Krwawy kat z getta. Boga nazwał Wotanem
05.03.2012,
Jürgen Stroop, fot. EAST NEWS/LASKI DIFFUSION
Półtorej godziny wcześniej zapadł zmrok. Osadzeni w mokotowskim
więzieniu są już w swoich celach. Wszyscy poza jednym. Skazany czekał na ten dzień za kratami przez pięć lat. Miał na sumieniu plamę krwi. Nie zamierzał jej zmyć.
60 lat temu zawisł na szubienicy. Do samego końca pozostał fanatycznym hitlerowcem, który traktował zagładę
warszawskiego getta jak dzieło swojego życia.
Jest 6 marca 1952 r., za chwilę wybije siódma wieczorem. Skazany czekał na ten dzień za kratami przez pięć lat. Ale wczoraj był ponoć nieco zaskoczony, kiedy do celi przyszedł prokurator i poinformował Jürgena Stroopa, że niebawem zostanie stracony. Po chwili miał jednak Stroop powiedzieć, że wreszcie jego duch "połączy się z żoną i córką w Niemczech".
Drogę z celi do miejsca straceń przemierza pewnym, żołnierskim krokiem. Wstępuje na szubienicę, nie okazując strachu. A przede wszystkim zdążył jeszcze powiedzieć, że nie czuje żadnych wyrzutów sumienia.
Albert Speer chciał uchodzić za "dobrego Niemca". Biografia Adolfa Eichmanna posłużyła za pretekst do rozważań o "banalności zła". Jürgena Stroopa można tymczasem uznać za "typ idealny"
nazistowskiego zbrodniarza.
"Rozkaz to rozkaz, synku!"
Stroop wychowywał się w księstwie Lippe-Detmold (dziś to tereny Nadrenii Północnej-Westfalii) w rodzinie
policjanta. "Rozkaz to rozkaz!... Bij, synku, nieprzyjaciół jak najmocniej i bez litości…" - słyszał od ojca. Wzrastał w atmosferze kultu munduru i posłuszeństwa.
W jego rodzinnych okolicach powstał pomnik Hermanna Cheruska. Stroop zachwycał się od najmłodszych lat nie tylko monumentem, ale i mitem. Historia stoczonej w IX wieku bitwy w Lesie Teutoburskim, w której germańskimi plemionami dowodził właśnie Hermann, była w czasach Stroopa jednym z kluczowych mitów wielkoniemieckiego nacjonalizmu.
Kiedy wybuchła
wojna, krótko walczył na froncie zachodnim. Został ranny, a po rekonwalescencji przeniesiono go na wschód (Galicja, Rumunia, Węgry) i był tam po prostu tyłowym podoficerem. Ale klęskę kaiserowskich Niemiec przeżył boleśnie i umiał ją wyjaśnić tylko tym, że jego ojczyźnie wewnętrzni wrogowie wbili "nóż w plecy".
Jak miało się okazać po latach, nie był to jedyny dogmat, jaki Stroop przyswoił sobie z
nazistowskiego katechizmu. Na zachodzie trzeba było zrzucić jarzmo traktatu wersalskiego, a na wschodzie zapewnić Niemcom Lebensraum. "
Wojna jest selekcyjnym zabiegiem biologicznym i psychologicznym, koniecznym dla każdego narodu" - niemalże cytował "Mein Kampf".
Do partii
nazistowskiej i SS wstąpił przy tym stosunkowo późno, bo na pół roku przed dojściem Hitlera do władzy. Ale kiedy już Himmler dostrzegł jego gorliwość, Stroop zaczął w hierarchii szybko awansować, nawet o dwa stopnie. Po rozbiorze Czechosłowacji objął dowództwo SS w Karlowych Warach, potem w
Poznaniu dowodził Selbstschutzem - czyli paramilitarną formacją, odpowiedzialną za zbrodnie na Polakach i
Żydach. Oczywiście i Sudety, i Wielkopolskę uważał za "pragermańskie" ziemie.
Bóg znaczy Wotan, człowiek znaczy Aryjczyk
Neopogański kult i rytuały SS, które wykuwały się z inicjatywy Heinricha Himmlera, nawet Hitler przyjmował z rozbawieniem. Za to Stroop szybko odrzucił katolicyzm na rzecz wiary w "naszych bogów germańskich".
Chrystus w oczach Stroopa był "blondynem, pół-nordykiem", bo jego matka "zaszła w ciążę z jasnowłosym Germaninem". Chrześcijaństwo - "instytucją powstałą z inspiracji
żydowskiej". Uznał się Stroop za gottgläubig, czyli krótko mówiąc: wyznawcę pseudoreligijnych bajań Himmlera o "wyższości krwi germańskiej" i "wspólnocie krwi i ziemi".
Narzekał, że dał córce na imię Renate, bo im bardziej zagłębiał się po jej narodzinach w
nazizm, tym większym był "zwolennikiem imion nordyckich". Kiedy przyszedł na świat syn Stroopa, dostał już "godne" w przekonaniu ojca imię: Olaf. Jako ośmiolatek miał już esesmański mundur, sztylet i ostrą broń.
