antropolog na marsie

Sep 01, 2012 23:01

Sprawozdanie książkowe z lipca i sierpnia.





Edmund White - Zuch 4 - 4,5

Rozwijały się we mnie dwa wątki, a raczej dwie całkiem różne opowieści o jednym życiu. W jednej z nich, w wersji doktora O'Reilly, brałem się za bary z moją podświadomością, z tym ogromnym, mrocznym bratem, który sączył się wszędzie wokół mnie, kiedy czuwałem, przepływał przeze mnie strumieniem, kiedy spałem, który czasem najeżdżał moje ciało, wytrącał mi pióro z ręki lub plątał mi język, który wymazywał imiona z tablicy pamięci - była to siła o twarzy dziecka, o chciwych ustach, o sprycie szaleńca i zwierzęcej wytrzymałości, Kaliban równie śmigły, co Ariel. Ten sobowtór robił wszystko, by uwięzić mnie w moim dotychczasowym doświadczeniu i odmawiał mi prawa do przygody, jakby życie było cynicznym redaktorem gotyckich romansów, który żąda, aby każda powieść była napisana według gotowej formy, i który ostatecznie mógłby się zgodzić na nieznaczne odstępstwa w szczegółach, jeśli fabuła pozostanie taka sama.

Edmund White, ponoć ikona amerykańskiej literatury gejowskiej, został namaszczony przez samego Nabokova i dzięki temu nieczęstemu namaszczeniu znalazł się w kręgu moich zainteresowań, tym razem nie było żadnych niespodziewanych odkryć. Zuch (oczywiste tłumaczenie tytułu A Boy's Own Story) jest pierwszą częścią autobiograficznej trylogii pana White'a (pozostałe raczej nie do znalezienia w naszym kraju) i zgodnie z logiką, opisuje wczesne lata życia naszego dzielnego bohatera (Zucha), Amerykę lat 50-tych i specyficzny psujący się od środka charakter ówczesnej klasy średniej. Odkrywanie seksualności, uważne spojrzenie na rodzinę i przyjaciół, młody człowiek o duszy łabędzia i jego wyidealizowane (jak zawsze) wspomnienia. Elokwentny styl, bezbłędne pociągnięcia piórem. Język, który wchodzi do głowy i do pokoju bez mrugnięcia, obejmuje mnie szczelnie i składa swój ciepły oddech na karku. Solidna obecność magii słowa.

Obudziłem się we łzach, tak słonych, że paliły mi kąciki oczu. Wszystko, czego się tknąłem, wszystko, co robiłem, tchnęło smutkiem. Wydawało mi się, że każda część ubrania - koszula, krawat, marynarka - wykrojona jest z innej beli smutku, każda miała własny splot, kształt i wykrój smutku, jakby smutek oferowano w wielu fasonach. Moje buty pozostawały nad własnym odbiciem w wypolerowanej podłodze, wyglądały, jak niedoskonałe formy odlane z pierwotnej, doskonałej matrycy smutku; chcę powiedzieć, że były to duże, masywne przedmioty, dość prymitywne, a jednak wystrzępiona końcówka sznurowadła, wybrzuszające się tu i tam krawędzie, nierówno zdarte obcasy - to wszystko mówiło o zużyciu, moim zużyciu, były to wrażliwe zapisy codzienności - cóż może być smutniejszego?

