Fandom: Firefly
Spojlery: Do pierwszych dziesięciu minut Pilota, czyli żadne.
Ilość słów: 2 258
Ostrzeżenia: POV postaci własnej. I przeklinam. Bardzo.
A/N: Kolejny tekst do
tabelki. Kolejny, który chciałam napisać od dłuższego czasu. Kolejny, który uzmysłowił mi, że
mlekopijca jest najbardziej niesamowitą betą ever (nawet jeśli rzeczona beta jest aktualnie na lekach i nie do końca odpowiada za swoje myśli, słowa oraz uczynki).
Ciemna dolina
Chociażbym chodził ciemną doliną
Zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.
(Ps 23, 4)
Siedzimy w tych pierdolonych okopach już drugi tydzień i jeszcze nie wystrzeliłem ani jednej rundy. Jak się zaciągałem, to myślałem sobie, że na wojnie się mimo wszystko walczy, krew się leje, flaki walają po ziemi i takie tam, a jak na razie tylko siedzimy i czekamy cholera wie na co. Dowództwo - kiedy już zaszczyci nas, szaraczków, swoją obecnością - mówi, że wojska Sojuszu idą. Jasne, słyszałem tę gadkę już tak z dziesięć dni temu. Póki co biliśmy się tylko z tymi idiotami z innych oddziałów w kolejce po żarcie, kiedy dowódca akurat nie patrzył.
W dzień jest gorąco, a w nocy zimno - palce drętwieją i zęby szczękają tak, że w zasadzie trochę się dziwię, że jeszcze mam je wszystkie na swoim miejscu. Widać to szczęście głupiego, o którym mówiła moja babcia, jednak działa. Kiedy jest już tak zimno, że dupy odmarzają nawet tym, którzy siedzą wygodnie w namiotach, rozdają nam jakąś lurowatą, piekielnie gorącą herbatę, która bardziej przypomina szczyny kota niż cokolwiek innego, tak smakiem, jak i kolorem, ale kim jestem, żeby wybrzydzać? Biorę, co jest i piję, starając się nie myśleć o tym, z czego ją robią. Tak samo z jedzeniem. Jeśli człowiek zacząłby się za bardzo zastanawiać, gdzie było wcześniej to, co ma w menażce, i co tak w zasadzie je, to zdechłby z głodu maksimum po tygodniu. Dlatego dzielnie wpieprzam codzienną porcję papki, która - w zależności od dnia - jest bardziej lub mniej szara i udaję, że nie smakuje jak noszone przez tydzień skarpety kapitana. Nie, żebym miał jakieś doświadczenia na tym polu.
Zaczynam przysypiać; do świtu zostały jeszcze jakieś cztery godziny i oczy same mi się zamykają. Obok mnie Zane chrapie jak piła tarczowa i w ten sposób cała gadka o kamuflażu oraz podstępie idzie się jebać. Gdyby Zane usnął w czasie walki, to ci z Sojuszu mogliby go bez problemu traktować jako system naprowadzający. Kiedyś mu to powiedziałem, zupełnie mimochodem, nad miską glutów, które tamtego dnia były jeszcze bardziej szare i lepkie niż zwykle. Przypieprzył mi w głowę tak, że następnego dnia dalej czułem na czaszce odcisk jego wielkiej łapy.
- Trey! Trey, stary! - Quincy przysuwa się do mnie i macha ręką, żebym się nachylił. - Masz może szluga? - pyta konspiracyjnym szeptem. - Skończyły mi się, a ten skurwysyn Perce jasno i wyraźnie przekazał, gdzie i jak głęboko mogę sobie wsadzić wymianę fajek na mydło. Chuj niemyty.
- Ostatniego wypaliłem trzy dni temu. - Wzruszam ramionami. - Mnie też już nosi. Takie nasze zasrane szczęście. Nie ma żarcia, nie ma fajek, nie ma nawet srajtaśmy.
Owijam się szczelniej płaszczem i naciągam na siebie koc, tak brudny, jakby ktoś go przeciągnął przez ściek i śmierdzi dokładnie tak samo.
- Zimno, nie? - zagaduje leżąca niedaleko Gail. - Chcecie coś na rozgrzanie?
Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciąga niewielką piersiówkę i macha nią dyskretnie w naszą stronę. O nie, nie ze mną te numery.
- Co za to chcesz? - pytam nieufnie.
- Nie wierzysz w moją bezinteresowność? - Gail usiłuje wyglądać na obrażoną. Kręcę głową. - Pierdol się. Quincy?
