Jak tak dalej pójdzie, zapomnę co to fluff i crack i zaleję cały świat potokiem emo i angstu.
Ostrzeżenie jak przy tekście po Doomsday: coś, czego najprawdopodobniej nie strawi ktoś, kto nie jest mną.
Jest to coś, co człowiek musi wyrzucić z siebie, żeby zrobiło mu się lepiej. Nie zrobiło mi się lepiej, ale przynajmniej to wyrzuciłam.
Fandom: Doctor Who
Tytuł: Vale decem
Słów: 892
Ostrzeżenia: angst i emo, jak mówiłam. Jest to najprawdopodobniej coś, co napisałabym po JE i EoT, gdybym pisała na świeżo, po obejrzeniu, i tylko moje własne obecne samopoczucie było w stanie sprawić, że powstało coś w dokładnie takim charakterze.
Spilery: do końca 4 sezonu
A/N: Na pewien pokręcony i chory sposób jest to coś w rodzaju Doktor/Rose/Doktor II/Donna, co chodzi mi już po głowie od długiego czasu i co chciałabym kiedyś napisać w jakiś właściwszy sposób i, na litość boską, jako fix-it fik, a nie dobijanie się łopatą.
(To tylko kolejna historia o umieraniu.)
Rose czuje zimne palce tego drugiego Doktora, które oplatają jej dłoń i w żadnym stopniu nie dają poczucia bezpieczeństwa. TARDIS znika i powietrze wypełnia cisza, nawet morze zdaje się milknąć na tę krótką chwilę, w której życie Rose Tyler po raz kolejny dobiega końca.
Po kilkunastu sekundach dziewczyna wybucha śmiechem. Zakrywa obiema dłońmi usta, bo jej głos brzmi nienaturalnie wysoko, i aż musi przykucnąć, żeby nie wylądować na mokrym piasku. Doktor i Jackie spoglądają na siebie ze zdziwieniem i niepokojem, ale Rose nie jest w stanie się powstrzymać.
Była tak strasznie głupia. Bardziej naiwna, niż gdy miała trzy lata i wierzyła, że jej tato tylko gdzieś wyjechał, ale w końcu na pewno wróci, bo jakby mógł zostawić swoją ukochaną córeczkę?
Po jej policzkach zaczynają spływać łzy. No tak, myśli, czując narastające rozbawienie tą sytuacją, bardziej prawdopodobny jest powrót ojca z zaświatów, niż to, że Doktor spróbuje się zatrzymać choćby na moment i pomyśleć o tym, co tak naprawdę jest dobre dla tych wszystkich ludzi, których próbuje uszczęśliwić.
- Rose?
Wie, że musi wyglądać jak wariatka. Wie dokładnie, w którym momencie łzy ze śmiechu zamieniają się w łzy żalu i rozgoryczenia. Wie też, że w tej chwili jest największą egoistką na tym świecie (oraz to, kto zasługuje na to miano w innym, równoległym uniwersum).
Ale nie potrafi. Nie umie spojrzeć w oczy człowieka, który ma być dla niej nagrodą pocieszenia za dobre sprawowanie i udział w ratowaniu świata.
To nie przypuszczenie. Rose to wie, bo na jedną krótką sekundę pozwoliła się dać nabrać i spojrzała w te oczy i zobaczyła w nich to wszystko, co jest, i to, czego nigdy nie będzie. Nie potrzebowała do tego nawet umysłu Władcy Czasu, bo Doktor nigdy nie potrafił najlepiej ukrywać swoich emocji.
- Rose, ja…
(To tylko kolejna historia o umieraniu, w której w ogóle nie chodzi o treść ani sens.)
Doktor ma ochotę krzyczeć (za co najprawdopodobniej powinien być wdzięczny Donnie), ale nie potrafi.
To prawda, że nie posiada nie tylko imienia i nazwiska, ale nawet samego imienia, które nadał sobie lata temu (dowód tożsamości składający się ze zdjęcia i miejsca urodzenia: TARDIS, gdzieś w kosmosie, już to sobie wyobraża). To prawda, że nie posiada ani TARDIS, ani nawet tego cholernego śrubokrętu, a w tym świecie oznacza to najprawdopodobniej tkwienie lata świetlne za zwykłymi mieszkańcami. To prawda, że jest w połowie człowiekiem, i to zrodzonym po części z kobiety, która przez większość życia nie potrafiła odróżnić kabla od sznurka.