John Banville - Shroud 4

Ach, łamacz serca mego, jak zwykle. Czytałam tę książkę w wersji elektronicznej na niepodświetlanym, lecz (dzięki uprzejmości drogiego brata) jakże profesjonalnym Kindle'u, mrużąc powieki we wrocławskich salach kinowych i błądząc jak upojona po obu nieskończonych krainach fikcji: literackiej i filmowej.
Shroud jest poniekąd kontynuacją Zaćmienia. Chociaż bardziej wypadałoby to nazwać uzupełnieniem czy spin-offem? Bohaterka występująca na włoskich deskach (łodzi) "Całunu" wspomniana jest we wcześniejszej książce Banville'a jako nieobecna nieszczęśliwa szalona córka głównego bohatera. Tutaj też pojawia się jednoznacznie dopiero wewnątrz książki, ciągnąc za sobą w cieniu, na trzecim planie - nie tak już niespodziewanie - podejrzanego ryżego typa w niedopasowanym ubraniu, banville'owski Szatan od podszeptów, zdaje się, wcześniej widywany na przykład w Mefiście. Jeżeli komuś przeszkadza, że pisarz robi odniesienia sam do siebie i buduje szczelne, precyzyjne uniwersum, z którego nic nie ucieknie i do którego nikt zbyt nieistotny sie nie wkradnie, niech trzyma się z daleka od Johna B. To jest pisarz dla tych, którzy doceniaja świadomy samozachwyt. To wciąż jest Banville i nie ma tu spektakularnych zwrotów akcji. Wszystko tkwi w tym poetyckim, boleśnie rozbuchanym stylu. Główny bohater Shroud nie jest zresztą tak bardzo odmienny od innych protagonistów Irlandczyka: Axel V. jest emerytowanym wykładowcą zmagającym się z widmem zmarłej żony i oparami zbyt dużej ilości alkoholu. Wybiera sie do Turynu na spotkanie z autorką tajemniczego, niezbyt miłego mu listu, a przy okazji rzuca pogardliwym okiem na swoich znajomych z akademickiego środowiska. Na słonecznych uliczkach Italii i w dusznych hotelowych pokojach czają się tajemnice i pytania o tożsamość - czy Axel jest tym, za kogo się podaje? Czy może nie tyle od dekad okłamuje cały świat, ale i siebie samego? A może zwodzi jedynie czytelników? Czy tylko tę udręczoną Cass Cleave, popychaną przez jej własne głosy o zapachu migdałów do czynów drastycznych? Nie wiadomo do końca, który z bohaterów ma coś przekazać, czy stary profesor czy szalona Cass? Możliwe, że dowiedziedzieć się tego można tylko po zobaczeniu słynnego całunu - czegoś, co jest tylko odbiciem oblicza kogoś, kogo istnienie trudno jednoznacznie udowodnić. Tytuł zdradza zamysł tej książki.

I stood and gazed dully in the mirror, hands braced on the basin and my shoulders hunched. I had the sensation then, as so often, of shifting softly aside of myself, as if I were going out of focus and separating into two. I wonder if other people feel as I do, seeming never to be wholly present wherever I happen to be, seeming not so much a person as a contingency, misplaced and adrift in time. My true source and desolation are always elsewhere, although where exactly that elsewhere might be I don't know; perhaps it is in childhood, that age of authenticity the scenes of which I can summon up more and more vividly the farthere away from them I get. Banal possibility. Dull thoughts in a dulled mind. It was the wine, the weariness.

Milan Kundera - Niewiedza 3

Czy należy się zatem dziwić, że kiedy po tych mistrzowskich popisach w gabinecie luster z entuzjazmem rzuciłam sie na prozę Kundery, zderzyłam sie niezbyt przyjemnie z topornym, solidnie zbudowanym murem? Nie tylko czytałam kiedyś Kunderę, ale byłam nim często oczarowana, dlatego nie pojmuję, dlaczego akurat Niewiedza nie spełniła moich podświadomych oczekiwań. Krótka opowieść o emigrantach, którzy bez żalu utracili swoją tożsamość narodową wydała się sucha i skromna przy wybujałej urodzie poprzedzajacych ją książek, choć przecież zmusza do zastanowienia nad tym śliskim zagadnieniem patrioty i ojczyzny. Jak dalece można (się) definiować poprzez przynależność narodowościową? Czy człowiek, który wyrzeka tego wzniosłego uczucia, które podrywa na baczność przy hymnie i każe "bić Moskala/Niemca/wroga" jest wybrakowanym egzemplarzem homo sapiens? Gdyby Kundera był łaskaw ozdobić trochę swój wgląd w życia Teresy i Józefa, byłoby to smaczne danie. A tak - chleb, bez masła.

Ann Patchett - Bel Canto 2

Zwykle jest tak, że im więcej czasu upływa od jakiegoś wydarzenia, tym lepsze i ładniejsze się ono wydaje; tak działa ten podstepny artysta zwany pamięcią. Tym razem jednak wspomnienie po Bel Canto wraca do mnie w formie coraz to mniej atrakcyjnej, z coraz to mniejszą liczbą dodatków, które mogły mu dodawać urody. Czytało mi się to nieźle - bohaterowie fantastycznie wyraziści, akcja interesująca i porywająco romantyczna, a także chorobliwie fascynująca, bo człowiek jest jedynie słabym zwierzęciem, które wypiekami reaguje na spełniające się nieprawdopodobne scenariusze. I tak jak każda powieść jest tylko (i aż) zapisem fantazji autora, tak ta konkretnie fantazja opisana jest w sposób moim zdaniem nieudany. Kaliber tematu jest ogromny, mamy bowiem do czynienia z terroryzmem politycznym. Grupa partyzantów przejmuje kontrolę nad przyjęciem w domu wiceprezydenta jakiegoś południowoamerykańskiego państwa. Ten terroryzm został tu jednak baśniowo złagodzony, bo ja się złoczyńców nie przestraszyłam. Nieznani nikomu napastnicy prosto z dżunglii wymachują bronią przed nosami gości przyjęcia wydanego na cześć jakiegoś arcyważnego japońskiego biznesmena. Szereg zbiegów okoliczności, które byłyby w swym absurdzie zabawne, gdyby nie były przedstawiane z taką powagą sprawia, że wśród ofiar i porywaczy mnożą się byty nieprawdopodobne, od światowej sławy diwy operowej, poprzez tłumacza ze wszystkich możliwych języków i księgowego - genialnego pianistę, aż do zjawiskowo pięknej terrorystki i niepiśmiennego pryszczatego wyrostka obdarzonego anielskim głosem. Nad tym wszystkim unosi się magiczna mgła syndromu sztokholmskiego i wielkie emocje targają nami jak telenowele sercami swych widzów. Być może, gdyby potraktować tę książkę jako kpinę, jako parodię historii o terrorystach, uprowadzeniach i niezdrowych relacjach pomiedzy przestępcami i ich ofiarami, może z takiego punktu widzenia jest to powieść zupełnie niezła. Czy raczej: byłaby, gdyby nie to niepotrzebnie brutalne zakończenie i epilog - coś w stylu epilogu do Harry'ego Pottera, przedstawcie sobie. Meh.

