"Cześć Warszawa! Co słychać?" - MIYAVI w Stodole

Oct 21, 2015 22:18

Zdjęcia z koncertu pod następującymi linkami:
JAME Polska facebook
Warszawa naszemiasto.pl
Asian Music
Klub Stodoła facebook
Oraz recenzja z koncertu na jame-world.

Setlista:
1. Cruel
2. What's my name
3. Come Alive
4. Secret
5. Selfish love
6. Subarashikana...
7. Calling
8. Cry like this
9. Survive
10. Let go
11. The Others
12. Horizon

13. Mission Impossible theme
14. Futuristic love
15. Day 1

Aura nie była sprzyjająca dlatego zrezygowałyśmy z oczekiwanie przed klubem na otwarcie drzwi. W kolejce przed Stodołą znalazłyśmy się kilka minut po 18stej. Wpuszczanie przebiegało dość sprawnie, szybko posuwałyśmy się przodu.
Po wejściu oczywiście szybka rewizja, nawet moją małą torebkę kazano mi otworzyć. A potem dłuuga kolejka do szatni. Też na szczeście posuwająca się dość sprawnie do przodu.
Po oddaniu kurtek zakręciłyśmy z dziewczynami w kolejkę do sklepiku. Wielkiego wyboru nie było. 3 rodzaje T-shirtów, a w zasadzie 5 jeśli liczyć czarną i białą wersję - z podobizną Miyaviego, z nazwą trasy i z tekstem "The Others". Były jeszcze znaczki/przypinki, ale wyszły dość szybko, czarna bluza, płyta i plakat, ale nie taki fajny jak zdjęcie na bilecie.
Zajęłyśmy miejsce po prawej stronie dość niedaleko sceny, około 3 metrów. Rozmawiając czekałyśmy na support.
Zespół Black Radio zaprezentował się całkiem nieźle. Rockowe kawałki na perkusję, bas i trzy gitary. Pół godzinny występ zleciał bardzo szybko. I zaczęło się przygotowywanie sceny pod gwiazdę wieczoru.
Z lekkim, 5-minutowym opóźnieniem na scenie pojawił się On. MIYAVI. Ciemne obisłe spodnie, biały top pod czarną kurtką. Krósze włosy, energia i uśmiech. Wszystko czego mi brakowało, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy.

"Cruel" na albumie nie bardzo mi się podobało. Kojarzyło się z czymś nieMiyaviovym, jakieś bondowskie klimaty. Na żywo było trochę lepiej, choć, a może właśnie dlatego, że wokal nie bardzo był słyszalny. Ale kto o tym myślał. Po półtora roku Miyavi znów był wśród nas. Znów cieszyliśmy oczy jego widokiem, i ładowaliśmy się jego energią (a przynajmniej ja ^^).
W zasadzie nie mogę narzekać na nagłośnienie podczas tego koncertu. Problem miałam tylko z pierwszą piosenką i jedną z kolejnych, gdy Miyavi korzystał z mikrofonu ustawionego po "naszej" stronie sceny.

Potem zagrał swój sztandarowy utwór, przynajmniej od 2011, "What's my Name". O ile na pierwszej piosence towarzystwo obok mnie było dość spokojne, teraz nie ustało w miejscu i skakaliśmy, że hej. A raczej dopóki łydki nie zaczęły mi płonąć. Pomyślałam sobie, że jeśli tak będzie przez cały koncert, to niefajnie. Na szczęście przy kolejnych podskokach, przestawałam skakać już nie z powodu bólu nóg, ale ogólnego wrażenia, że wystarczy, bo inni przestali, albo znów nadepnęłam kogoś za mną. Niestety w tym zamieszaniu, straciłam kontakt z Ismarą, która wraz z Marcikiem wykorzystała lukę i znalazła się w efekcie dwa rzędy przede mną. Cały koncert próbowałam do nich się dostać, ale nie miałam tyle szczęścia i przebicia ^^.

Jedna ze "starych" piosenek zabrzmiałą inaczej niż mam ją w głowie utrwaloną. Miał inny głos. W sumie nie powinno mnie to dziwić, latka lecą. Gackto nie brzmi przecież tak jak kiedyś. Albo mogła to być "nowa" piosenka, ale na żywo brzmiała inaczej niż z albumu... Pozostało w pamięci niejasne wrażenio-wspomnienie.

Czy teraz była przerwa między piosenkami podczas której Miyavi zwrócił się do nas po polsku? "Cześć Warszawa!" "Co słychać?!" "Mam na imię Miyavi". "To Bobo". "Dziękuję". Każda kwestia wywoływała salwy radości. Cudnie było słyszeć jak stara się poprawnie wypowiedzieć słowa, jak mu zależy. Dwukrotnie zaczynał "mam na imię...". Wspaniały moment.

