[QaF] Niektóre rzeczy

Sep 30, 2009 23:17

Fandom: Queer as Folk
Spojlery: W zasadzie nic szczególnego, aczkolwiek dobrze jest znać pierwszy sezon do 119 włącznie, ze względu na relacje Briana z rodziną.
Ilość słów: 2 252
A/N: Wreszcie udało mi się ruszyć tabelkę. Ten tekst siedział we mnie od dawna, zaczęłam go niedługo po skończeniu Queer as Folk, a ostatnio do niego wróciłam, dopingowana przez mlekopijca. Jej też dzięki za betę, pieczątkę i błogosławieństwo.
Dedykowane mlekopijca, no bo komu innemu? Skajuś - ♥


Niektóre rzeczy

Niektóre rzeczy się nie zmieniają, jak prędkość w ruchu jednostajnym prostoliniowym (pan Greenburg mówił o tym na ostatniej lekcji fizyki i udało ci się to zapamiętać, chociaż siedzący obok Brian rysował w zeszycie karykaturę nauczyciela, rozpraszając cię przez cały czas). Niektóre rzeczy się nie zmieniają i czasami wcale nie jesteś pewien, czy to dobrze, czy wręcz przeciwnie. Po prostu tak jest.
Dlatego kiedy w środku nocy budzi cię ciche pukanie w okno, nie odwracasz się na drugi bok, udając, że śpisz głębokim snem, nie udajesz, że pewnie musiałeś się przesłyszeć i tak naprawdę to tylko gałęzie drzewa obijają się o szyby. Zamiast tego wstajesz, przecierając dłonią zaspane oczy, i otwierasz okno. W ciemności Brian pachnie wiatrem, papierosami, tanią whisky i czymś jeszcze, czymś, czego nie potrafisz do końca nazwać.
- Hej, Mikey - mówi cicho, chwiejąc się ledwo zauważalnie. Gdyby nie to, że światło księżyca wpada teraz przez odsłonięte okno, mógłbyś to przeoczyć. (Nie mógłbyś za to przeoczyć niewielkiej butelki, opróżnionej prawie do połowy, którą trzyma w ręce.) Odgarniasz mu włosy z czoła i udajesz, że nie zauważasz, jak wzdryga się lekko, kiedy twoje palce przez przypadek dotykają jego policzka. - Nie chciałem obudzić Debbie.
Mógłbyś powiedzieć: „Chryste, Brian, pogięło cię? Mogłeś sobie skręcić kark, włażąc na to drzewo!” Mógłbyś powiedzieć: „Wiesz, która jest godzina? Normalni ludzie o tej porze śpią. Zwłaszcza, kiedy muszą wstać rano do szkoły.” Mógłbyś powiedzieć: „Wracaj do domu i idź spać.” Zamiast tego nie mówisz nic, tylko wyjmujesz butelkę z dłoni Briana, wrzucasz ją do kosza (matka by cię zabiła, gdyby znalazła whisky stojącą jak gdyby nigdy nic na biurku), a potem pomagasz mu zdjąć kurtkę. Księżyc zachodzi za chmury i nagle w pokoju robi się zupełnie ciemno, ale nie zapalasz światła. (To nie pierwszy raz, kiedy Brian przychodzi do twojego domu w środku nocy - tak naprawdę przestałeś liczyć już jakiś czas temu - i wiesz, że tak jest lepiej, bo do rana lekka opuchlizna zejdzie na tyle, że nie będzie prawie nic widać.)
Później leżycie obaj w ciemności, nie odzywając się ani słowem; Brian udaje, że śpi, ale jego ciało jest spięte i domyślasz się, że zaciska mocno zęby, usiłując zatrzymać głęboko w środku wszystko, co czuje, więc tylko obejmujesz go mocniej i wtulasz twarz w zagłębienie jego karku. Zastanawiasz się przez chwilę, czy w ogóle coś jadł, a jeśli tak, to ile godzin temu, ale później decydujesz, że to może poczekać do rana. Teraz i tak nic by nie przełknął.
Zasypiasz pierwszy, wciąż czując napięte mięśnie pleców Briana i słysząc jego nierówny oddech. Kiedy się budzisz, jest już jasno, a zegar stojący na szafce nocnej wskazuje siódmą trzydzieści. Brian śpi dalej spokojnie - patrzysz na niego, myśląc, że we śnie wygląda o wiele młodziej, niż zazwyczaj. (Tak naprawdę jest najstarszym szesnastolatkiem, jakiego znasz.)
Słyszysz energiczne kroki na schodach i chwilę później drzwi twojego pokoju otwierają się, a w progu staje twoja matka, już ubrana i umalowana, gotowa do wyjścia.
- Michael, rusz swój… - urywa, kiedy spostrzega Briana, po czym tylko kręci głową i zamyka cicho drzwi. Debbie Novotny może i jest głośna i wścibska, ale wie też, kiedy słowa robią więcej szkody niż pożytku. To jedna z rzeczy, za które ją kochasz. (Lista jest długa, chociaż sam byś się przed sobą nigdy do tego nie przyznał.)
Brian przewraca się we śnie i widzisz, że na jego policzku wciąż pozostaje widoczny ślad, który zdążył już przybrać brzydki, fioletowosiny kolor. To znaczy, że wczoraj było naprawdę źle - może nie tak jak wtedy, kiedy Brian musiał pojechać na pogotowie, żeby założyli mu kilka szwów, ale siniak przekazuje wiadomość jasno i wyraźnie. Zastanawiasz się, jak długo Brian włóczył się po mieście z butelką w ręce, próbując uśmierzyć wszystkie rodzaje bólu, zanim wreszcie przyszedł do ciebie. Z doświadczenia wiesz, że musiało minąć co najmniej kilka godzin. (Zawsze jest tak samo - wyludnione ulice, palący posmak whisky na języku i długie chwile w samotności. Zawsze kończy się tak samo - wstajesz, otwierasz okno, a później zasypiasz, trzymając Briana w ramionach.)



