[AtS/SPN] Inne pieśni

Apr 27, 2008 17:53

Napisało mi się crossa, który jest jednocześnie moim debiutem w fandomie. Pierwszy raz z "Angel the Series", pierwszy raz z Wesleyem. Bezczelnie sprofanowałam Dukaja i Blake'a, kradnąc sobie tytuł i podtytuły.

Dedykowane novin-ha (bo komu innemu mogłabym zadedykować Wesa?), z podziękowaniami za betę.

Tytuł: Inne pieśni
Fandom: AtS/SPN
Pairing: Jo/Wesley
Spojlery: dla Supernatural - do 2x14 "Born Under a Bad Sign"; dla Angel the Series - do 4x01 "Deep Down"
Ostrzeżenia: Ten tekst to AU od 4 sezonu AtS, gdzie Wesley, po uratowaniu Angela, nie wraca koniec końców do Angel Investigations, tylko wyjeżdża z LA i pracuje jako wolny strzelec. Trochę słownictwa, trochę seksu, trochę angstu. Usual stuff. ;)
Ilość słów: 3 730 (przepraszam i wychodzę)

Inne pieśni

Pieśni niewinności

1999

Zajazd stoi pośrodku wielkiego niczego, gdzieś w Nebrasce. W normalnych okolicznościach Wesley po prostu pojechałby dalej, chcąc jak najszybciej dotrzeć do Los Angeles, ale okoliczności nawet nie próbują przypominać normalnych - najpierw dawny kolega z Akademii prosi o pomoc, a później kończy jako kupka pyłu, przebity kołkiem, bo tak przecież trzeba, bo dobre wampiry istnieją tylko w naiwnych bajkach oraz w osobie Angela.
Powoli zaczyna się ściemniać i jest tak zimno, że oddech zamienia się w parę. Dla kogoś przyzwyczajonego do kalifornijskiej aury, gdzie istnieją tylko trzy stany pogody - ciepło, bardzo ciepło i gorąco - to istny szok termiczny. Klimat w Nebrasce przypomina mu trochę Anglię, do której już pewnie nie wróci, bo i do czego ma wracać? Do pracy, którą stracił, czy ojca, dla którego jest jednym wielkim rozczarowaniem?
Nad zajazdem płoną czerwone neonowe litery, układające się w napis: U Harvelle’a. Przed budynkiem stoi kilka rozlatujących się, przerdzewiałych pickupów, w powietrzu niosą się przytłumione głosy gości. Wesley gasi silnik i zsiada z motoru.
Pierwszym słowem, jakie słyszy po wejściu do zadymionego wnętrza zajazdu, jest „wampir”.
- Całe gniazdo, mówię ci, stary - opowiada siwy, pomarszczony mężczyzna o ogorzałej od słońca twarzy, któremu z ust zwisa smętnie papieros. Popiół spada na stół i podłogę. - Nieźle mnie pokiereszowały, ale Jesse oberwał bardziej, film mu się urwał na kilka godzin, ze łba mu krew leciała jak cholera, ledwie to zatamowałem. Skurczybyki miały kilka ofiar przywiązanych za ręce pod sufitem i urządzały sobie chrzanione przyjęcie. Wpieprzyliśmy się w sam środek. Było ich więcej, niż…
Mężczyzna przerywa i podnosi wzrok na Wesleya, który na chwilę zamarł w przejściu przy stoliku.
- Czego? - pyta z silnym teksańskim akcentem.
Nie jest tak stary, jak wydawał się na pierwszy rzut oka. Wesley powiedziałby raczej: zniszczony przez życie; jego zmarszczki to nie dzieło czasu.
- Proszę wybaczyć, ale przypadkowo usłyszałem, jak pan mówi o…
- Synu… - Mężczyzna gasi papierosa i powoli wstaje. Jest niewysoki, ale Wesley ma wrażenie, że przewyższa go co najmniej o głowę. - Nie wtykaj tego brytyjskiego nosa w nie swoje sprawy. To taka życzliwa porada - mówi, ale jego ton nie ma nic wspólnego z życzliwością.
- Jakiś problem, Graham? - Z zaplecza wychodzi kobieta w średnim wieku, przewiązana w pasie białym fartuchem.
- Dzięki, Ellen, ale już go rozwiązałem. - Mężczyzna nazwany Grahamem siada z powrotem na krześle i zapala następnego papierosa. - A teraz spłyń, synu, i niech nie widzę twojej angielskiej mordy.
Wesley siada przy barze i zamawia piwo, które z prawdziwym angielskim ale ma wspólną jedynie nazwę. To kolejna rzecz, której nauczył się o Ameryce: piwo nie zawsze jest tam piwem, tak samo jak czekolada nie zawsze jest czekoladą.
Ellen (prawdopodobnie właścicielka zajazdu) wyciera zamaszystym ruchem blat, bez słowa stawia przed Wesleyem kanapkę z wołowiną i odwraca się w kierunku zaplecza.
- Jo, muszę wyjść na trochę! Chodź tu! Klienci czekają!

