Dzisiaj trzy różne rzeczy:
1. 008 z wyzwania, czyli Sungmin w Japonii do motywu jąkania się. Sungmin wygląda
tak,
tak lub
tak. Strony japońskiej linkować nie będę, nawet jeśli bardzo lubię zamieszczanie tutaj fotek ludzi, o których piszę i już się do tego przyzwyczaiłam.
2. Pewien drobiazg spod szyldu Kibum/Kyuhyun, które napisałam dla Ranka w sumie przez pomyłkę XD No ale jest!
Kyu w sumie jest u mnie dość znany ^^.
Kibum zaś już
znacznie mniej.
3. Rzecz, którą zaczęłam, a której nie skończę, ponieważ nie mam do tego motywacji. Inspirowałam się teaserem do Bonamany i miałam z tego zrobić pairing Yesung/Ryeowook. Do Yesunga nawet nie dotarłam, ale Wookiego pospamuję <3 W ogóle gdybym miała robić picspama dedykowanego komuś z SuJu, to byłby to właśnie on, ponieważ jego uroda mnie zachwyca.
<3<3<3<3<3 Kraj kwitnących rozczarowań
Sungmin bez pospiechu przecierał stoliki w barze, przygotowując go do zamknięcia. Zebrane wcześniej kufle, szklanki i kieliszki stały w kuchni na zapleczu, czekając na śmiałka gotowego na podjęcie próby, jaką było ich umycie. Wiedział, że nie musi być tym odważnym, ale rozważał rozprawienie się chociaż z częścią tej sterty, by następnego dnia przed otwarciem nieszczęśnik, na którego wypadnie, miał mniej roboty do wykonania.
Rzadko kiedy to właśnie na niego spadało zadanie zamknięcia baru. Zwykle zajmował się tym jego menadżer - Hina - który najczęściej przebywał wśród stałych bywalców do samego końca. Tym razem nie mógł się tym zająć z powodu choroby, a następną w kolejce osobą pod względem odpowiedzialności, był właśnie Sungmin. Na jego zmiennika, którego wszyscy nazywali po prostu 'Tacchon', nie można było liczyć, a ich szef nie lubił zawracać sobie głowy takimi detalami. Subaru kupił ten bar, bo lubił w nim śpiewać wieczorami, przy akompaniamencie rozmów gości i dźwięku zapalniczek, rozbudzających żar kolejnych papierosów. Zupełnie nie był stworzony do zarządzania czymkolwiek (od tego miał Hinę), nigdy też nie zostawał do samego końca. Lubił być szefem, bo to pozwalało mu decydować o tym, kiedy zaczyna, a kiedy kończy pracę i ile sake może wypić pomiędzy kolejnymi piosenkami, wyśpiewywanymi na małej scenie.
Sungmin lubił swoją pracę i prowadzony przez siebie tryb życia. Miał kilku bliskich przyjaciół i grupkę dobrych znajomych, zarabiał na swoje utrzymanie i mógł czasem pozwolić sobie na odłożenie niewielkich sum. Zgiełk Osaki fascynował go niezmiennie i nie zanosiło się na zmiany w tej materii, skoro nawet po kilku długich miesiącach wciąż odkrywał tutaj rzeczy, które jednocześnie zadziwiały go i wprawiały w zachwyt. To było dobre życie, a na pewno lepsze niż rok wcześniej, gdy nie był pewien, czy następnego dnia będzie miał dach nad głową. Jego egzystencja w Japonii opierała się na bardzo niestabilnych fundamentach i w każdej chwili mogła się rozpaść. Dlatego mimo powierzchownego szczęścia, Sungmin chował w sobie całkiem sporo niepewności i strachu...