(Fabuła z tym dziwnym terroryzmem powróciła do mnie we śnie, gdzie jej miejsce. Przyśnił mi sie piękny i zupełnie niedorzeczny romans z Davidem Bowie, pod czujnym okiem uzbrojonych i groźnie zmarszczonych strazników.)

Vladimir Nabokov - Mikołaj Gogol 4 - 4,5

Gogol, taki dosyć znany rosyjski pisarz, przywdział teraz szaty postaci stworzonej przez Nabokova i za nic nie chce się przebrać. Ta książka nie jest żadną biografią, jak zdaje się sugerować tytuł i logiczne rozumowanie. Nie dlatego, że zaczyna sie opisem agonii głównego bohatera, pomija większość wydarzeń, które dobrzy ludzie wpisują sobie w curriculum vitae i odsyła czytelnika do innych źródeł w poszukiwaniu konkretów. Jest to raczej narracja o Gogolu widzianym przez Nabokova, magiczno-żałosnym Gogolu, który miał kilka (trzy?) przebłysków oślepiającego geniuszu, ale w pozostałych razach był literackim impotentem, oszustem i nieciekawą kreaturą. Nabokov dogłębnie analizuje te faworyzowane przez siebie utwory, inne kwestie traktuje jeśli nie pogardliwie to pobłażliwie - trudno nazwać to rzetelną analizą życia i twórczości. Nabokov pokazuje jak należy czytać Gogola, jeśli czyta się tak, jak on, jeśli jest się czytelnikiem przez niego stworzonym. "Fale spienionej poezji" chlupoczą tu przy wielu okazjach, promień światła pada na mniej oczywiste (z krytyczno-literackiego punktu widzenia) elementy tekstu i nasz drogi wujaszek Wołodia, tak zaciekle tępiący "dydaktyczną" rolę sztuki, z bezlitosnym uporem edukuje oto pochylonego nad kartką sympatyka literatury rosyjskiej.
Tęsknię za Nabokovem, tęsknię za nim boleśnie i głęboko. Choć estetyczne ekstazy zdarzaja mi się w objęciach innych pisarzy, tylko on potrafi wśród tych namiętnych zmagań mrugnąć okiem i uświadomić mi, że:

Wciąż mamy wrażenie czegoś śmiesznego, a jednocześnie rozgwieżdżonego, co nieustannie czai się za rogiem, i od razu ma się ochotę przypomnieć, że różnica pomiędzy komiczną stroną rzeczy i ich stroną kosmiczną zasadza się na tylko jednej spółgłosce syczącej.

J. M. Coetzee - Wiek żelaza 2,5 - 3

Nareszcie! zakrzykną niechętni afrykańskiemu nobliscie. Nareszcie vil się otrząsnęła z tego entuzjazmu dla jego przyciężkej prozy. Tyle tylko, że to może być ta jedna książka, która podobała mi się trochę mniej, a nie nowy trend. Właściwie nic się w sposobie pisania Coetzee'ego nie zmieniło: wciąż jest poetycki, surowy i nie zawsze przyjemny. Jego bohaterowie są nadal antypatyczni, a tematyka społeczno-polityczno-moralizatorska. (Nabokov bezgłosnie parska.) Tym razem może nie był to dobry (dla mnie) moment na opowieść kobiety umierającej na raka i opisującej w taki sam sposób przeżarty Kapsztad i okolice. Trochę list, trochę dziennik, mało to naturalne, zwłaszcza gdy dochodzi do relacjonowania rozmów - zdań tak długich i kwestii tak szczegółowo przemyślanych oczekiwać można raczej z ambony podczas kazania lub w auli na wykładzie, a nie w dialogach z bezdomnymi czy z rebeliantami ze slumsów. Rzecz jasna to jeszcze jeden dowód na to, że słowo pisane podwójnie (przez autora i przez bohaterkę) należy traktować z podwójną nieufnością, ale i nagromadzenie tak ciężkich tematów (śmierć, choroba, apartheid) na małej przestrzeni zwyczajnie mnie zmęczyło. Miałam ochotę kiwać głową z niewidzącymi oczyma: tak, tak, to straszne, zgadzam się z panem/panią, nic mnie to nie obchodzi.