Joanna Beth Harvelle słyszy ryk silnika Harleya już z daleka - to dźwięk niemożliwy do pomylenia z jakimkolwiek innym. Poza tym Jo jest przecież mistrzynią w zgadywaniu marek samochodów i motorów po odgłosie wydawanym przez silnik. Nawet pryszczaty Mike z dziesiątej klasy nie potrafi jej w tym dorównać. (Tak samo jak w kilku innych rzeczach. Ten kretyn naprawdę bije się jak dziewczyna.)
Siedzi na zapleczu zajazdu, udając, że odrabia lekcje. Esej zadany na angielski jest okropnie głupi; musi napisać bite trzy strony o bohaterach literackich, na których losy ogromny wpływ mieli ich ojcowie. Idiotyczny temat dla kogoś, kto w ogóle nie ma ojca. Jakiś czas temu zrezygnowała już nawet z bezmyślnego bazgrania po kartce i łapie długopis tylko wtedy, kiedy Ellen wchodzi na zaplecze.
Ryk silnika cichnie, a chwilę później dziewczyna słyszy, jak otwierają się drzwi zajazdu. Przygryzając bezwiednie skuwkę długopisu, zastanawia się, jak może wyglądać właściciel motoru. I czy nosi skórę.
Jo ma piętnaście lat i wydaje się być wyposażona w radar wykrywający w promieniu kilkuset jardów wszystkie stworzenia płci męskiej, które nie dożyły jeszcze wieku Matuzalema (czyli jakichś czterdziestu lat) i nie wyglądają tak, że można je pomylić z pierwszym lepszym demonem.
Kiedy Ellen woła ją do pomocy, Jo waha się przez chwilę, po czym wygrzebuje z torby czerwoną szminkę i pospiesznie maluje usta, przeglądając się w pękniętym lusterku.

