wyjściowe: nie dokładaj, tylko zużywaj. Już wiem, że będzie ciężko, bo na każdym kroku czyhają na mnie pokusy we wszystkich kolorach tęczy, ale tu liczę na bardzo istotny czynnik, a mianowicie pandemię. Spróbuję wyciągnąć z niej coś dobrego. Choćby w nikłym stopniu i na poziomie jednostki (czyli mnie), ale zawsze.
No bo, skoro na świecie panoszy się zaraza, sytuacja gospodarcza leży i kwiczy, roboty mam dużo mniej, a co za tym idzie, stan portfela też wymusza konkretne oszczędności. W tej chwili, priorytetem zakupowym będzie ser, pomidor czy inny makaron, a nie kolejne kilometry wstążek. Przynajmniej tak podpowiada rozsądek. Zwłaszcza, że posiadanymi przez siebie wstążkami, mogłabym opasać bez mała cały powiat. Co prawda sklepy internetowe nadal stwarzają bardzo konkretne zagrożenie, ale może jakoś się uda.

A skoro rok się właśnie zaczął, to ruszam z wielkim remanentem.
Oraz zobaczymy, co z tego wyniknie.
Trzymajcie kciuki!

klamoty, blog, rozważania, felieton, plany

Previous post Next post
Up