~*~
Sungmin przez całe życie czuł przy swoim boku obecność ducha niepewności. Podążał za nim krok w krok - czasem zatapiał swoje szpony głęboko w jego sercu, czasem zaciskał dłonie na jego szyi, a przy innych okazjach wykręcał mu palce. W Japonii najczęstszą torturą ze strony tej podłej siły, było zapętlanie języka Sungmina. Rozumiał co mówią inni i wiedział, co powinien odpowiedzieć, ale często potykał się na różnych słowach, jąkał się i robił z siebie idiotę. Uczynił tak wiele, by znaleźć się w tym kraju, ale nawet tutaj nie znalazł spokoju.
Zawsze był co najwyżej przeciętny we wszystkim, co robił, a przynajmniej tak twierdzili członkowie jego rodziny. Średnio śpiewał, przeciętnie tańczył, jego zdolności intelektualne też nie odstawały od normy. Zawsze zajmował miejsce w środku listy na turniejach sztuk walki i nawet na kursie języka japońskiego, który tak go fascynował, nie potrafił się wybić. Nieźle grał na gitarze, ale nie na tyle, by wzbudzić czyjś zachwyt. W jego życiu nie było skrajności, przynajmniej nie do pewnego momentu.
To wszystko jednak go nie zniechęcało. Zawsze był osobą pełną dobrej woli i skorą do uśmiechu. Nawet jeśli miał być przeciętny, to lubił swoje liczne zainteresowania. Tym, czego zawsze się trzymał, gdy pytano go o marzenia i plany na przyszłość, był wyjazd do Japonii. Ten kraj go fascynował i nawet jeśli większość jego rodziny uważała coś takiego za absurd, a wręcz coś niestosownego i niemożliwego do zaakceptowania, to Sungmin nie przejmował się. Nie zamierzał pozwolić nikomu na odebranie mu tego, co uważał za cenne. Po zakończeniu szkoły średniej, zaczął - jak na niego przystało - zupełnie przeciętne studia związane z muzyką, a skoncentrowane na musicalach. Pracował dorywczo, oszczędzając pieniądze i nadal chodził na kurs języka japońskiego, wspinając się na coraz wyższe poziomy zaawansowania.
Nie zamierzał nikogo informować o planowanym przez siebie wyjeździe. Wolał nie być świadkiem zniecierpliwienia i rozczarowania w oczach swoich rodziców, którzy najchętniej widzieliby go w jakimś odpowiedzialnym zawodzie z piękną żoną przy boku, a w efekcie również z uroczym potomstwem, które wszyscy by podziwiali. Sungmin widział oczami wyobraźni ten obrazek - Gratulacje, synu, w końcu coś, co ci się udało. Nie planował tak żyć.
Bilet lotniczy nie był tani. Nawet zakupiony z wielomiesięcznym wyprzedzeniem stanowił poważny ubytek w jego oszczędnościach. Ale on nie żałował tych pieniędzy. Jednostronna przepustka do Tokio była tym, o czym marzył dłużej, niż był w stanie sobie wyobrazić.
Pakował walizki starannie; przez Internet dopinał swoje plany na ostatni guzik. Miał wystarczająco duży budżet, by przetrwać bardzo skromnie kilka tygodni w lokum o niskim standardzie. Wierzył, że do tej pory zdąży znaleźć pracę.
Miał w sobie prawie sam optymizm i zamierzał poruszać się na fali dobrych myśli. Tylko uczucie niepewności dawało mu się we znaki, ciągnąc za włosy i szarpiąc za poczucie pewności siebie.
~*~
Zgodnie z oczekiwaniami, jego początki były biedne. Jego nazwisko i akcent degradowały jego status. Był może kimś więcej, niż brudnym Filipińczykiem, ale to nie zmieniało faktu, że szkoda było dawać pracę parszywym Koreańcom, podczas gdy tylu młodych, zdrowych i pełnowartościowych Japończyków mogło przyjąć posadę i wykonywać ją bardziej uczciwie. Dokładniej. W duchu japońskim.
Tokio nie było gościnne i nie przywitało go z otwartymi ramionami. Wywalczona w niełatwej bitwie wiza nieraz paliła go w kieszeni. Być może nie było warto, może trzeba było słuchać ducha niepewności, gdy oblewał goryczą jego umysł.