Dziewczyna przypomina mu trochę jego największą życiową porażkę - Faith. Jest co prawda blondynką, ale ma te same ciemne, sarnie oczy i czerwoną, wyzywającą szminkę na ustach. Ma co najwyżej piętnaście lat, nie więcej. Wes mimowolnie zastanawia się, czy mogłaby być potencjalną pogromczynią. Widać przyzwyczajenie to naprawdę druga natura.
- Podać coś jeszcze? - pyta dziewczyna, zawiązując w pasie fartuch.
Jeden ze stałych bywalców, siedzący w ciemnym kącie, woła ją po imieniu i Jo wychodzi zza baru, by podać mu kolejne piwo. Kiedy wraca, Wesley decyduje się wreszcie zadać kilka pytań, nurtujących go od momentu, w którym przekroczył próg zajazdu.
- Przepraszam, czy… - zaczyna, podnosząc wzrok na wycierającą szklanki dziewczynę.
- Tak? - Jo uśmiecha się promiennie, opierając się o kontuar. Wesley mógłby przysiąc, że ten podlotek usiłuje z nim flirtować.
- Kiedy tu wszedłem, usłyszałem coś o… o wampirach. Czy…
- Och, Graham pewnie dzielił się wrażeniami z ostatniego polowania - mówi dziewczyna takim tonem, jakby to wyjaśniało wszystko. - Od dłuższego czasu polował na tę grupę wampirów. Wygląda na to, że wreszcie je dopadł. Ale ty raczej nie jesteś zdziwiony. Sam też polujesz?
- Poluję?
- No wiesz. Chodzi mi o to, czy jesteś łowcą. Demony, duchy, te sprawy…
Świat czasami okazuje się naprawdę mały.
- Tak - odpowiada Wesley po chwili zastanowienia - myślę, że mógłbym to określić w ten sposób.
- Też zostanę łowcą, jak wreszcie wyrwę się z tej dziury - mówi twardo dziewczyna, wydymając lekko usta. Wesley tylko się uśmiecha.
Do baru podchodzi zarośnięty, posiwiały mężczyzna w znoszonej czapce z daszkiem i stawia na blacie pusty kufel, witając się z uśmiechem.
- Cześć, Bobby! Dawno cię tu nie było. Jesteś przejazdem? - pyta Jo, napełniając ponownie szklankę. - Mama nic nie mówiła, że wpadłeś.
- Przyjechałem jakąś chwilę temu. Wracam z polowania w Oklahomie. - Uśmiecha się. - Paskudne nawiedzenie, nie chciałabyś tego widzieć, uwierz - dodaje, kiedy dostrzega w oczach dziewczyny błysk.
Wesleyowi wydaje się, że dziewczyna chce jeszcze o coś zapytać, ale kompani Bobby’ego wołają go do siebie, więc Jo wraca do wycierania szklanek.
- Długo już polujesz? - odzywa się po chwili milczenia. - Jesteś nowy? Nigdy cię tu wcześniej nie widziałam, a znam wszystkich łowców, którzy przyjeżdżają do zajazdu.
- Więc to zajazd dla łowców? - Wesley obraca w palcach opróżniony kufel.
- Sporo ich tu zagląda - potwierdza dziewczyna. - Niektórzy są z okolicy, niektórzy tylko przejazdem. Kiedyś poproszę któregoś z nich, żeby mnie zabrał ze sobą. Wiesz, jako partnera.
Wesley przypomina sobie, co wpajano mu do głowy przez te wszystkie lata w Akademii Obserwatorów. Teraz wystarczy tylko zamienić słowo „pogromczyni” na „łowca”.
- Łowca zawsze jest sam - mówi i, chociaż wydaje mu się, że Jo potraktowała te słowa jako żart, jest zupełnie poważny.