- Na łeb ci się rzuciło? Jak góra nas przyłapie, to mamy przesrane. - Zerka jeszcze raz na wyciągniętą rękę Gail i w pojedynku wódka versus dowództwo wygrywa jednak wódka. - Dobra. Dawaj, byle szybko.
Pociąga jeden szybki łyk, a potem drugi, wreszcie podaje mi piersiówkę. Wódka jest ciepła i ohydna.
- Co to jest? Płyn chłodniczy? - pytam, krzywiąc się.
- Pozwól, że powtórzę: pierdol się. - Gail zabiera mi piersiówkę, pociąga zdrowy łyk i chowa ją z powrotem do kieszeni płaszcza. - Podziękujesz mi rano, jak odkryjesz, że twój tyłek nie przymarzł do okopu.
Wódka może i była jakimś strasznym samogonem, ale porządnie rozgrzewa i na chwilę zapominam, że siedzę za pasem umocnień, pocąc się jak świnia w dzień i marznąc w nocy, bez porządnego żarcia, sracza i łóżka. Ale potem kamień wrzyna mi się w tyłek, a Zane znów przewraca się na plecy, by po chwili zacząć kolejną symfonię na nos i usta, i żegnajcie, miłe fantazje. Wygrzebuję spod siebie uwierający kamień i podkładam zwiniętą bluzę pod głowę. Może złapię kilka godzin snu zanim wzejdzie słońce.
Budzę się jakiś czas później, czując, jak ktoś mną potrząsa. Jest już jasno, a Quincy nachyla się nade mną, oddychając przez usta, i, Boże, naprawdę przydałaby mu się szczoteczka do zębów i trochę pasty, mydło, cokolwiek. Nie zamierzam wybrzydzać. On też nie powinien.
- Trey! Wstawaj.
- Quincy, nie zioń na mnie, z łaski swojej, co? - Odpycham go lekko i podnoszę się do pozycji mniej więcej siedzącej. Plecy bolą mnie jak cholera. Kark napieprza jeszcze bardziej. - Co się dzieje?
- Przyszły wiadomości od dowództwa. - Quincy siada z powrotem na swoim marnym posłaniu i wyciąga z menażki chleb schowany na czarną godzinę. Skurczybyk zawsze mógłby zjeść rano konia z kopytami, a potem poprawić jednym z upierdliwych kaprali. - Sierżant Reynolds był tu przed chwilą. Wyglądał, jakby nie spał przez miesiąc.
- I co? Dalej ta sama śpiewka? - pytam, przecierając oczy.
- Wojska Sojuszu będą tu jutro. Tym razem na pewno.
Atak zaczyna się w środku nocy. Oddziały broniące wejścia do doliny bronią się przed ciężkim ostrzałem z moździerzy; góra dostała podobno cynk, że czołgi jeszcze nie dotarły, ale co z tego, skoro trzeci i piąty batalion dostają w dupę tak mocno, że widać to nawet z naszych stanowisk? Siedzimy ukryci jak jakieś pieprzone szczury w kanałach, czekając, aż wybiją wszystkich z trzeciego i piątego, żeby przejść po ich stygnących trupach pod nasze umocnienia, a Zane twierdzi, że dowództwo za bardzo sra w gacie ze strachu, żeby pozwolić nam cokolwiek zrobić i wysłać chłopakom pomoc. Ja myślę raczej, że ci na górze wiedzą, że jeśli padnie pierwsza linia obrony, a nasze siły będą osłabione, to mamy epicko przejebane. Nie dzielę się tą wiedzą z Zane’em. Jeszcze by mi znowu przypieprzył, a na cholerę mi następny siniak. Zastanawiam się czasem, czy on po prostu nie okazuje w ten sposób swoich uczuć i przywiązania.
W dzień i w noc słychać strzały i wybuchy, a niebo po zachodzie słońca jest tak jasne, że wreszcie możemy zacząć oszczędzać na bateriach.
Późno w nocy dostajemy lurowatą herbatę i coś, co nazywają tutaj kolacją. Ciemny chleb jest tak twardy, że gdybym nim rzucił i trafił w cel, to pewnie bym kogoś zabił. Mówią, że jest problem z zaopatrzeniem, bo wojska Sojuszu odcięły drogę jednemu z konwojów, ale na mój gust, dowództwo stara się zapewnić nam dodatkowe zapasy broni. Jak poczekamy jeszcze kilka dni, to będzie można miotać tym chlebem we wroga. Założę się, że dalibyśmy radę ich nim zatłuc. Zwłaszcza, jak będziemy głodni i wkurwieni.