Wyjmujesz skręta z dłoni Briana i zaciągasz się mocno, a potem przymykasz oczy. Czujesz, jak promienie słońca łaskoczą cię po twarzy i wybuchasz śmiechem, w zasadzie nie do końca wiedząc, dlaczego. Zawsze, kiedy jesteś na haju, nachodzi cię nieopanowana ochota na chichotanie jak trzynastoletnia dziewczynka.
- Mikey, ty masz już dość. - Brian zabiera od ciebie skręta, po czym zaciąga się mocno raz i drugi, nim wreszcie gasi go czubkiem buta.
Otwierasz oczy i spoglądasz w górę, w błękitne niebo, po którym płyną chmury wszystkich kształtów i rozmiarów. Za tobą Brian opiera się o pień rozłożystego drzewa, bawiąc się źdźbłem trawy.
W parku na obrzeżach miasta jest takie miejsce, osłonięte ze wszystkich stron, gdzie nikt nigdy nie zagląda - odkryliście je kiedyś przez przypadek i czasami tam przychodzicie, kiedy zrywacie się ze szkoły, żeby palić skręty albo pić whisky, którą Brian podprowadził ojcu z barku. W jego domu zawsze było dużo alkoholu, tak jak w twoim domu zawsze można było znaleźć góry jedzenia. Wiesz, że Brian chętnie zamieniłby się miejscami, nawet jeśli oznaczałoby to utratę dostępu do zapasów Jacka - i tak więcej czasu spędza u ciebie niż z własną rodziną. (Nigdy tak naprawdę o tym nie rozmawiacie. Brian nie lubi rozmawiać o wielu rzeczach; to jedna z nich. Rozumiesz, skąd to się bierze i nie drążysz.)
- Skąd w ogóle wziąłeś ten towar? - pytasz w końcu, kiedy słońce na moment znika za chmurami.
- Tricia Goodman - odpowiada Brian. Przez moment szukasz w pamięci, usiłując dopasować twarz do nazwiska. Potem sobie przypominasz. Dziewczyna z równoległej klasy, drobna, rude loczki, zawsze ubrana jak grzeczna dziewczynka. W życiu byś nie pomyślał, że handluje trawką. - Ma starszego brata, drugi rok w college’u. Troy potrafi skombinować dosłownie wszystko. Ostatnio załatwiła mi przez niego kilka tabletek E. Dalej myśli, że kiedyś ją przelecę… - Brian wybucha śmiechem. Ty też zaczynasz chichotać (znowu; zdecydowanie musisz coś z tym zrobić), ale ta myśl jest tak absurdalna, że nie możesz się powstrzymać.
Przesuwasz się w cień i leżysz teraz z głową na kolanach Briana, czując jego palce przeczesujące od niechcenia twoje włosy.
- Debbie utnie mi jaja, jak się dowie, że znowu przeze mnie zerwałeś się z lekcji - mówi po chwili, ale ty tylko wzruszasz ramionami. - Już i tak ciągle powtarza, że mam na ciebie zły wpływ.
- Daj spokój, mama cię kocha jak własnego syna. Nawet jeżeli czasami uważa cię za dupka - odpowiadasz, przechylając lekko głowę, żeby popatrzeć na Briana. - A że zrzędzi… Serio, czego ty byś chciał? To mama.
Brian uśmiecha się blado i wiesz, o czym myśli. (O jego własnych rodzicach, którzy nigdy go nie chcieli i nigdy tego nie ukrywali. O tym, że gdyby matka Briana była mniej wierząca, to mogłoby go w ogóle nie być. Nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jakie to musi być uczucie - wiedzieć, że jest się tylko niepożądanym efektem ubocznym.)
- Debbie może mnie kochać jak syna, ale to i tak jej nie powstrzyma przed urwaniem mi jaj - komentuje po chwili. - Znasz ją chyba, nie?
Przewracasz oczami.
- Może tym razem da spokój. W końcu ona też była kiedyś młoda. - Nie mówisz mu, że twoja matka widziała go rano, śpiącego w twoim łóżku, i domyśliła się więcej, niż Brian by chciał.
- Przerażająca myśl - parska śmiechem, ignorując łokieć, który wsadziłeś mu w żebra.
- Mówisz o mojej matce.
- Nie wciskaj mi kitu. Pomyślałeś dokładnie o tym samym. - Przez chwilę udajesz, że jesteś urażony, ale tak naprawdę Brian ma rację. - To jak, fajka pokoju? No, w sumie to mniej fajka, bardziej pokoju…
Patrzysz, jak wyciąga z kieszeni chusteczkę, a z chusteczki jointa. Potem przełamuje go ostrożnie na pół i podaje ci jedną część.
- Na czarną godzinę - mówi, uśmiechając się.
Słońce znowu chowa się za chmurami i zaczyna wiać. Liście na drzewie, pod którym siedzisz z Brianem są wciąż zielone, ale już niedługo zaczną zmieniać kolor, a dni staną się krótsze i chłodniejsze. Czasami myślisz o tym, czy za dziesięć lat też będziecie przychodzić w to miejsce w ostatnie ciepłe dni lata, palić skręty, rozmawiać o wszystkim i o niczym, albo po prostu siedzieć w milczeniu, bo - jakkolwiek banalnie by to brzmiało - rozumiecie się bez słów. Masz nadzieję, że to jedna z tych rzeczy, które zawsze pozostają takie same - Brian i Michael, najlepsi przyjaciele, nierozłączni i niezniszczalni jak superbohaterowie z komiksów. Czasem nachodzi cię to niepokojące uczucie, że Brian skończy szkołę i wyjedzie, jak najdalej od swojej popieprzonej rodziny, jak najdalej od Pittsburgha, i zostawi cię za sobą. Ale później, zupełnie nagle i bez żadnego powodu, całuje cię w usta albo obejmuje mocno i mówi wszystkie te rzeczy, które tak bardzo chcesz usłyszeć (Kocham cię, Mikey, wiesz o tym, prawda? Zawsze tak było i zawsze tak będzie). W takich chwilach to, że wiesz, jak rzadko takie słowa padają z jego ust sprawia, że przez moment czujesz się jak najbardziej wyjątkowa osoba na świecie.