Kiedy Jo się budzi, jest jeszcze bardzo wcześnie. Ubiera się, zamyka za sobą po cichu drzwi i na palcach przebiega przez korytarz. Zajazd o tej porze jest zupełnie wyludniony, krzesła pozakładane na stoły rzucają słabe cienie na podłogę. Na stole do bilardu pochrapuje Ash; włosy zasłaniają mu połowę twarzy, a jedna nogawka dżinsów jest podwinięta aż po kolano. Wrócił bardzo późno w nocy, kiedy Jo dawno już spała, i najwidoczniej uznał, że nie ma sensu fatygować się do swojego pokoju. Dziewczyna sięga za kontuar, wyjmuje nieco postrzępiony przy brzegach koc, po czym przykrywa Asha. Chłopak przez chwilę kręci się niespokojnie, nim ponownie zapada w głęboki sen.
Na zewnątrz jest zimno i Jo żałuje, że jednak nie ubrała się cieplej. Parking jest prawie opustoszały, stoi na nim tylko wóz Asha, ich pickup i motor tego Anglika, Wesleya. Ellen pewnie pozwoliła mu przenocować w jednym z pokojów na górze - czasami to robi, kiedy łowca jest zbyt wyczerpany lub ranny, by dotrzeć do domu. A Wesley wyglądał na bardzo zmęczonego.
Dziwny facet, myśli. Biorąc pod uwagę to, jak wygląda i jak się zachowuje, nigdy w życiu nie zgadłaby, że też poluje; nie dałaby za niego nawet złamanego centa. Żaden łowca nie powinien wyglądać, jakby właśnie skończył wykład z literaturoznawstwa w Stanford - pomijając oczywiście to, że większość wykładowców akademickich raczej nie nosi skóry (przynajmniej tak jej się wydaje). Łowca powinien być w średnim wieku, ale wyglądać na dwadzieścia lat więcej, mieć posiwiałe, skołtunione włosy albo łysinę, głębokie zmarszczki i mętne, wyblakłe oczy (tak wynika z dotychczasowych obserwacji Jo), a nie gładką, młodą twarz, niebieskie oczy, w których można utonąć, schowane za okularami w prostych oprawkach, i nieśmiały uśmiech, który powoduje, że coś w jej wnętrzu się roztapia.
Jo przez chwilę obraca w dłoni wyciągnięty z kieszeni nóż. Jest niewielki, o lśniącym ostrzu bez jednej plamki. W stali wyryte są inicjały: W.A.H. Bierze zamach i z całej siły rzuca w drzwi rozlatującej się komórki stojącej na podwórzu. Nóż wbija się w drewno zaledwie kilka cali od wyrysowanej białą kredą tarczy. Jo wzdycha i próbuje go wyciągnąć. Cholerstwo ani drgnie. Dziewczyna zapiera się z całej siły, aż bieleją jej palce, ale ostrze wciąż tkwi głęboko.
- Szlag - mruczy pod nosem, kopiąc drzwi czubkiem buta.
- Mogę jakoś pomóc? - Wesley wyrasta za nią jak spod ziemi. Jo odwraca się gwałtownie, przestraszona.
- Boże… Zaskoczyłeś mnie. Dałbyś radę…? - Gestem wskazuje wbity w drzwi nóż.
Wesley mocuje się przez chwilę, wreszcie jednym pociągnięciem wyrywa ostrze z drewna i obraca je przez chwilę w dłoniach.
- W.A.H. - odczytuje napis. - Kto to taki?
Jo przygryza wargę i wyciąga rękę po nóż. Źle się czuje, widząc go u kogoś innego; to jedna z tych rzeczy, które należą do niej i tylko do niej, i którymi nie zamierza się nigdy dzielić.
- Mój ojciec, William Anthony Harvelle. - Jej palce zaciskają się wreszcie na chłodnej stali. - Też był łowcą.
Wesley tylko się uśmiecha, jakby wszystko zrozumiał bez słów.
- Wyjeżdżasz? - pyta dziewczyna po chwili milczenia, wciąż bawiąc się nożem, który rzuca krótkie błyski na ścianę zajazdu, kiedy odbijają się od niego promienie porannego słońca.
Wesley przytakuje. Jo nie bardzo wie, jak ma się zachować. Łowców się nie żegna, nigdy - to jedna z pierwszych rzeczy, których nauczyła ją matka. Łowcy przychodzą i odchodzą, czasami wracają, czasami nigdy im się to nie udaje, bo rozwścieczony duch był sprytniejszy, ale pożegnania zawsze przynoszą pecha; nigdy nie wiadomo, czy nie są przypadkiem ostatnimi. Ellen nigdy nie pożegnała Billa Harvelle’a. Jo o tym wie.
- Czekaj - mówi nagle. - Czekaj tutaj!
Odwraca się na pięcie i biegnie w stronę zajazdu, wzbijając za sobą niewielki obłoczek pyłu. Wraca mniej więcej po kwadransie; w ręku niesie niezgrabnie zawiniętą w folię kanapkę (pakowanie nigdy nie było jej mocną stroną) i kartkę, na której zapisała kilka nazwisk i numerów telefonów.
- To na wypadek, gdybyś czegoś potrzebował. Egzorcysty, zapasu wody święconej, srebrnych kul, czegokolwiek. Powołaj się tylko na moją mamę, to załatwi sprawę.

Wesley uczy się, że łowca jednak nie zawsze jest sam.