Później było lepiej. Przeciętne wyższe wykształcenie w dziedzinie musicali pozwoliło mu znaleźć pracę w teatrze muzycznym. Sprzątał po spektaklach, a czasem pomagał w przy sprzedaży biletów albo ich kontroli. Prawie realizował się zawodowo.
Jednak dzięki tej pracy znalazł sprzymierzeńca. Jego pierwszym prawdziwym znajomym w Japonii został Jin - jeden z aktorów tego teatru muzycznego. Był wyluzowany i lubił robić rzeczy po swojemu, nie zważając na opinię innych. Różnice w ich charakterach były dość znaczne, ale w Jinie nie było ani odrobiny niechęci do niego jako obcokrajowca. Traktował go równorzędnie ze wszystkimi innymi i nie trzeba było wielkiego wysiłku, by z nim porozmawiać - tak zwyczajnie, jak z drugim człowiekiem. Nie byli bardzo bliskimi przyjaciółmi, ale Sungmin w końcu poczuł, że jego samotność nie jest już tak przeraźliwa jak kiedyś.
Jin przedstawił mu pewnego dnia Kame. Kamenashi Kazuya, bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, wydawał się być profesjonalny we wszystkim, co robił. Sungmin nie wiedział, czym zajmuje się zawodowo, ale miał przeczucie, że to coś odpowiedzialnego. Wyglądał mu na lekarza albo prawnika. Gdy powiedział o tym Jinowi, ten tylko się roześmiał, poklepał go po ramieniu i oznajmił mu, że Kame jest kelnerem w restauracji. Nie takiej zupełnie podrzędnej, ale jednak. Sungmin przyjął tę wieść bez głębszych refleksji. W jego oczach znajomy Jina wyglądał na najbardziej profesjonalnego człowieka tego świata i nie zwracał uwagi na to, w jakiej dziedzinie realizował ten profesjonalizm. W tym wszystkim nie przeszkadzał fakt, że Kame był bardzo uprzejmy, nie uderzając przy tym w protekcjonalny ton.
Gdy Sungmin dowiedział się, że Jin i Kame mieszkają razem, nie był zszokowany. To jakoś nie wydawało się dziwne. Jin wspomniał mu o tym jakby przy okazji, w tonie wypolerowanej nonszalancji, ale mimo wszystko dało się zauważyć w jego głosie cień niepewności. W tej sytuacji wiedział, że jego pierwszy japoński znajomy zainwestował w niego swoje zaufanie i to prawie go wzruszyło. Starał się zareagować naturalnie, by nie onieśmielić Jina (w innej sytuacji coś takiego byłoby niemożliwe, ale jeśli chodziło o Kame, to sytuacja wydawała się być zupełnie inna), ale jednocześnie okazać mu wsparcie i wdzięczność za powierzenie mu tej informacji.
~*~
To właśnie Jin był osobą, która utorowała mu drogę do jego obecnego życia. Pewnego dnia oświadczył mu po prostu, że ma dla niego propozycję nie do odrzucenia. Doskonale wiedział o tym, jak bardzo Sungmin nienawidził swojego lokum (osobiście nadał mu miano „zatęchłej mysiej nory, o standardzie gorszym niż karton na dworcu gdzieś na Hokkaido”) i dlatego zadał sobie tyle trudu, by poszukać dla niego czegoś lepszego. Kame powiedział mu później, że Jin dla ludzi, których uważa za swoich przyjaciół, potrafi zrobić bardzo wiele.
Perspektywa przeprowadzki do lepszego mieszkania była bardzo kusząca, ale zrodziła pewien problem. Nowe lokum znajdowało się bowiem w Osace. Jin powiedział, że znajomy znajomego przeprowadził się właśnie z Kioto do Osaki i potrzebował kogoś do wspólnego wynajmu w celu obniżenia kosztów. Podobno był „dziwny, ale niegroźny”.