Nie pamiętasz, kiedy ostatni raz byłeś tak bardzo wściekły. Nie pamiętasz też w zasadzie, o co tak naprawdę się wściekasz, ale w ten sposób wygląda większość twoich kłótni z Brianem - jeden mały kamyczek zaczyna się toczyć ze wzgórza, a później pociąga za sobą coraz więcej kamyków, aż wreszcie leżysz przysypany stertą kamieni i nie potrafisz już odróżnić, który z nich był tym pierwszym. Tak czy inaczej, obaj powiedzieliście o kilka słów za dużo i nie rozmawiacie ze sobą od dwóch dni.
Nie cierpisz samotnego wracania ze szkoły, popołudni spędzonych we własnym pokoju w towarzystwie Kapitana Astro i nikogo więcej. Wiesz, że prędzej czy później się pogodzicie (zawsze tak jest i - masz nadzieję - zawsze tak będzie), ale kiedy nie ma obok ciebie Briana, pokój wydaje się za duży, a łóżko za szerokie. Prawda jest taka, że nie masz wielu przyjaciół, czy choćby bliskich kolegów - w szkole traktują cię jak dziwaka (nałogowe czytanie komiksów i matka, która wygląda prawie jak drag queen z pewnością nie pomagają), więc masz tylko Briana. A kiedy nie masz Briana, masz tylko siebie.
Wychodzisz ze szkoły, zarzucając plecak na jedno ramię, zbiegasz po schodach i skręcasz w prawo - przed tobą dwudziestominutowy spacer do domu. Normalnie Brian szedłby z tobą, obgadywalibyście resztę waszej klasy i nauczycieli, narzekalibyście na ilość zadanych esejów i palilibyście papierosy, które Brian zawsze trzyma ukryte w podszewce plecaka, a potem ty wyjąłbyś z kieszeni miętową gumę, żeby mama nic nie poczuła, kiedy przyjdziecie do domu. Teraz idziesz sam w dół ulicy, kopiąc czubkiem buta mały kamyczek, kiedy nagle słyszysz za sobą głos:
- Ej, ty, pedale!
Odwracasz się i widzisz, że to Zack oraz część jego bandy - grupka chłopaków, którzy regularnie spłukują ci głowę w szkolnym kiblu i zabawiają się wyrzucaniem twoich podręczników przez okno na trzecim piętrze. Nie odzywasz się do nich ani słowem i przyspieszasz kroku. Dwóch z nich wyprzedza cię i blokuje drogę, Zack nadal stoi z tyłu.
- Co jest, cioto, nie będziesz z nami gadać? - pyta, podchodząc bliżej i wyrywając ci plecak.
- Śpieszysz się gdzieś? - dodaje inny, wykręcając ci boleśnie rękę. - Ktoś na ciebie czeka, żeby ci obciągnąć?
Zanoszą się głośnym rechotem, podczas gdy ty szamoczesz się gwałtownie, usiłując się wyrwać, ale ich jest trzech, a ty jesteś tylko jeden. Pierwszy cios nadchodzi niespodziewane - jeden z trzymających cię chłopaków nagle rozluźnia uścisk, a w następnej chwili leży na chodniku, trzymając się za krocze.
- Wypierdalać stąd!