Milorad Pavić - Siedem grzechów głównych 5

Od niepamiętnych czasów istnieje szczególny rodzaj opowiadań i równie szczególny rodzaj czytelników. Są to niedokończone opowiadania i niedoczytane opowieści oraz czytelnicy, którzy zostawiają je niepołknięte do końca. Głównie z lenistwa. Te opowieści różnią się od wszystkich innych. Unoszą się gdzieś jak nieurzeczywistnione miłości. Na kształt zjaw ze snu, na które składają się różne postacie z jawy, opowieści te w świadomości czytelników, którzy nie doczytali ich do końca, albo widzów, którzy nie obejrzeli do końca jakichś filmów, mają nieograniczoną ilość możliwych i różniących się zakończeń. Niezrozumiane i niedokończone losy postaci z opowiadań i książek snują się w przestrzeni między wspomnieniami a przyszłością. Rozwijają się w pana duszy określoną energię, nieustannie działającą w podświadomości bractwa czytelników niedokończonych opowieści.

Mój wyśniony kochanek, ten którego widzę, gdy zamykam oczy, wszedł do pokoju, ujął moją twarz w swoje ciepłe dłonie o krótkich mocnych palcach i z łobuzerskim uśmiechem i anielskim błyskiem w ciemnym oku przemówił do mnie Borgesem, przemówił do mnie Marquezem, przemówił do mnie Cortazarem. Moje realnomagiczne jądro eksplodowało w ekstazie, wielokrotnie.
O czym jest Siedem grzechów głównych? O tych grzechach właśnie. Na początku każdej z tych siedmiu krótkich przy?- o?-powieści mamy wyjaśnienie, jak dany grzech przedstawiany jest u Dantego, u Boscha i u Chagalla. Potem szalona podróż przez krainę pisarza, ktory ma odwagę spisywać swoje sny i twierdzić, że to literatura. Wszystko jest tu baśniowe, wymyślone z fantazją i elokwentnym polotem. Czytelnik też. Ciągłe nawiązania do tysięcy lat sztuki oraz wcześniejszych książek Pavića (muszę zdobyć wszystkie!) tworzą dekoracje do radosnej zabawy w grzeszenie za pomocą poezji i wyobraźni. Naprawdę trudno to streścić. Ale jeśli ktoś wytłumaczyłby mi podział metryczny w klasycznym wersie tak, jak pokazano to bohaterce pierwszego opowiadania... coż, po tym opisie już każdy wiersz będzie dla mnie grą wstępną.

Oliver Sacks - Antropolog na Marsie 4

Oliver S. jest psychiatrą i neurologiem, mam wrażenie, że nie tak całkiem nieznanym. Wydaje mi się też, że czytałam wcześniej jakieś jego artykuły (chyba nawet po angielsku) i o paru innych słyszałam, ale z całą książką zetknęłam sie po raz pierwszy. N a r e s z c i e popularno-naukowa książka, która ciekawie i zrozumiale przedstawia temat, ale zakłada, że czytelnik jednak interesuje się psychologią kliniczną i ma jakieś pojęcie, co własnie czyta. Mało co mierzi mnie tak, jak "fachowa" literatura napisana dla całkowitych laików (z podejrzeniem, że są imbecylami).
W Antropologu na Marsie mamy siedem historii niezwykłych ludzi, którzy z różnych powodów (wypadek, uwarunkowanie genetyczne, podłoże biochemiczne) borykają się z niepełnosprawnością - umysłową lub fizyczną. Jest historia malarza, który utracił zdolność widzenia kolorów. Jest chirurg (!) z zespołem Tourette'a. Jest człowiek, który po odzyskaniu wzroku był bardziej nieszczęśliwy niż w ciemnościach. Mamy obsesyjnego malarza wspomnień. Jest autystyczny chłopiec z fenomenalnym talentem plastycznym i wreszcie Temple Grandin, autorka określenia użytego w tytule, niesamowita kobieta z autyzmem, która doskonale rozumiała krowy, ale patrzac na zachowania ludzi, czuła się właśnie jak ten antropolog na obcej planecie. Fascynujące i budujące studia przypadków. Zainteresowanym tematyką polecam.

To wszystko.

książki, 52 książki na rok

Previous post Next post
Up