Sungmin naprawdę chciał zacząć żyć w bardziej ludzkich warunkach, ale przejmował się, że w innym mieście nie znajdzie pracy. Tym razem do akcji wkroczył jednak Kame, który kazał mu poczekać kilka dni bez zamartwiania się. Trzy dni później dowiedział się, że znalazło się dla niego potencjalne zatrudnienie. Znajomy Kame z, jak to ujął, dawnych czasów prowadził bar. Do niedawna współpracował ze swoim chłopakiem, ale nagle rozstali się i teraz zabrakło mu jednej osoby, która wspierałaby ten biznes. Subaru (ów znajomy Kame) nie miał podobno wielkich wymagań - potrzebował po prostu kogoś, kto współprowadziłby z nim ten bar, bo on nie miał do tego głowy. Całe to zamieszanie w jego życiu osobistym pozostawiło po sobie wielki zamęt.
Wizja przeprowadzki do Kansai jawiła się Sungminowi jako jakaś surrealistyczna wizja. Nie do końca wierzył, że to wszystko wypali (podstępne macki ducha niepewności owijały się wokół jego kończyn i tułowia), ale mimo wszystko zdał się na los. Osaka okazała się miastem tętniącym życiem, z niewyczerpaną energią. Ludzie wydawali się tutaj jakby ulepieni z innej gliny niż ci, których spotkał w stolicy Japonii. Pierwsze wrażenie pozostawiło mu na ustach przyjemny posmak.
Sungmin najpierw poznał swojego współlokatora. Maru rzeczywiście okazał się być osobistością ponadprzeciętnie dziwaczną, ale jednocześnie pozytywną i przyjacielską. Koncept odczuwania jakiegokolwiek dyskomfortu z powodu pochodzenia Sungmina wydawał mu się zupełnie obcy i nie do końca możliwy do zrozumienia. Myślał jak stereotypowy mieszkaniec Kansai, który cenił przede wszystkim unikanie statycznego trybu życia. To, czy ktoś urodził się w Korei czy Japonii nie miało dla niego większego znaczenia („cieszę się, nie jesteś po prostu jakimś sztywniakiem z Tokio,” powiedział mu na powitanie). W jego towarzystwie Sungmin nie czuł się zobowiązany do utrzymywania oficjalnych kontaktów. Z przyzwyczajenia nazwał go najpierw Maru-sshi, co zaowocowało się niezrozumieniem ze strony jego współlokatora, później Maru hyung, wcale nie poprawiając sytuacji. Maru-san zaś spotkało się ze stanowczym protestem. Maru miał więc pozostać po prostu 'Maru'.
Przebieg rozmowy o pracę był trochę inny, niż Sungmin tego oczekiwał. Umówił się telefonicznie z menadżerem baru na kolejny dzień na dwie godziny przed jego otwarciem, przeszedł więc wystrojony w garnitur, z CV, listem motywacyjnym i innymi ważnymi dokumentami w teczce, spodziewając się bardziej formalnego spotkania. 'Murakami Shingo' już na wstępie kazał mu zwracać się do siebie per 'Hina'. Mówił głośno i szybko, a jego słowa były zanurzone całkowicie w dialekcie z tego regionu. Sungmin nie wszystko rozumiał, ale dotarło do niego najważniejsze - był zatrudniony, nawet jeśli Hina nie dał mu za bardzo możliwości dojścia do słowa.
Za barem stał młody, wysoki chłopak o bardzo ładnych rysach twarzy. Przyglądał się ich raczej jednostronnej rozmowie z uśmiechem, ale nie wyglądało na to, że planował dorzucić coś od siebie. Później dowiedział się, że to Ohkura Tadayoshi, zwany Tacchonem - drugi barman, wielki maruda, fan jedzenia i zwolennik nie przepracowywania się.
Gdy Sungmin nie słyszał, Ohkura stwierdził ze swoim trudnym do zinterpretowania uśmiechem, że nowy nabytek kogoś mu przypomina. Hina przytaknął, nie wiedząc, czy to zwiastuje koniec świata, czy też zupełnie nowy początek.