Pieśni doświadczenia

2007

Wampiry w Minnesocie są sprytne. Kiedy dowiadują się, że w okolicy pojawił się wykwalifikowany łowca, który wie o nich o wiele więcej, niż inni polujący na różnego rodzaju demony, zaczynają być ostrożne. Często zmieniają miejsca pobytów, starannie ukrywają ofiary, nie próbują się wychylać.
Wesley znowu kończy z niczym. Kolejna kryjówka, którą sprawdza - chyba czwarta czy piąta z rzędu - jest opuszczona, gdy do niej dociera. Jedynym znakiem, że wampiry mieszkały tu przez jakiś czas, jest pięć ciał ułożonych równo w rządku tuż za drzwiami, niczym makabryczny prezent powitalny.
Jest dwa kroki od wyjścia, kiedy przekonuje się, że wampiry pozostawiły nie tylko prezent powitalny, ale i pożegnalny. Wesley nie wie, czym jest stworzenie, które go atakuje; nigdy nie widział niczego podobnego. Wie tylko, że jest ciche i zwinne, nie wydaje żadnych odgłosów i potrafi zajść człowieka od tyłu w ułamku sekundy. Na szczęście - pomimo różnorodności - demony zazwyczaj źle reagują na stal, zwłaszcza wtedy, kiedy miażdży czaszkę i wbija się prosto w mózg. Kiedy już jest po wszystkim, chociaż krew z rozciętego czoła zalewa mu oczy, Wesley ćwiartuje i pali ciało, a popiół rozrzuca na cztery wiatry. Na wszelki wypadek.
W promieniu kilku mil nie ma żadnego motelu. Po dłuższych poszukiwaniach znajduje tylko zajazd, w którym wciąż pali się światło. Parkuje samochód obok starego forda, który bardziej nadaje się na złom, niż do jeżdżenia, i sprawdza, czy broń oraz książki są bezpieczne. To najcenniejsze rzeczy, jakie posiada. Dzięki nim wciąż jeszcze żyje.
Wnętrze zajazdu pogrążone jest w półmroku, pali się tylko kilka lamp, rzucających na ściany chybotliwe cienie. Nie ma nikogo, nie słychać żadnych głosów, tylko z szafy grającej płyną dźwięki jakiejś ballady.
- Przepraszam, już zamknięte. - Z zaplecza wychodzi szczupła blondynka, zdejmując biały fartuch, którym jest przewiązana w pasie. - Proszę pa… - podnosi oczy na mężczyznę. - Wesley?
Dopasowanie imienia do twarzy zajmuje mu kilka chwil; ostatecznie minęło sporo czasu. Ile to? Siedem lat? Osiem?
- Jo?

- Sprzedałeś motor. - To pierwsza myśl, jaka przychodzi jej do głowy. Jest idiotyczna i zupełnie bez sensu, ale Jo trzyma się jej kurczowo, bo nie wie, co ma powiedzieć człowiekowi, którego nie widziała przez osiem lat, a który zaprzątał jej myśli przez ponad rok po swoim nagłym pojawieniu się i równie nagłym zniknięciu.
- Kupiłaś zajazd - mówi Wesley, siadając na wysokim barowym stołku. Uśmiecha się ledwie zauważalnie, samymi kącikami ust.
- Dużo się pozmieniało.
Jo również się uśmiecha, usiłując odpędzić myśli o ostatniej sytuacji, kiedy została w barze sam na sam z mężczyzną. Siniaki na ramionach już dawno się zagoiły, ale czasem wciąż budzi się w środku nocy, zlana potem. Nie krzyczy (nigdy tego nie robiła), tylko ma wrażenie, że się dusi, że całe gardło ma zatkane piaskiem.
- Ty też się zmieniłeś.
Jej spojrzenie wędruje ku długiej bliźnie na szyi Wesleya, tuż poniżej linii kilkudniowego zarostu. Chciałaby zapytać jak i dlaczego, ale zadawanie takich pytań komuś, komu najwidoczniej usiłowano poderżnąć gardło, jest po prostu niewłaściwe. Wesley wygląda zupełnie inaczej niż ten mężczyzna w okularach, który przekroczył próg zajazdu osiem lat wcześniej.
- Jesteś ranny - mówi. - Czekaj, zaraz przyniosę wodę utlenioną i plaster, trzeba to oczyścić.
Widać taki już jej los - opatrywać przystojnych mężczyzn, którzy dostali kilka kopniaków od życia, zjawiających się nagle w jej zajeździe, by odjechać później bez słowa i zostawić ją jeszcze bardziej pustą. Bo tak właśnie czuje się Jo od dłuższego czasu - jakby wyrwano z niej wszystko i zostawiono puste gliniane naczynie. Teraz polowanie to dla niej coś więcej niż hołd składany nieżyjącemu ojcu. To szansa na poczucie, że jeszcze oddycha.
- Napijesz się? - pyta, kiedy rana Wesleya jest już oczyszczona i opatrzona. - Co słychać w Mieście Aniołów?
- Jak to w piekle… Dawno mnie tam nie było.
Jest małomówny, pełen rezerwy i wydaje się Jo trochę bardziej obcy niż wtedy, kiedy spotkała go po raz pierwszy. Widać ludzie naprawdę się zmieniają. A może to ona dorosła.
- Co cię sprowadza do tej dziury?
Wesley milczy przez chwilę.
- To samo, co zawsze. Wampiry.