Kiedy się odwracasz, Zack krwawi z nosa, a Brian ma rozciętą wargę i poranione knykcie. Trzeci z chłopaków odskakuje od ciebie i ucieka - odkąd wszyscy usłyszeli o incydencie przy szafkach, Brian ma w szkole opinię psychola.
- W porządku, Mikey? Jesteś cały? - pyta, po czym podnosi plecak leżący na środku chodnika i podaje ci go, krzywiąc się lekko, kiedy ociera się przypadkiem poranionymi dłońmi o szorstki materiał. Kiwasz tylko głową, wciąż usiłując złapać oddech, i zanim zdążysz cokolwiek powiedzieć, Brian odwraca się i odchodzi w swoją stronę, jakby był przekonany, że wciąż nie będziesz chciał z nim rozmawiać. (Tak naprawdę złość przeszła ci już w momencie, kiedy zobaczyłeś, jak stoi naprzeciw Zacka i ociera wierzchem dłoni płynącą po brodzie krew.)
Przychodzisz do domu, gdzie znajdujesz tylko kartkę od matki, która informuje cię, że wzięła dodatkową zmianę w jadłodajni i nie będzie jej aż do pierwszej w nocy, a spaghetti do odgrzania na obiad leży na górnej półce w lodówce. Wzruszasz tylko ramionami, podgrzewasz makaron i zamykasz się w swoim pokoju.
Budzi cię natarczywe walenie w drzwi i przez chwilę nie wiesz zupełnie, co się dzieje, ale po chwili odkrywasz, że za oknem wciąż jest jasno, chociaż zaczyna się już powoli robić szaro, a ty leżysz z najnowszym numerem „Spidermana” rozłożonym na brzuchu i chyba we śnie trochę zaśliniłeś poduszkę. Podnosisz się z łóżka i zbiegasz na dół. Na progu stoi Brian, znów pijany i chyba czymś naćpany, bo jego źrenice są nienaturalnie szerokie, i wygląda tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Zazwyczaj nie pozwala, żeby ktokolwiek oglądał go w takim stanie, więc sam fakt, że przyszedł tutaj, zanim zdołał się trochę pozbierać, świadczy o tym, że jest naprawdę źle.
- O Boże, Brian, co się stało? - pytasz, wpuszczając go do środka. W świetle widzisz, że rozcięcie na wardze nadal jest mocno widoczne i opuchnięte, ale poza tym nie ma żadnych nowych śladów.
- Nic, Mikey. Nic się nie stało - mówi zachrypniętym głosem, obejmując cię mocno i wtulając twarz w zagłębienie twojej szyi. - Po prostu się za tobą stęskniłem. - Czujesz, jak coś ściska cię w gardle. - Kiedyś stamtąd odejdę, wiesz? - szepcze Brian prawie niedosłyszalnie, chwytając garść twoich włosów. - I nie obejrzę się za siebie.
Zabierasz Briana na górę, pomagasz mu zdjąć kurtkę i wyrzucasz pustą butelkę po wódce do kosza. Potem kładziesz go na łóżku, a sam układasz się za nim, nie zwracając uwagi na „Spidermana”, który leży zgnieciony gdzieś pod twoim biodrem.
Nie potrzebujesz żadnych wyjaśnień. Niektóre rzeczy się nie zmieniają.
(Po prostu tak jest.)

fanfiction: queer as folk, fanfiction: tabelka

Previous post Next post
Up