Ale wciąż pozostaje Władcą Czasu, w jego głowie mieści się cały wszechświat, w jego żyłach krąży krew sekretarki, która uratowała kilkadziesiąt światów, a to zobowiązuje go do chociażby udawania, że wszystko jest w porządku.
Bo to właśnie jest główną domeną Doktora, nie bohaterstwo, ale biegnięcie cały czas do przodu, z prądem, bo zastanawianie się i roztrząsanie za dużo kosztuje. Lepiej uratować kolejny gatunek, narażając przy tym wszystko, niż rozpaczać nad śmiercią jednej osoby.
Nic dziwnego, że Doktor tak dobrze odnajduje się w Anglii.
Zamiast krzyczenia na świat i samego siebie, mówi cicho:
- Rose?
Nie spodziewa się nawet reakcji, ale otrzymuje ją - jeszcze bardziej rozpaczliwy śmiech i łzy, które z rozbawieniem nie mają nic wspólnego.
Doktor wie i nie potrzebuje do tego dzielenia z Rose umysłu ani żadnych galifrejskich sztuczek; wie, że oboje czują się teraz jak oszukane dzieci, które przez moment uwierzyły, że niektóre historie miewają szczęśliwe zakończenia. Wie, że oboje są wściekli na tą samą osobę, ale wie też, że Rose pewnie nigdy nie uwierzy, jak niewiele w tamtej chwili ten drugi Doktor miał wspólnego z tym prawdziwym.
- Rose, ja… ja wiem.
Rose powoli opuszcza ręce, odsłania mokrą od płaczu twarz i patrzy, jak Doktor siada obok niej na wilgotnym piasku zatoki.
Zanim ma czas jej wytłumaczyć, że rozumie, że tak jak jej potrzebny jest ten właściwy Doktor, tak on potrzebuje Donny, czuje gdzieś w samym centrum mózgu obezwładniający ból i do całej listy ostatnich rzeczy, jakie chciałby wiedzieć, dochodzi coś jeszcze.
Rose bierze go za rękę, a on pozwala jej zobaczyć, bo ma wrażenie, że sam nie jest w stanie udźwignąć tej wiedzy.
(Tego dnia umiera ktoś jeszcze, bo historie uwielbiają uderzać w wysokie „c” tragizmu.)
Donna budzi się i jeszcze zanim spogląda na komórkę ma wrażenie, że coś ją ominęło. To coś kryje się gdzieś na granicy świadomości; jest jak wspomnienie należące do kogoś innego albo myśl przebiegająca zbyt szybko, by móc ją zapamiętać; że jest to coś istotnego, że ona zrobiła coś niezwykle ważnego, ale to przecież niemożliwe, w końcu jest tylko tymczasowym pracownikiem, który znowu zasnął w środku dnia jak dziecko.
Kiedy wchodzi do salonu i widzi obcego mężczyznę, który przedstawia się jakimś wyjątkowo przeciętnym imieniem i nazwiskiem, w ciągu ułamka sekundy przez jej głowę przebiega tysiąc obrazów, z których jest w stanie przyjrzeć się tylko jednemu: szarej plaży i stalowemu morzu, które zabiera ze sobą wszystko, nawet poczucie, że powinna pamiętać o czymś, czego nie może sobie przypomnieć.
- Donna Noble, miło mi.
Wszystko wraca na swoje miejsce i Donna znowu może wyśmiewać się ze swoich przyjaciółek, które za dużo wypiły i zaczęły wierzyć w ufo i kosmitów.
Nie wie tylko, dlaczego robiąc to, czuje się tak niewłaściwie.
(Doktor umiera jakiś czas później, sam, zawieszony gdzieś pomiędzy galaktykami, towarzyszy mu szum płaczącej po nim TARDIS i nikt, może tylko poza jednym Oodem i nim samym, zamkniętym kilka światów dalej, nie ma pojęcia o historii, która właśnie dobiega końca.)