Piania i inne takie. Niemerytoryczne, okrojone do minimum, edytowane trzy razy. Zresztą i tak co za różnica - obydwa finały oglądałam w doborowym towarzystwie, któremu bardzo serdecznie dziękuję za ostatni miesiąc. Ściskam, całuję i w ogóle - bo wy wiecie, że bez was oglądanie mistrzostw traci swój sens, no nie?
Hej ho. Przedtem jeszcze dwa dialogi, które wynotowałam na marginesie podczas meczu Argentyna-Meksyk, a na które nie miałam ochoty, bo po meczu było smutno.
Komentator: I spóźniony Marquez w polu karnym.
Szonek (śmiertelnie poważnie): Marquez się nie spóźnia. To oni są za wcześnie.
To było śmieszne, ale tylko w połączeniu z ponurą miną i tym mega poważnym tonem.
czarny: Argentyna do domu. Niemcy do domu! Anglia też! Wszyscy z tej części drabinki do domu! Wszyscy wracajcie do domu! Oddajcie nam Włochy!
M: To nie jest You Can Dance, stary, tu nie głosujesz smsami.
A poirytowany czarny jest chodzącą słodyczą.
A teraz do rzeczy.
Urugwaj-Niemcy (2:3) ciężki orzech do zgryzienia dla Niemców, nie?
Fajnie było nie oglądać na boisku Klose i Podolskiego. I jeszcze paru, którzy nie grali.
Ale jeszcze fajniej było oglądać Suareza, Fucile i Lugano. Suarez! Fucile! Lugano!
No dobra. Mecz był przepiękny.
I nie mam pretensji o to, że Urugwaj go przegrał - choć ostatnia seknda, wolny Forlana i poprzeczka dały mi, jak poprzednio, nadzieję.
Ale powiedzmy sobie szczerze, kto stawał na Urugwaj, kiedy zaczynały się mistrzostwa? Kto obstawiał jego czwarte miejsce, kto w ogóle spodziewał się tak niesamowitej, kreatywnej, zawziętej, tak dobrej gry celestes?
I kto przewidział pięć goli dla Diego Forlana?
Ja ich generalnie kocham.
Wcześniej ich lubiłam, ale od początku tego Mundialu czuję się naprawdę zakochana. I coś czuję, że jeszcze trochę im potowarzyszę.
Mam satysfakcję z faktu, że napędzili Niemcom stracha, że potrafili wyrównać, ba, że przez moment prowadzili, że potrafią przycisnąć, wbić pazur, postraszyć.
Grają przepiękną piłkę. Przepiękną.
Ostatnia poprzeczka była trochę pechowa, bo Diego przecież potrafi. I Suarez był trochę pechowy, bo on też przecież potrafi.
Zdarza się. Naprawdę, zdarza się.
I to, że zdarzyło się na takim meczu, nie robi mi różnicy.
Dla mnie celestes i tak są największymi wygranymi tego Mundialu i pozwól, że powtórzę to dobitniej - NAJWIĘKSZYMI WYGRANYMI TEGO MUNDIALU.
Bo dokonali niemożliwego, przeskoczyli własny cień, pokonali własną słabość, udowodnili, że można. Są najlepsi, bo nikt nie dokonał czegoś takiego, jak oni. Nikt nie dokonał takich cudów.
I grają przepiękną piłkę. Najpiękniejszą ze wszystkich. Żeby cała piłka była taka - naprawdę, tego sobie i wam życzę.
Wpis merytoryczny był przygotowany,całkiem znośny i spójny, ale stwierdziłam, że nie ma sensu, bo kto oglądał, ten wie, którzy grali dobrze, a którzy nie koniecznie, a kto nie oglądał, tego i tak nie obchodzi. Więc zostanę przy emocjonalności i prywatnych zachwytach.
Och, Urugwaj. Będę tęsknić.
Widzieliście, kto wnosił puchar na stadion, prawda? Tak samo cieszę się na jego widok, jak boli mnie serducho.
Holandia-Hiszpania (0:1) po raz drugi obserwuję, jak Iker Casillas wznosi do góry najwyższe trofeum.
I co tu mogę napisać, garść złych słów na Webba, na brutalność holenderskich fauli, na to, że nie podobała mi się ceremonia wręczenia pucharu?