Potem zaprosił nas do tańca i rozległo się "Come Alive" z nowego albumu. Do potańczenia, do poskakania.
Następny był "Secret". Zdaję mi się, że słyszałam, jakoby w Krakowie podczas tej piosenki, działy się ciekawe rzeczy na scenie. Teraz też mogłam nie zauważyć, bo co prawda, gdy się zaczęło miałam widok w porządku, ale pojawili się stosunkowo wysocy ludzie w okolicy. A oni plus wyciągnięte ręce dają w wyniku zasłoniętego tańczącego Miyaviego. Mimo iż nie przepadam za tą piosenką, była fajna.

Miyavi dziękował nam wielokrotnie, za to że przyszliśmy na jego występ. Mówił, że to właśnie fani są powodem dla którego tworzy muzykę. Być może pojawiła się nawet obietnica trasy przy okazji wydania kolejnej płyty... Co tam być może, na pewno. Nie wyobrażam sobie, żeby przy okazji promocji nowego krążka w Europie, Polska nie znalazła się na trasie krajów do odiwedzenia.
Potem powiedział, że normalnie nie gra tej piosenki w tej trasie, ale nie mógł jej nie zagrać tu, w Polsce.
"Selfish Love", którą śpiewając w Gdańsku, zrobiliśmy na Miyavim takie wrażenie, że kojarzy ją z nami. Odśpiewana, odkrzyczana, odskakana. Aż żałuję, że nie odświeżyłam tekstu.

Zaśpiewaliśmy jeszcze po japońsku "Subarashikana...". Mam nadzieję, że ładnie wyszło i zachwyty Miyaviego, że śpiewamy po japońsku, nie wynikały ze zwykłej kurtuazji.

Następnie Miyavi wymienił gitarę na akustyczną. Po wprowadzeniu, słowach które niestety uleciały z mej pamięci, zagrał intro utworu. Pewne nuty brzmiały znajomo, choć zaczęłam słuchać albumu kilka dni przed koncertem, coś zaczynało się kojarzyć, ale trybiki za wolno pracowały. Miyavi zdradził tytuł - "Calling".

Znów gitara elektryczna i piosenka o wielkiej sile w słowach, przynajmniej dla mnie. "Cry like this". Z przyjemnością ją śpiewałam, z zapałem, z radością.
"'Although this world's full of sorrow/ we're smiling through the pain/ we won't let it let it get us down/ just brush it off and start again"
Po skończeniu utworu Miyavi poprosił nas o ponowne odśpiewanie refrenu, a capella. I gdy my śpiewaliśmy on "ilustrował" tekst gestami. Strasznie mi się takie coś podoba - przekład słów na gesty. Uwiódł mnie tym Tatsuro z MUCCa, a teraz Miyavi. Ostatni gest, gdy zmywał z siebie ból... Coś wspaniałego, moment wart utrwalenia w pamięci.

Kolejna piosenka. Na widowni zaczęli głośno tupać, aż drżała podłoga. W glanach to można... I skandować imię Miyaviego. Zagrał kilka nut. Zaczął chodzić w koło po scenie, że też mu się kabel nie zaplątał. W ogóle grał bardziej statycznie niż w Krakowie, wtedy pamiętam co jakiś czas wychylał się techniczny i poprawiał właśnie kabel od gitary. Miyavi sprawiał wrażenie, że rozpiera go energia, aż kipi. Jak i z ludzi zgromadzonych przed sceną.
A potem Miyavi, noszony energią wreszcie stanął i zaczął "Suvive". Którego, przyznaję się, też nie rozpoznałam w pierwszej chwili. Ale, w ramach rekompensaty, starałam się zedrzeć gardło krzycząc, że jestem "wolf surving with love".

Po "Survive" przyszła pora na "Let go". Tego tekstu też nie opanowałam. Czy tylko "tańczyłam" czy i skakałam, któż spamięta. Oj jak chciałabym móc wcisnąć pauzę i zanotować chociażby wrażenia i emocję związane z tą konkretną chwilą. Tu przydałoby się nagranie, ale jak nagrywać i jednocześnie czuć koncert całym sobą?
W Krakowie Miyavi zachwycał mnie podskakując w charakterystyczny dla siebie sposób, tak jakby składał się w pół. Podczas tego koncertu, zauważyłam tylko jeden taki wyskok.

Przed "The Others" Miyavi poruszył temat, który zawsze się pojawia. Że nie ma znaczenia twoja rasa, pochodzenie, że tu jest Polska, a tam daleko Japonia. Jesteśmy jednym. Tyle nas łączy. Pewnie dzięki temu piosenka zabrzmiała fajniej niż gdy słuchałam jej z albumu. Może nie nabrała znaczenia, ale mogłam je poczuć.