Spotkanie z Subaru, właścicielem baru, było dla Sungmina niespodziewane. Zaczął pracę praktycznie „od zaraz”, wdrażając się w tryb życia baru bez zbędnych ceregieli. Dwie godziny po otwarciu, gdy większość stolików zdążyła wypełnić się klientami, na scenę wkroczył mężczyzna bardzo drobnej postury, z długimi włosami związanymi w pozbawiony ładu koński ogon i ubrany w coś, czego Sungmin nawet przy największej dozie dobrej woli nie mógł nazwać inaczej, niż spódnicą. W tle rozległa się jazzowa muzyka i nagle lokal wypełnił się śpiewem tego niepozornego człowieka. Sungmin musiał zatrzymać się na chwilę pomiędzy stolikami, w rękach dzierżąc tacę z kilkoma piwami wlanymi do wysokich szklanek, by w pełni docenić ten widok. Długo nie mógł wyjść z podziwu. W końcu jeden z gości zaczepił go i powiedział, by zamknął usta, bo mucha mu wpadnie.
Mężczyzna, który wyrwał go z zamyślenia przedstawił się jako Yoko i - niepytany - opowiedział, że tajemniczym wokalistą jest właściciel baru i choć jego śpiew nie pasuje do takiego marnego lokalu, to jemu to nie przeszkadza. Robi to co lubi, ma ludzi, którzy go słuchają i może wypić tyle, ile chce - podobno to liczyło się dla Subaru najbardziej. Gdy Sungmin, wciąż pod wrażeniem tego, co usłyszał, wydobył z siebie, że chciałby kiedyś w ramach akompaniamentu zagrać na gitarze, Yoko przekrzywił głowę i badając go uważnym wzrokiem oświadczył:
- Kogoś mi przypominasz, dzieciaku.
Gdy w końcu doszło do konfrontacji między nimi, Sungmin musiał zaciąć się w środku zdania, choć w jego głowie wcale nie zabrakło odpowiednich słów. Subaru po prostu na niego popatrzył, po czym z niewielkim, ale bardzo atrakcyjnym uśmiechem oświadczył, żeby formalności zostawił dla urzędników.
W krótkim czasie Sungmin dowiedział się, że Subaru nie był osobą, która mówi dużo. Trzymał się raczej grupki odpowiadających mu osób, ale w towarzystwie, w którym czuł się pewnie znikała jego nieśmiałość. Lubił pieprzne żarty, alkohol i jedzenie, ale przede wszystkim muzykę. Gdy Sungmin zapytał, czy nie miałby ochoty zaśpiewać kiedyś przy akompaniamencie gitary, jego szef zareagował z nieoczekiwaną przez niego złością. Później Uchi, jeden z częstych gości, wyjaśnił mu w przypływie dobrej woli, że jego były chłopak często grał na tym instrumencie i komponował dla niego piosenki i że generalnie podchodziło się do tego tematu z wielkim dystansem, by nie zrazić Subaru. Ryo, towarzysz Uchiego, dodał jednak, że pewnie wokaliście w końcu przejdzie i że „naprawdę powinien przyzwyczaić się do faktu, ze Yasu miał go dość i odszedł”.
Rzeczywiście, złość Subaru w końcu przeminęła. Powiedział, że póki co woli nie słuchać dźwięku gitary, ale kiedy będzie gotowy, to da mu znać.
Dotrzymał słowa. Już po kilku tygodniach, raz na jakiś czas, występowali w duecie. Zdarzało się, że to Sungmin śpiewał, nieraz nawet pozwalał sobie na melancholijne koreańskie troty, niosące za sobą tęsknotę za domem i przeszłością.