Nie jest zdziwiony, kiedy prosi go, żeby został przez jakiś czas i pomógł jej przy polowaniach. Zatrudniona na pół etatu barmanka zajmuje się zajazdem, gdy dziewczyna wyjeżdża na kilka dni, ale Jo potrzebuje kogoś, kto potrafi trzymać broń i porządnie zszywać rany. Ona nigdy nie miała dobrych stopni z robótek ręcznych, żartuje.
- W okolicy jest sporo do roboty - zachęca. - Duluth przyciąga różne świństwa.
Wesley zastanawia się mimowolnie, czy w okolicy nie znajdują się kolejne Piekielne Usta. Kto raz był Obserwatorem, zostaje nim na zawsze, nawet, jeżeli Rada, która go mianowała, od dawna nie istnieje, spopielona wybuchem.
Mężczyzna rozważa przez chwilę tę propozycję, pijąc whisky powolnymi łykami, pozwalając, by paliła go w gardle, wreszcie się zgadza. To miejsce nie ma w sobie nic z klimatu Hyperionu - właśnie dlatego się decyduje. Żadnego biura, żadnych wizytówek, tylko torba podróżna naładowana bronią, puszka soli, jego książki upchnięte w bagażniku i dziennik Jo, zapełniony kilkoma różnymi charakterami pisma. Dziewczyna pokazuje mu zapiski jeszcze tego samego wieczoru, kiedy siedzą w kącie zajazdu, w jedynych fotelach, jakie stoją na dole. Na początku strony są zapisane dużymi, okrągłymi literami - pismo Billa Harvelle’a, pierwszego właściciela dziennika. Jo nie mówi o tym, jak umarł, ale Wesley domyśla się, że nie była to naturalna śmierć. Później charakter pisma zmienia się na niechlujny, czasami lekko nieczytelny - to pisał Bobby, wyjaśnia, świetny łowca i dobry przyjaciel jej ojca. Wreszcie, na samym końcu, widać niewielkie, lekko pochyłe pismo samej Jo.
- To wszystko, co mam - mówi. - W porównaniu z twoimi książkami to głupstwo, ale…
Kiedy Jo pochyla się, żeby odebrać dziennik z rąk Wesleya, ten dostrzega dwie ukośne blizny na jej ramionach i jego dłoń automatycznie wędruje ku szyi. Pamiątka po spotkaniu z Justine wciąż jest widoczna i czasami powoduje tępy, piekący ból. To trochę jak smycz - nieważne, jak daleko ucieknie, trzyma go z całej siły i nie pozwala zostawić starego życia za sobą.
Przyzwyczaił się już do tego, że ludzie patrzą na jego bliznę. Dla niektórych - Lilah - jest nawet w jakiś chory sposób podniecająca. Dlatego ignoruje wzrok Jo, która bardzo stara się wyglądać, jakby wcale jej to nie ciekawiło. I tak zapyta, prędzej czy później. A wtedy Wesley skłamie.