To lubię na koncertach. Śpiewasz, fałszujesz, mylisz słowa a i tak nikt cię nie słyszy, nawet ty sama. Podczas tego koncertu dokonałam przełomu w swoich zachowaniach - zdzierałam gardło, krzyczałam z całych sił, i nikt mnie nie słyszał. Chyba tego mi brakowało. Możliwości uwolnienia emocji.

Gdy za chwilę rozległo się "Horizon", ucieszyłam się, bo naprawdę lubię tę piosenkę. Często zdarza mi ją się zaśpiewać. Zwłaszcza gdy gdzieś sobie idę ;-) Zasmuciłam się też lekko, bo wiedziałam, że "Horizon" zakończy koncert, że będzie ostatnia, przynajmniej przed bisem. Dlatego próbowałam dać z siebie wszystko i w skakaniu i w śpiewanie. Bo przecież świat mógłby się za chwilę skończyć.

Po powrocie na scenę Miyavi, w koszulce z nazwą trasy, odebrał polską flagę. Opowiadał, jak to dzień wcześniej chodził po warszawskiej starówce. Mimo iż jest odbudowana i tak poczuł ten klimat. Gdy czekał na taksówkę spotkał chłopaka, który powiedział, że wybiera się na dzisiejszy koncert. Miyavi zapytał go więc ze sceny jak się bawi.
Zaczęliśmy skandować "dzię-ku-je-my". Miyavi nie bardzo wiedział o co chodzi, ale ktoś krzyknął mu, że to "thank you". Więc zmieniliśmy na "a-ri-ga-to".

Jako pierwszy utwór zagrał "temat do Mission Impossible". Miriel, którą chyba o tym nie uprzedziłam prezentując dwa dni przed koncertem nowe utwory jakich możemy się spodziewać, mówiła potem, że była zdezorientowana. Osobiście wolę utwory z tekstem, przynajmniej można ponucić. Choć doceniam kunszt Miyaviego. ^_~
"Futuristic love", ktorej magii nigdy nie zrozumiem.
I "Day 1". Do wyszalenia reszty sił, energi, która jeszcze nam pozostała.

I koniec. Z głośników rozległy się dźwięki "The Others". Miyavi wraz z Bobo przypozowali do zdjęcia na tle publiczności. Niesamowite było ile nagle zrobiło się przede mną wolnego miejsca. Ta kompresja zawsze mnie zadziwia.
Miyavi zaczął się żegnać z publicznością, ze wszystkimi, ale miało się wrażenie że i indywidualnie. Zachęcił nas, dając znak kiedy możemy wejść do odśpiewania refrenu.
"We are The Other, the dreamers and the lovers, we are every colour, we are The Others"
Tańczył, składał ręce w wyrazie podziękowań.
Posłał ostatnie spojrzenie, uśmiech. "I love you" i "kocham was", powiedziane po polsku.

Po chwili stanęłyśmy w kolejce do szatni. Przepukałam gardło łykiem piwa od Ismary. Kurtki i w podróż do Wołomina, bo w poniedziałek do pracy. Udało mi się pójść spać przed północą...
Założyłam nowokupioną koszulkę. To był ten jeden raz kiedy miałam ją na sobie. Pochwaliłam się przed ludźmi w pracy. W czerni wyglądałam dziwnie. Opowiadałam z zachwytem jak było. Wciąż naładowana energią. Gdy koleżanka zapytała mnie do jakiej sekty należę, nawiązując do ubioru, odpowiedziałam, że wyznawców Miyaviego. Że spotykamy się raz w roku w klubie i szalejemy. Bo wierzę, że w 2016, albo na początku 2017 Miyavi znów przyjedzie. Polska już na stałe wpisała się w jego europejską trasę koncertową. Pytanie tylko jakie miasto nawiedzi następnym razem.

Gdy z widocznym entuzjazmem opowiadałam dziewczynom w pracy o Miyavim, zapytały czy lubię go bardziej niż Gackto. Cóż, Miyavi jest bardziej osiągalny, bezpośredni w kontakcie z publicznością. Radość ze spotkania z fanami aż z niego kipi. Nawet w wywiadzie dostępnym na jame-world powiedział, że chciałby żebyśmy uśmiechali się do niego na scenie. Gackto nie ma tej magii, tego uroku uwodzącego rzesze ludzi. Nie-fan G nie bawiłby się dobrze na jego koncercie, a na Miyaviego mogą przecież trafić przypadkowi słuchacze i jest fajnie. Nie jestem na punkcie Miyaviego zafiksowana tak jak było z Gackto, ale udziela mi się ta jego energia, pasja, swoboda.
Potwierdzeniem może być, że kilka dni po tej notatce przysnił mi się koncert Miyaviego w Stodole. Grał, ale byłam zbyt daleko, aby obrze widzieć i słyszeć. Zszedł więc ze sceny i poszliśmy do mojej cioci na wieś. I pokazałam mu jak wygląda prawdziwa stodoła ;-) 

miyavi, koncert

Previous post Next post
Up