Wykopany przez przypadek przy okazji szukania innego. Mam nadzieję, że komuś się spodoba.
Dziękuję
an_fiction za dobre słowo :)
Tytuł: Stado
Autor: Gokuma
Fandom: crossover Pottera i Bleacha
Rating: PG-13 (za angst)
Uwagi: akcja tekstu dzieje się po zakończeniu "Insygniów" (pomijając epilog)
Stado
Gdy budzi się tam, Po Drugiej Stronie, zdaje sobie sprawę, że koszmar się nie skończył, a zmienił jedynie swój kształt. Jest słaby, obolały i trudno mu stać w kolejce, która zdaje się ciągnąć aż po horyzont. W końcu nogi się pod nim uginają i traci przytomność.
Ktoś podnosi go, zabiera spośrod tłumu ludzi.
Kiedy odzyskuje znów świadomość, jest w miejscu, które przypomina szpital. Leży, przykryty białą, miękką kołdrą, podłączony do mnóstwa pikających i szumiących cicho urządzeń. Stara się wstać, ale brak mu sił. Nawet podniesienie dłoni wydaje się trudnym zadaniem. W końcu jednak udaje mu się to i widzi, że jego ręka - tak jak w czasie pełni - ma nieludzki kształt, ostre pazury-paznokcie i pokryta jest krótkim, burym futrem. Nagle - znowu - zaczyna odczuwać strach. I rozpacz: bo przecież nie tak to miało wyglądać, nie tak, chociaż tu...
Gdy w końcu do sali wchodzi lekarz, nie ma ochoty z nim rozmawiać. Wszystko wydaje mu się teraz dziwnie obojętne, to, gdzie jest, co z nim dalej będzie i co właściwie się z nim stało. Próbuje zebrać w myślach to, co pamięta z Tamtej Strony, ale nie ma tego wiele. Jedynie uczucie dumy - a potem ból, rozlewający się po całym ciele i zabierający wszystko, wszystko...
Zapada w odrętwienie; jest przytomny, ale nie potrafi zdobyć się choćby na rozmowę. Całymi dniami wpatruje się w sufit, podczas gdy maszyny żyją za niego - odżywiają, oczyszczają i utrzymują w porządku jego spotworniały organizm. Mimo iż mijają kolejne noce, przemiana nie ustępuje; wręcz przeciwnie, zdaje się pogłębiać. Gdy któregoś dnia dotyka - bardzo powoli - twarzy, wyczuwa zamiast ust, policzków, porośnięty futrem pysk.
Kara więc trwa i trwa, choć nie ma pojęcia za co - a przecież powinien pamiętać; w końcu coś takiego nie spotyka człowieka za nic. Czasem śnią mu się jakieś kolorowe błyski, ale nic poza tym; tylko nazwisko i imię - „Remus Lupin” - pamięta, jak nie kojarzącą się z niczym etykietkę. Wszystko tu pachnie obco - i pewnie by czuł strach, gdyby nie to, że jest mu już wszystko jedno.
Któregoś dnia leży pogrążony w swym śnie - nieśnie, gdy nagle z otępienia wyrywa go nowa woń. Wdycha ten zapach, stara się podnieść głowę, natęża słuch... Coś, co powinno być dla niego ważne, coś bliskiego, jest niedaleko - i po raz pierwszy od dawna zależy mu, żeby cokolwiek zobaczyć. Ale zaniedbywane tygodniami mięśnie odmawiają posłuszeństwa i może tylko leżeć, ściskając brzegi kołdry i dysząc ciężko. W tym momencie jednak zapach zaczyna się zbliżać; Remus Lupin słyszy głos...
- ...Nie mówiła mi pani, pani kapitan, że jest tu... taki pacjent. - Głos jest cichy i szorstki, brzmi w nim niepokój i troska.
- Nie ma pan obowiązku odwiedzać nikogo, kapitanie Komamuro. Niezależnie od tego, jak wyglądają.
- Wiem, pani kapitan. Mam jednak wrażenie... Że powinienem zrobić wyjątek.