Jo nadal nie potrafi go rozgryźć. Mieszka z nim pod jednym dachem od ponad dwóch tygodni, a nie zbliżyła się do rozwiązania tej zagadki ani trochę.
Jest dobry, piekielnie dobry w obchodzeniu się z bronią, zna się na demonach lepiej, niż obaj Winchesterowie razem wzięci i bardzo seksownie wygląda z kilkudniowym zarostem - tylko tyle o nim wie, a Wesley nie pozwala jej dowiedzieć się więcej.
Wracają właśnie z polowania, Wesley prowadzi, a Jo siedzi skulona na fotelu pasażera, obgryzając paznokcie - to coś, czego nie robiła już od lat.
- Nienawidzę opętań… - mówi cicho, wciskając się jeszcze bardziej w kąt. Zrzuca kowbojki na podłogę, a nogi podciąga pod brodę.
- Demony kłamią, Jo.
- Niektóre mówią też prawdę. Przynajmniej czasami.
Czarne oczy zawsze przywodzą jej na myśl Sama. W twarzy każdego opętanego widzi jego twarz i słyszy w głowie jego słowa. Zastanawia się, czy tak już będzie zawsze, bo jeśli tak, to do bani z takim łowcą. Zwariuje, zanim cokolwiek zdąży ją wykończyć.
- Cholera. - Prowizoryczny bandaż na ramieniu Jo zaczyna przeciekać. Sukinsyn może i krótko zabawił na tym świecie, ale zdążył narobić dość szkód. - Będzie to trzeba szyć.
- Nie mamy środków znieczulających. Zawiozę cię do szpitala - proponuje Wesley.
- Nie. - Głos Jo jest twardy i stanowczy. - Ty to zrobisz.