Swoje imię Stroop też zmienił. Przez większość życia był Józefem, ale uważał to za "zaprzeczenie nordyckości". Stąd wziął się Jürgen.
Doświadczony ludobójca w "fajnym interesie" Himmlera
Protekcji Himmlera zawdzięczał Stroop kolejne awanse. Kiedy jeszcze Rzesza notowała w wojnie z ZSRR postępy, szykowano go na dowódcę SS na Kaukazie. Jesienią 1942 r. objął tymczasem taką funkcję w Mikołajowie, Kirowogradzie i Chersoniu (środkowa i południowa
Ukraina).
Wkrótce Himmler znalazł dla niego nowe zadanie w Galicji. To tutaj trwała już wtedy od dobrych paru miesięcy operacja "Reinhard" - najbardziej krwawa odsłona całej Zagłady. Do obozów śmierci w Bełżcu, Sobiborze i Treblince skierowano w tym czasie 1,5-2 mln
Żydów, głównie z Generalnego Gubernatorstwa i włączonej do niego Galicji.
We Lwowie całą akcją kierował lokalny szef SS i policji Fritz Katzmann. Stroop do niego dołączył - właściwie już wówczas, kiedy
getto było zlikwidowane, a z jego mieszkańców pozostały niedobitki. Najsilniejszych kierował Stroop do obozów przy budowie strategicznej autostrady. Zamęczanie ludzi niewolniczą pracą przeliczał na marki i nazywał "fajnym interesem Himmlera".
Słowem: kiedy większość
Żydów z
getta była już pomordowana, Stroop zajmował się likwidowaniem reszty. W oczach swojego zwierzchnika uchodził za "specjalistę". Postanowił go więc Himmler skierować do Warszawy. Wiosną 1943 r. warszawskie
getto dogorywało - pół roku wcześniej, w ciągu dosłownie paru tygodni, wywieziono stąd do komór gazowych Treblinki ponad 300 tys. ludzi. Została może piąta część tej liczby - głównie ci, których
Niemcy uznali za zdatnych do pracy. Było jasne, że ich zgładzenie jest kwestią czasu.
Ale w styczniu hitlerowcy próbowali wywieźć parotysięczny transport i wówczas po raz pierwszy odpowiedziały im strzały. Himmler uznał, że kogoś takiego jak Stroop warto mieć pod ręką. 18 kwietnia nad ranem weszły do
getta oddziały SS i nadziały się na opór kilkuset
żydowskich bojowników. Uznano, że dowódca operacji, Oberführer Ferdinand von Sammern-Frankenegg, jako "miękki austriacki inteligent", z likwidacją
getta sobie nie poradzi.
"Nie ma już dzielnicy
żydowskiej w
Warszawie!"
Stroop był w pogotowiu, zastąpił von Sammerna po paru godzinach. Doskonale wiedział, co należy zrobić. Niemcy zaczęli używać ciężkiej artylerii i miotaczy płomieni. Podpalano i wysadzano budynek po budynku, kwartał po kwartale. Z ludźmi w środku. "Olbrzymie pożary zamykają całe ulice. Morze płomieni zalewa domy, podwórza. Powietrza nie ma. Jest tylko czarny, gryzący dym i ciężki, parzący żar" - pisał Marek Edelman, wtedy jeden z przywódców
żydowskiego powstania.
Był jednym z nielicznych, którzy przeżyli. Kilkuset powstańców, kryjących się w ruinach i prowizorycznych bunkrach, mogło walczyć z bronią w ręku tylko o godną śmierć. Tysiące mieszkańców
getta nie miały szans nawet na to. Stroop kpił z żydowskich "spadochroniarzy" (tak ich określał), którzy z okien płonących domów skakali na pewną śmierć.
Nie krył podziwu dla straceńczej determinacji
żydowskich bojowników, w tym i dziewcząt. Ale nie przeszkadzało mu to wyrokować: "
Żydzi nie mają poczucia honoru i godności… Żyd nie jest pełnym człowiekiem… Żydzi to podludzie" itp.
W obracanym na popiół getcie życie straciło 60-70 tysięcy ludzi. Sam Stroop liczbę zabitych oszacował na 56065, a liczbę tę uważał za "astrologiczną, pragermańską konstelację"… Miesiąc wystarczył, by getto zmieniło się w "kamienno-ceglaną pustynię". Wybijał się z niej tylko
kościół św. Augustyna - ocalał, bo Niemcy potrzebowali miejsca na magazyn. Ruiny natomiast jeszcze przez długie miesiące miały im służyć jako dogodne miejsce do egzekucji.
"Nie ma już dzielnicy żydowskiej w Warszawie" - mógł zameldować Stroop Himmlerowi. Zakończył dzieło zniszczenia doniosłym, w swoim przekonaniu, akcentem. Blisko miesiąc po rozpoczęciu "Wielkiej Akcji" Niemcy wysadzili Wielką Synagogę przy ul. Tłomackie. Parę dni trwały przygotowania saperskie, wreszcie Stroop dostał detonator do ręki.