Sungmin szybko odkrył, że Subaru również nosi w sobie ducha niepewności, silniejszego nawet, niż jego własny. Co dziwne, gdy ich wspólna muzyka splatała się ze sobą, wydawało się, że duchy słabną, a ich kontrola nad ich życiem malała. To ich do siebie przyciągało i tylko czasem Sungmin słyszał, że przypomina komuś pewną osobę, a nieraz zdawało mu się, że słyszy w głosie Subaru pobrzmiewające echo słowa 'Yasu', gdy wypowiadał jego imię.
bez tytułu, niestety XD
Podobno inteligentni ludzie się nie nudzą. Kyuhyun też zwykle się nie nudził, choć nie do końca było wiadomo, czy jest to zasługa wypełnionego po brzegi terminarza, czy też bystrości jego umysłu.
Czas rekonwalescencji po operacji ucha przyniósł zaskakujące efekty - nagle młody wokalista Super Junior zdał sobie sprawę, że braki snu szybko można uzupełnić, a gra w StarCrafta bez słuchawek nie daje odpowiedniego efektu (i uniemożliwia nocne sesje kopania tyłków frajerom przez Internet). Zajęcia na uczelni, na których i tak rzadko kiedy miał okazję się pojawiać, również nie wypełniały w pełni jego czasu. Cóż, przynajmniej ucho - nazywane przez niego ostatnimi czasy pieszczotliwie 'zdradliwą suką' - już go tak nie bolało.
Kyuhyun powoli zaczynał się nudzić, a nuda jest katalizatorem dla różnych dziwnych, nieraz niemądrych pomysłów. Jeden z nich zrodził się w jego głowie, gdy z braku innych zajęć przeglądał listę kontaktów w swoim telefonie, szukając kogoś, kogo mógłby poirytować. W końcu dojechał do nazwiska 'Kim Kibum' i nagle świetnym pomysłem wydała mu się próba kontaktu z tym członkiem zespołu. Albo byłym członkiem - prawie to samo, ale jednak robi różnicę.
Nikt nie mógł go powstrzymać, więc Kyuhyun postanowił zadzwonić, przykładając telefon do niezabandażowanego ucha. Po czterech sygnałach, Kibum odebrał.
- Coś się stało? - Zapytał, jakby wytrącony z równowagi nagłym telefonem. Kyuhyun wiedział, że Kibum nie lubił tego uczucia.
- Nie, nic - odpowiedział. - Chciałem dowiedzieć się, jak ma się mój ulubiony hyung.
- No tak, oczywiście. Troskliwy jak zawsze. U mnie nie dzieje się nic ciekawego.
- Och, czyby lekcje gry aktorskiej nie były ciekawe?
- Jak twoje ucho? - Kibum postanowił zignorować wcześniejszą uwagę Kyuhyuna.
- Lepiej. Już nie gryzę w nocy poduszki z bólu. To chyba nazywa się postęp. Swoją drogą, to dziwne, że w ogóle o tym słyszałeś, hyung.
- Hm. Coś obiło mi się o uczy.
Kyuhyun zaśmiał się do słuchawki. Był to dźwięk dorównujący muzyce.
- No to jak, powiesz mi, po co dzwonisz czy mam zgadywać? - Zapytał w końcu Kibum.
- Pobawiłbym się z tobą w quiz, ale może innym razem. Masz czas?
- Zależy na co.
- Na rundkę StarCrafta ze mną w drużynie. I może na piwo.
- Jeśli przywieziesz ze sobą to piwo, to znajdę chwilę. I nie mów Leeteukowi, że to ze mną piłeś, mateczka nie byłby zachwycony, że jego dziecko leczy się procentami.
- Nie dałby ci po tym żyć - stwierdził Kyuhyun, bardzo z siebie zadowolony. - W takim razie do zobaczenia.
- Tak.
Czasami nuda miała jednak swoje pozytywne efekty.
tytuł miał brzmieć "Ostatnia piosenka o miłości"
Byli tacy młodzi, gdy odebrano im wszystko...
Ich kraj od zawsze był przedmiotem sporów. Żyli na urodzajnej ziemi, posiadali dostęp do morza i licznych złóż. Te tereny pamiętały wiele wojen, a ta, która nastała za ich życia, nie miała skończyć się jak wszystkie inne. Tym razem wróg był silny i ich rodacy nie potrafili dłużej się bronić.