Jo jest już trochę wstawiona, kiedy Wesley zaczyna szyć. Butelka w jej ręce kołysze się niebezpiecznie i trochę whisky wylewa się na podłogę.
- Nie ruszaj się przez chwilę. To będą tylko trzy szwy.
- Wiesz, dlaczego tak nie cierpię opętań? - pyta Jo, pociągając kolejny niewielki łyk z butelki. - Bo nagle okazuje się, że ktoś, kogo znasz, zmienia się w potwora i robi rzeczy, o jakich ci się nawet nie śniło.
Wesley milczy, bo nie może jej powiedzieć - ani o dziecku, które porwał i skazał na dorastanie w prawdziwym piekle, ani o dziewczynie, którą trzymał za kratkami w szafie we własnym mieszkaniu i torturował, żeby wydobyć potrzebne informacje, ani o tym, jak pieprzył swojego śmiertelnego wroga, bo dziewczyna, którą pokochał, wolała innego. Nie trzeba być opętanym, żeby tak się zmienić. Czasem okazuje się, że bilet do piekła sprzedają tylko w jedną stronę, a tam najgłębszy krąg naprawdę przeznaczony jest dla zdrajców, bo - czegokolwiek by się nie zrobiło, żeby naprawić błąd - są krzywdy, za które przeprosić się nie da. Są krzywdy, za które nie wolno przepraszać.
- Wiesz, że nigdy nie zadzwonił? - dociera do niego głos Jo i Wesley zdaje sobie sprawę z tego, że dziewczyna przez cały czas mówiła. - Byłam pewna, że tak to się skończy. I wiesz co? Już mi to przeszło. Zupełnie, serio. Jestem dużą dziewczynką, rycerz na białym koniu i te sprawy to zamierzchłe czasy. Zresztą, to nigdy nie był biały koń, tylko najpierw Harley, a później Impala.
Wesley kończy ostatni szew i podnosi wzrok na Jo. Nie jest już tą lekko kościstą podfruwajką z deficytem biustu, jaką była, kiedy spotkał ją po raz pierwszy. Ma teraz długie blond włosy, kobiecą figurę i wyraziste usta, których nie maluje więcej wyzywająco czerwoną szminką, a przede wszystkim - te sarnie, ogromne oczy, które już nie przypominają mu o Faith, a o kimś innym. Wesley widzi w nich to, co dostrzega też za każdym razem, kiedy patrzy w lustro - oboje są wypaleni, a to, co zostało, to tylko puste skorupy.
Już ma wstać i odejść, kiedy Jo chwyta go za ramię i zmusza, żeby został.
- Nie rób tego - mówi cicho dziewczyna, przesuwając dłonią po jego policzku. - I nie mów tego, co chcesz powiedzieć. - Kładzie mu dwa palce na ustach. Wesley lekko się odsuwa i potrząsa głową.
- Jo, myślę, że to…
Nie daje mu dokończyć i całuje tak, jakby dotyk warg na wargach, ciepły oddech i język splatający się z jej własnym były jedyną kotwicą łączącą ją z rzeczywistością, jakby bała się, że utrata tego pociągnie ją na dno. Więc Wesley nie przestaje nawet wtedy, kiedy Jo ciągnie go w kierunku stołu do bilardu. Kule zderzają się ze sobą i rozpryskują na wszystkie strony, kiedy dziewczyna zmiata je jednym ruchem ręki; niektóre z głośnym trzaskiem wpadają do łuz.
Zabawne, myśli Wesley, rozpinając białą bluzkę, że to zawsze one robią pierwszy ruch. Najpierw Lilah, teraz Jo.
Ale Jo nie jest Lilą i nie będzie jej tak traktować, nawet jeśli to wszystko jest - znów, podobnie jak wtedy - tylko tu i teraz, i nie ma przed nimi żadnej pieprzonej przyszłości (Wesley wie, że nie ma), nawet jeśli nie chodzi o dawanie, a tylko o branie (Wesley nie jest pewien, czy potrafi jeszcze w ogóle dawać).
Jo zdejmuje w pośpiechu stanik i odrzuca go za siebie, niezgrabnie usiłuje rozpiąć zamek przy spodniach Wesleya.
- Spokojnie, Jo.
Nie chce, żeby tak to wyglądało, nie tak jak z Lilą, która miała wszystko wyliczone co do sekundy. Pół minuty na rozebranie się; zero gry wstępnej, bo to tylko dla delikatnych panienek, a przecież ona jest twarda - jeśli praca w Wolfram&Hart uczy czegokolwiek, to właśnie bycia twardym; dziesięć minut pospiesznego wycierania nagimi plecami ściany w mieszkaniu Wesleya albo polerowania stołu w jego salonie; później pięć minut na prysznic i wyjście, okraszone kilkoma ironicznymi uwagami.
Dżinsy i bielizna Jo lądują na podłodze, Wesley rozpina zamek w spodniach i okazuje się, że jest zupełnie inaczej, niż z Lilą - nie wyobraża sobie innej twarzy, tylko spod półprzymkniętych powiek obserwuje zarumienioną Jo.
Nie dają, a tylko biorą; w akompaniamencie ciężkich oddechów każde wydziera coś dla siebie, kurczowo trzymając się tego drugiego aż do samego końca.
Nogi Jo trochę się trzęsą, kiedy zsuwa się powoli ze stołu i usiłuje zrobić kilka kroków. Nadal gwałtownie łapie powietrze. Wesley podtrzymuje ją, a później prowadzi na górę, do jej sypialni. Tam kochają się po raz drugi, a kiedy dziewczyna budzi się rano, zastaje puste łóżko i pusty zajazd. Nie zauważa małej kartki z numerem telefonu, która zsunęła się ze stolika i wpadła między deski w podłodze. Wesley jest już daleko - bez pożegnań, tak, jak go sama nauczyła, bo przecież łowcy się nie żegna. To przynosi pecha.

Jo uczy się, że - koniec końców - łowca zawsze zostaje sam.

fanfiction: angel the series, genre: angst, genre: crossover, fanfiction: supernatural

Previous post Next post
Up