W południe kapitan oznajmia, że trzeci i piąty zostały wyrżnięte w pień i Sojusz wszedł do doliny. Będą tu pod wieczór. Świetnie. No to już sobie pospałem…
- Cykasz się? - pyta Tibby, chłopaczek, który zaciągnął się chyba zaraz po tym, jak skończył siedemnaście lat. Ciągle ma mleko pod nosem i dałbym głowę, że jeszcze się w życiu nie golił. Widzę, że Tibby sam się kurewsko boi, więc to pytanie znaczyło tak naprawdę: Ja się cykam tak, że zaraz chyba się porzygam i mam nadzieję, że nie jestem jedyny. Zgrywam chojraka i wzruszam obojętnie ramionami.
- Po to tu jestem, nie? Żeby zabijać. No bo przecież nie po to, żeby oglądać widoki… - mówię, wskazując ruchem głowy skały, piach i kolejne skały.
Obok mnie Quincy wybucha śmiechem.
- Ja pierdolę, Trey, tak kozaczysz, a sam też w życiu nikogo nie zabiłeś. Widziałeś chociaż kiedyś takiego prawdziwego trupa? - Quincy rży jeszcze przez chwilę, a potem gapi się na mnie.
- Weź zejdź ze mnie, co? - odpowiadam. - Pewnie, że widziałem.
Mój dziadek umarł, kiedy miałem dziesięć lat i matka pozwoliła mi zajrzeć do otwartej trumny.
Pierwsze strzały padają tuż przed świtem. Ktoś z naszych dostaje, słychać cichy, urwany krzyk. Później leci już cała seria. Odbezpieczam karabin, a potem pruję na oślep. Jebcie się, pasikoniki.
Piach wieje mi w oczy, gówno widzę i czuję na twarzy gorąco wybuchów. Zawsze myślałem, że te teksty w stylu „i wtedy rozpętało się piekło” to tylko taka jedna wielka ściema, patos dla ubogich i tak dalej, ale teraz zaczynam rozumieć. Jest gorąco, wszystko dookoła płonie, a w głowie odbija mi się tylko rytmiczny huk. Dłonie pulsują rwącym bólem, kiedy staram się mocno trzymać karabin, ale ten złom robi, co chce. Nawet się nie da porządnie wymierzyć. Co za kupa gówna…
Za naszymi plecami chłopcy ostro dają czadu z moździerzy i trafiają chyba w jakiś zbiornik z paliwem, bo nagle słychać potężny wybuch i w górę wzbija się ogromna kula ognia. Gail chyba coś do mnie krzyczy, gestykulując gwałtownie, ale ja nic nie słyszę, ogłuszony eksplozją.
- Gdzie jest to wsparcie lotnicze, do kurwy nędzy?! - Głos Quincy’ego przedziera się przez dzwonienie w uszach i już rozumiem, o co chodziło Gail. Patrzę w niebo i widzę bombowce Sojuszu przygotowujące się do ataku. Mamy naprawdę epicko przejebane.
Wycofujemy się na pozycje, które dają lepszą ochronę przed atakiem z powietrza, cały czas odpierając ogień. Biegniemy na oślep. Tibby właśnie wypieprzył się w piach prosto na pysk. Doskakuję do niego i podnoszę za fraki.
- Leć, leć, leć! Wypierdalaj stąd! - krzyczę, czując, jak z każdym oddechem płoną mi płuca. Odwracam się i widzę, że w miejscu, w którym kucałem jeszcze przed chwilą, teraz płonie ogień. Dym parzy mnie w oczy i usta. Zasłaniam je ręką i biegnę za Tibbym.
Dopadam sierżanta Reynoldsa i chwytam go mocno za ramię.
- Co ze wsparciem lotniczym?! - pytam, przekrzykując huk.
Reynolds kręci głową.
- Nie będzie wsparcia! Musimy sobie radzić sami!
Biegiem wracam na swoje stanowisko.
- Nie będzie wsparcia! - wrzeszczę do Quincy’ego i przywieram do ziemi, z trudem łapiąc oddech. - Postawili na nas krechę!
- Co za chuje! Myślą sobie, że…
Eksplozja zagłusza resztę. Siła wybuchu odrzuca mnie daleko w tył i ląduję plecami na piachu. Głową musiałem walnąć o kamień, bo czuję, jak krew zaczyna cieknąć mi po uchu, ale poza tym chyba nic mi nie jest. Podnoszę się powoli, nie słysząc zupełnie nic, i rozglądam się dookoła. Teraz wierzę, że tak musi wyglądać piekło; totalny chaos, ludzie miotają się w panice, dookoła płonie ogień, a niebo jest jasne od wybuchów. Odwracam się i widzę, że Tibby siedzi na ziemi, kołysząc się jak jakiś dzieciak z chorobą sierocą. Kiedy podchodzę bliżej, zauważam, że przyciska do brzucha krwawiący kikut ręki. Tuż za nim leży Perlie. Następny chłopaczek, który za wcześnie się zaciągnął. Wyglądał jak pieprzony aniołek. Teraz brakuje mu połowy twarzy. Poznaję go tylko po czerwonej chustce zawiązanej na nadgarstku. Od babci, na szczęście - tak nam powiedział. Wszyscy się z niego śmialiśmy. Ukochany wnusio, pewnie jeszcze syneczek mamuni, sranie w banię… Szczęście, kurwa jego mać.