Stopniowo, najeźdźcy opanowali wszystkie dziedziny ich życia. Gospodarkę, kulturę, szkolnictwo, a nawet religię. To było podłe życie.
Jako młodzież tego kraju, byli zobowiązani, by coś zrobić. Działali w organizacji podziemnej, ale nie mogli zrobić zbyt wiele wobec wrogiej propagandy, ze względu na bardzo ograniczone środki. Mimo tego, robili wszystko, co było w ich mocy, by nie zatracić swojej tożsamości. Wróg mógł odebrać im wszystko, ale nadal mieli kontrolę nad swoją wolą i to musiało im wystarczyć.
Byli ostatnimi bohaterami, ale ich sława nie trwała zbyt długo. Gdy wróg rozbił ich grupę, wszyscy zostali wtrąceni na kilka tygodni do więzienia, gdzie traktowano ich jak ścierwo. W tym czasie, ich rodziny poddano publicznej egzekucji; wszystko, co do nich należało zagarnięto lub zniszczono, a na nich samych wydano wyrok. Pewnego dnia, wrzucono ich na jeden z ostatnich statków ich własnej marynarki wojennej (swego czasu prężnie funkcjonującej), wyładowany materiałami wybuchowymi. Towarzyszył im statek wroga. Gdy odpłynęli wystarczająco daleko od lądu, blisko niezamieszkałej, skalistej wysepki, załoga przebywająca na ich „przeklętym” statku, przesiadła się do tego drugiego, odpłynęła na bezpieczną odległość, po czym wysadziła tych młodych ludzi w powietrze. Nawet jeśli ktoś z nich nie zginął w wybuchu, to i tak śmierć przyszła w formie utonięcia bądź wychłodzenia. Nikt nie miał szans na ocalenie.
Byli wtedy tacy młodzi... Zbyt młodzi, by tak łatwo dać się zmieść z powierzchni ziemi. Gdy szli w objęcia śmierci, przepełniała ich nienawiść za odebraną wolność, wymordowane rodziny czy skaleczoną godność. Byli gotowi oddać się w ręce większego zła w imię zemsty. Właśnie dlatego część z nich powróciła.
Ci, których nienawiść była najgorętsza, jako pełne wrogości dusze wrócili na granicę rzeczywistości. Ich statek-widmo dopłynął do skalistej wysepki, która odtąd była ich domem. Planowali odwet za przelaną krew, ale wiedzieli, że prawdziwa zemsta musi ważyć się odpowiednio długo, aby być wystarczająco bolesną. Ale oni mieli czas. Należała do nich cała wieczność, którą mogli wykorzystać na realizację planu zimniejszego niż pocałunek śmierci.
Heechul nigdy nie tolerował prób narzucenia mu czyjegoś zdania. Cała ta wojna była zamachem na wszystko, co uważał za bliskie swemu sercu. Jessica patrzyła każdego dnia, jak traktowana jest jej młodsza siostra i nie mogła tego znieść. Siwon pragnął wierzyć, że ludzie są z natury dobrzy, ale wszystko, czego był świadkiem, pozbawiło go tej wiary. Leeteuk nie mógł pogodzić się z faktem, że ktoś jest w stanie krzywdzić jego rodaków w taki sposób. Nie umiał przejść z tym do porządku dziennego. Ryeowook został pozbawiony swojej największej pasji, jaką była muzyka. Śpiew był dla niego wartością tożsamą z wolnością, a zniewolony nie potrafił żyć.
To wszystko skłoniło ich do walki, doprowadziło do zagłady i utrzymało w stanie półtrwania, przeznaczonego na zemstę.
~*~
Przez lata, wokół skalistej wysepki, która była świadkiem mordu na młodych ludziach, jacy sprzeciwili się wojnie, narosły legendy. Statki nie były w stanie się do niej zbliżyć przez wpływ mgły, która zawsze dziwnym trafem zbierała się nad tym małym skrawkiem lądu, a prądy morskie dodatkowo to uniemożliwiały.
