Do poniższego tekstu natchnął mnie post Wakisashi Girl, traktujący mądrze i rozsądnie o problemach z dobraniem rozumnych, ciekawych zabawek w epoce upiornych różowych koników. Naprawdę warto go przeczytać, choćby przez wzgląd na listę kapitalnych pomysłów na prezent dla trzy-czteroletniego dziecka. Jak dla mnie - rewelacja. Oto
link.
A oto moja polemika (choć w gruncie rzeczy zgadzam się z jej tekstem co najmniej w 90 procentach). Wakisashi, dziękuję za inspirację! Dzięki Twojemu tekstowi sporo sobie poukładałam w głowie.
Są na tym świecie zabawki straszne, głupie, i te lasujące mózg, próbujący dociec, do czego tak naprawdę mają służyć. Widziałam w internetach zestawik kosmetyczny „Be pretty for Jesus” (Barbie-bielanka?), plastikową kupkę na patyku (dobre do gorszenia starszych cioć) i Action Jezusa (na Harleyu).
Dostaję czerwonej mgły przed oczami od podziału „zabawki dla dziewcząt”, „zabawki dla chłopców”. Parskam jadem na dominację ślicnego żóżowego kololku w tych pierwszych i na nadreprezentację monsternych monsterów do ubijania w tych drugich. Wpienia mnie, że gdyby zabawkami człowiek bawił się tylko wedle tego, co one sugerują, to dziewczęta uczyłyby się tylko jak się stroić, jak dbać o małe dzieci, jak sprzątać, jak gotować i jak prać (różowy mop for teh win).
Ale domyślna funkcja zabawki jest zaledwie domyślna, a nie jedyna możliwa. Na różowym mopie można latać, udając czarownicę. Dla piętnastu lalek Barbie można urządzić zawody pływackie w wannie. My Little Pony, w zależności od fantazji bawiących się, będzie Pegazem, koniem ciągnącym dorożkę, albo z posadzoną na nim Barbiuchą pojedzie ratować Kena ze szklanej wieży.
Co więcej, to działa w drugą stronę: nawet szachami i edukacyjnymi klockami można rzucać komuś w głowę. Mądrą zabawką można bawić się kretyńsko, najdurniejszym i naróżowszym koszmarem - mądrze. To już zależy od rozumnych opiekunów.
Sama ostatnio walczę z nadmiarem otrzymanych przez Luke’a świecących grajków (ile można?) i samochodzików. Planuję kupić mu lalkę o sympatycznej, ludzkiej buzi; tym bardziej, że Dorotkową lalę pogłaskał i się do niej uśmiechał. Niech ćwiczy symulacje interakcji. J
Owszem, mamy klocki, mamy zabawki rozwijające manualnie, śpiewamy, tańczymy, rozmawiamy. Najwspanialszym sprzęciorem zabawowo-treningowym jest odkurzacz, włączony na minimalne ssanie. Tuż potem w rankingu stoi sznurek, plastikowa butelka po wodzie, firanka i dorwana nielegalnie komórka.
Ale mimo to liczę się z faktem, że nie uda mi się uniknąć monsterów, Action Manów i broni. Mam wątpliwości co do broni palnej, chociaż nie odmówię Luke’owi tej białej. ;-) Nie będę udawać, że nie wyszliśmy z lat pięćdziesiątych i w sklepach nie ma grających i świecących zabawek, że nie istnieją gry komputerowe, ani Pokemony (czy co tam teraz się ogląda i zbiera). Bo tak udając zrobię Lukiemu cholerną krzywdę.
Wierzę w trzecią drogę: parę monsterów i drewniane klocki. Barbie i książki. Action Man i malowanie rękami na szarym papierze. Wierszyki i bajki z płyt, ale do tego ciekawe gry na komputerze. Będziemy z Lukiem rysować kredkami, ale też i w Paincie. Pójdziemy popływać i zapiszemy się na tańce, ale też pogramy w kręgle czy w kendo na Wii.
W skrócie: nowoczesne nie równa się beznadziejne. Różowe nie zawsze jest głupie. A odrobina głupoty też jest potrzebna. Dziecko ma prawo czasem bawić się głupio, nierozwijająco i w sposób, w który my byśmy w jego wieku absolutnie nigdy przenigdy, fuj i sic. Bo mózg się uszkadza przede wszystkim od dogmatyzmu.