Ale po co?
Wolę napisać, że Iker Casillas jest moim bramkarskim numerem dwa, zaraz po Buffonie ale daleko, daleko przed wszystkimi innymi.
Mogę napisać, że wszyscy byli dzisiaj świetni, z Ramosem i Torresem - tak! Torresem! - na czele. Z Villą, Iniestą, Capdevilą, Xavim, Alonso, Pique, Puyolem.
Że trochę brakowało Silvy i Llorente.
I że Casillas jest niesamowity i, uwaga, tak pięknie płacze ze szczęścia.
I zobaczyć go po raz drugi z tak ważnym trofeum - bo przecież dwa lata wcześniej wznosił Puchar Europy - jest bezcenne.
I w ogóle, biegam dookoła jak na dopingu, podskakując i rozchlapując resztki piwa po podłodze i współtowarzyszach.
Tak, to jest bezcenne. Dostałam dwie piękne rzeczy - puchar dla Hiszpanii i cudowny Urugwaj. Nie dostałam ukochanej Italii, nie dostałam ukochanego Meksyku, ale i tak czuję się zwycięsko.
Nawet pomimo tego, że to nie Villa dostanie koronę, choć bardzo, bardzo, bardzo mu tego życzyłam.
Włączę sobie We are the champions, dowieszę zdjęcie zapłakanego Casillasa do prywatnej galerii chwały i wypiję dwa piwa, patrząc, jak La Furia Roja całuje złoto.
Hej, przebrali się w czerwone koszulki, koszulki z naszytą gwiazdką. I to było piękne.
Piękna, południowa piłka. Cieszy mnie to, cieszy mnie triumf piękna nad brzydką - choć przeważnie skuteczną - grą Holandii. Cieszy mnie, kiedy wygrywa ktoś, kto gra po prostu ładnie, tak, że miło patrzeć i wraca podkopana wiara w sens tego sportu.
Idę sobie potańczyć, poskakać, poalkoholizować się trochę, trochę może oko mi zwilgotnieje, może nie tak, jak Casillasowi, ale troszkę, troszeczkę.
Jestem z was dumna, chłopaki, dumna jak jasny gwint. Naprawdę. Bardzo, bardzo dobrze się stało.
La Furia Roja!
Puchar dla Hiszpanii!!!
I jeszcze jedno - puchar tak naprawdę leży dobrze tylko w rękach jednego człowieka. Wiecie, jakiego, prawda?
Ale mimo wszystko pozwólcie, że przypomnę tego pana, którego kocham ponad wszystko, mimo wszystko, za wszystko i na zawsze. Za to, kim jest i jaki jest. I za to, że pokazał mi - i za każdym razem od nowa przypomina - czym jest piłka i dlaczego pewne rzeczy są tak bardzo ważne.
Pożegnajmy pana dumnie, z taką dumą, z jaką on zawsze grał.
To człowiek, który nigdy nie ugiął karku.
A Hiszpania całuje złoto.
Urugwaj, złoto dla Hiszpanii i Fabio niosący puchar - to trzy rzeczy, które na pewno zabiorę ze sobą po tym Mundialu. Bezsprzecznie.
Będzie mi brakowało mistrzostw, oglądania meczów, komentowania, kłótni o wynik i faworyta, nerwów. Ciężko będzie odwyknąć. To śmieszne, że już po. Niby miesiąc, a zleciało gdzieś bokiem. Zawsze, po każdym turnieju, zostaje mi trochę niedosytu.
Puchar wręczony, medale wiszą na szyjach, a ja wracam do swojego zabałaganionego świata. Za sześć godzin (!) zaczyna się Operacja Wielka Wyprowadzka, pudła tylko w połowie spakowane (w połowie nie spakowane?), więc nie ma co liczyć na sen w najbliższym czasie. Jeszcze nie wiem, jak to wszystko ogarnę. Chyba nie ogarnę i zostanę tak w połowie, nigdzie-prawie. Jest trochę ciężko.
Wish me luck.
Nie wiem, jak bardzo zmieni się życie.
Ani kiedy znów spotkam się ze swoim komputerem, routerem i innymi śmiesznymi rzeczami codziennego użytku.
So see ya somewhere.