Czuję, że chce mi się rzygać. Pochylam się i gwałtownie zwracam obiad z kolacją, ciemny chleb i szara papka. Dalej mi niedobrze, ale nie mam już czym wymiotować, więc usiłuję uspokoić żołądek i staram się wmusić w siebie chociaż łyk wody, żeby spłukać ten ohydny, kwaśny posmak.
Powoli wraca mi słuch i wydaje mi się, że słyszę czyjś słaby jęk po prawej. Odwracam się i znowu mam ochotę rzygać jak kot. Quincy ma wielką, ziejącą ranę w brzuchu i moja pierwsza myśl to: „No to dostałeś, co chciałeś. Tryskającą krew i flaki walające się po ziemi.” Bebechy, kikuty i krew, i, Boże, zapierdolą nas tutaj, naprawdę zapierdolą, i co za jebane szczęście, że dalej mam wszystkie kończyny i fiuta, którym mogę sikać w gacie. Chce mi się płakać.
- Trey, Trey, stary… - Quincy wyciąga rękę i krztusi się krwią. - Źle to wygląda, co nie?
- Nie, facet, nawet mi tu nie zaczynaj chrzanić. Połatają cię i będziesz jak nowy - mówię, ściskając jego dłoń.
Dookoła ludzie krzyczą i umierają, i gówno mnie to obchodzi. Quincy był moim najlepszym kumplem odkąd się zaciągnąłem i nie zostawię go teraz samego. Skały osłaniają nas z trzech stron przed atakiem i tylko słyszę wybuchy, i widzę ogień, dookoła, wszędzie, i mamy szczęście, że nie trafiła w nas jeszcze żadna bomba, bo zostałby tylko krater. Quincy zaciska mocno palce wokół mojej dłoni; udaje mi się trochę ogarnąć i oblizuję spieczone wargi, a potem uśmiecham się z trudem.
- Poza tym panny lecą na szramy.
Quincy zaczyna się śmiać, ale kiedy na jego ustach znów pojawiają się czerwone banieczki krwi, przestaje i przymyka oczy.
- Cholernie tu zimno… - odzywa się po chwili. - Może Gail ma jeszcze trochę tego bimbru? Jak myślisz, dałaby jeszcze łyka? - Zanosi się kaszlem i widzę, że trzęsie się coraz bardziej i bardziej.
Zamykam oczy, ale to nie pomaga, bo ciągle słyszę jego świszczący oddech i czuję ten straszny smród - przypalone ludzkie mięso i bebechy walające się po ziemi. Znowu walczę z własnym żołądkiem i tym razem żałośnie przegrywam. Po chwili podnoszę się, wycieram usta wierzchem dłoni, a potem odgarniam Quincy’emu włosy z czoła.
- Stary, trzymaj się jeszcze trochę, co? Zaraz na pewno ktoś po ciebie przyjdzie, a potem wsadzą ci wszystko z powrotem na miejsce i pocerują. Będziesz wyglądać jak cholerna szmacianka, cały oddział będzie się napieprzać przez tydzień - mówię bez ładu, byle coś mówić, byle mieć pewność, że Quincy słyszy mój głos. Nie otwieram oczu. Może i jestem żałosną szmatą, ale nie potrafię na niego patrzeć.
- Chociażbym chodził przez ciemną dolinę, co, stary? - pyta Quincy cichym głosem, śmiejąc się chrapliwie. Za cholerę nie rozumiem, o co mu chodzi. Może już majaczy? - Jest taki psalm. Mama mi go czytała, jak byłem mały. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Zajebiście pasuje, co nie?
Zaciskam powieki z całej siły, ale i tak czuję, jak po policzkach ciekną mi łzy. Zostaję z Quincym, trzymając go za rękę jeszcze długo po tym, jak jego ciało robi się zimne.
Strzały ustają niedługo przed świtem, kiedy niebo na wschodzie zaczyna szarzeć. Ciemna Dolina Serenity ciągle tonie w dymie dogasających pożarów. Patrzę w zasnute popiołem niebo. Nie zanosi się na deszcz.