Ludzie mogli spekulować na temat przyczyn takiego stanu rzeczy, ale nikt nie znał prawdy na ten temat. Nikt nie miał pojęcia, że to wszystko jest sprawką żądnych zemsty dusz, które zginęły w objęciach morza, ale też znalazły w nim sprzymierzeńca. Morze było potężną siłą i za nic miało ludzkie sprawki, ale uważało nienawiść za fascynujące zjawisko. Ponadto, dusze z wysepki regularnie składało mu krwawe ofiary, a to było wystarczającym powodem do udzielenia im pomocy.
Grupka dusz przez lata zabijała okazjonalnie zróżnicowaną ilość ludzi, w zależności od swoich upodobań, ale na większy plan postanowili poczekać kilka dziesiątek lat, by pokolenia najeźdźców zagnieździły się na dobre na ich ziemiach i ofiarami byli jedynie oni, a nie ich niewinni rodacy. Po 50 latach od ich śmierci, Leeteuk - nieoficjalny lider - zadecydował, iż jest to idealna pora na rozpoczęcie działań.
Duchy z wysepki były piękne fizycznie, jak mityczne wampiry z opowieści dla naiwnych podlotków. Przyciągali wzrok i wzbudzali pożądanie, krążąc po zmroku po ulicach miast, odwiedzając nocne kluby, kina i inne miejsca służące rozrywce. Ich sposób na rozprzestrzenianie śmierci był prosty, ale w pewnym sensie piękny. Rozpylali cudowny zapach, który szybko wypełniał nozdrza ofiar, jednak jego działanie było zróżnicowane dla każdej osoby. Jedni umierali błyskawicznie z niedoboru tlenu, inni konali powoli, w wielkim bólu, gdy ich wnętrzności rozpadały się milimetr po milimetrze.
Tak łatwo było pozbawić człowieka jego życia. Jednak cały ten proces w ogóle nie sprawiał im przyjemności. Patrzyli na zwłoki swoich ofiar bez emocji, jak na niezbyt interesujący film z przewidywalną fabułą. Nie umieli cieszyć się z tego, że zabijają przedstawicieli narodu swych dawnych oprawców. Ta zemsta nie miała żadnego smaku.
~*~
Ryeowook, po około 60 latach od swojej własnej śmierci, wyrobił sobie opinię, że lepiej byłoby umrzeć raz, a porządnie, niż trwać w tym stanie połowicznego istnienia, które do niczego nie prowadziło. Na samym początku miał w sobie wiele nienawiści, ale z czasem pozostało tylko zrezygnowanie i poczucie zawodu. Gdy był jeszcze żywy (naprawdę żywy - z dostępem do muzyki i innych środków niezbędnych do życia), był osobą o łagodnej naturze, nieskorą do gniewu i nienawiści. Wojna każdego zmieniała na gorsze i on był tego klasycznym przykładem. Mimo wszystko, z całej grupy duchów z wyspy, on najszybciej stracił zapał do zemsty. Niektórzy z jego towarzyszy niedoli wyrzucali mu to i nie potrafili zrozumieć jego postawy, ale on już o to nie dbał. Minęły czasy, w których zdanie innych miało na niego większy wpływ.
Dlatego jego wyprawy na stały ląd częściej polegały na poszukiwaniach źródła muzyki w postaci koncertów, festiwali czy nawet zwyczajnych imprez w klubach, niż na zabijaniu ludzi, których nawet nie był w stanie nienawidzić. Oczywiście był wierny założeniom planu skonstruowanego przez jego współbraci i jeśli przychodziła pora na przelew krwi, to respektował to i wykonywał swoją część roboty. Pewna lojalność wobec zakładanej zemsty wiązała go niewidzialną nicią z tą grupą samotnych i nieszczęśliwych dusz. To był ich wspólny los.
Ciąg dalszy nie nastąpi, lol