"Krzyknąłem Heil Hitler! - i nacisnąłem guzik. Ależ to był piękny widok! Z punktu widzenia malarskiego i teatralnego obraz fantastyczny!" - podniecał się tym barbarzyńskim aktem po latach, już w więziennej celi.
Zbrodniarz-półinteligent i jego urzędnicza dokładność
Tę zbrodnię uważał za swój opus magnum. "Potrafił sypać na wyrywki datami i godzinami zdarzeń, liczbą schwytanych w każdym dniu i zabitych Żydów" - pisał Kazimierz Moczarski, bohater polskiej konspiracji, który dialogi ze Stroopem we wspólnej celi komunistycznego
więzienia opisał w "Rozmowach z katem".
Pisał Moczarski: "Nie pamiętał często nic z tego, czego go poprzedniego dnia nauczyłem po polsku". Miał powody, by uważać Stroopa za mierny umysł.
Od najmłodszych lat Stroop nie miał żadnych aspiracji intelektualnych. Sam przyznawał, że dość późno nauczył się czytać. Nie znał nawet rodzimej literatury. Chlubił się, że sprzedał bibliotekę zmarłego teścia, uzupełnianą przez parę pokoleń, za kilka tysięcy marek. "Nigdy nie myślałem, że taki szajs może być tyle wart" - opowiadał.
Humanistów nazywał pogardliwie "czytaczami i talmudystami", którzy mają skłonność do dzielenia włosa na czworo. Sam był za to, jak twierdzi Moczarski, kopalnią komunałów. To połączenie arogancji i ignorancji znamy też z biografii Hitlera.
A w przypadku Stroopa mierny intelekt wcale nie stał w sprzeczności z mentalnością skrupulatnego urzędnika. Bo zrazu pracował w Lippe-Detmoldzie właśnie jako skromny urzędnik. Kiedy zaś po latach wszedł ze swoimi esesmanami do warszawskiego getta, kazał od początku prowadzić dokładne statystyki: tyle zdobytych bunkrów, tylu złapanych, tylu zamordowanych itd.
Te dane, wraz z licznymi fotografiami, znalazły się w osławionym raporcie Stroopa z Grossaktion Warschau. Ów dokument miał być w procesie norymberskim jednym z najważniejszych dowodów hitlerowskich zbrodni na Żydach.
Żelazny Krzyż na ostatnią drogę
Za zburzenie getta Stroop dostał wymarzony Żelazny Krzyż I klasy. W uznaniu "zasług" wysłano go niebawem do Aten, by był dowódcą SS i policji w całej Grecji. Przyłożył rękę również do deportacji tysięcy tamtejszych Żydów do Auschwitz.
Wrócił do Rzeszy jako potężna figura w aparacie państwa. Rządził SS i policją na terenie trzech okręgów, miał się też stać dowódcą armii rezerwowej. Czyniło go to kimś w rodzaju lokalnego dyktatora. "Trzymałem ludność w garści" - chwalił się. Dostał też, w obliczu klęski Niemiec, polecenie organizowania na swoim terenie Werwolfu - czyli partyzantki. W końcu jednak zdecydował się poddać aliantom w przebraniu żołnierza regularnego wojska.
Kiedy tylko Amerykanie zorientowali się, kim jest, trafił pod sąd. Ale nie za zbrodnie na wschodzie. Jego proces był jedną z tzw. flyer cases - czyli przypadków mordowania wziętych do niewoli amerykańskich pilotów. Stroopowi udowodniono, że jako dowódca okręgu wojskowego podżegał do takich morderstw. Wyrok mógł być tylko jeden. Ale nim ostatecznie go zatwierdzono, Amerykanie już zdążyli wydać Stroopa Polakom.
Hitlerowiec od żłobka do nagrobka
Tu skazano go na śmierć po raz wtóry - nie tylko za zagładę getta, ale również za zbrodnie na polskiej ludności. W sumie na egzekucję miał czekać pięć lat. Przez osiem miesięcy z tego okresu mógł opowiadać o swoich czynach Kazimierzowi Moczarskiemu.
Ale nie czuł skruchy, swoje zbrodnie uznawał za zasługi. W celi demonstrował z przejęciem krok defiladowy. "Maszerujemy jak machina! Wszystko musi ustąpić!" - nakręcał się tymi wspomnieniami z norymberskich Parteitagów. A jednak świat nie ustąpił - choć według samego Stroopa Niemcy przegrali tę wojnę dlatego tylko, że byli zbyt "łagodni i liberalni".
Raport z zagłady getta jest świadectwem olbrzymiej wagi, ale gdyby nie Moczarski, wiedzielibyśmy o Stroopie dużo mniej. Biografia, którą niemiecki esesman opowiedział polskiemu akowcowi, mówi nam po sześciu dekadach, jak rodził się i umierał wzorcowy
nazistowski fanatyk, od żłobka do nagrobka.
Wielokrotnie przywoływałem "Rozmowy z katem" Kazimierza Moczarskiego; korzystałem też ze zbioru tekstów "I była dzielnica żydowska w Warszawie" Władysława Bartoszewskiego i Marka Edelmana.
Mateusz Zimmerman
Copyright 1996-2012 Grupa Onet.pl SA