Początek nowej wersji "Przez Zasłonę". Nie wiem, czy nowa koncepcja się sprawdzi, zobaczymy...
Jedziemy od nieco innej perspektywy: ze "zbiorem opowiadań", tekstów, z których każdy skupi się na relacji któregoś z dwóch narratorów z inną osobą. Niektóre będą krótsze, inne dłuższe, razem będą łączyły się w jakąś całość - nie do końca jednak chronologiczną.
ŚNIEG NAD BIZANCJUM
(Akrites, Elpis)
Miasto oddychało dekadencją, żyło nią we dnie i w nocy, zabawą i dewocją próbując zagłuszyć lęk. Żyliśmy na wyspie otoczonej morzem wrogiej armii i mury, których najstarsze części pamiętały jeszcze podział Imperium, nie były wystarczającą obroną. Kiedy krążyłem pod nimi, po porzuconych częściach wielkiej niegdyś metropolii, widziałem, jak rozpadają się i jak daremnym wysiłkiem jest łatanie ubytków i wystawienie kolejnych straży. Widziałem czasem, przejrzyste jak mgła, postaci zbrojnych, przełamujących obronę i wdzierających się do miasta: cienie przeszłości, echa krucjaty i wizję tego, co miało nadejść, upadku, który był Konstantynopolowi pisany pięćdziesiąt lat później.
To był jedyny świat, który mógł mnie wydać, nauczyć cieszyć się chwilą i nie zważać na nadchodzącą tragedię. Odganiałem więc od siebie myśli o nieuchronnym upadku i wracałem do jasnych i ludnych części miasta, ciągle jeszcze tętniących życiem i lśniących od barw.
Tu, wokół cesarskiego pałacu i Hagia Sophia krążyłem po ulicach, przemykając między ludźmi, niezauważony. Jeśli chciałem, stawałem się jednym z biedoty, obszarpanym dzieciakiem, kradnącym owoce i błyskotki ze straganów, zaglądającym przez ramię oszustom, poznającym tajniki szulerów i przekazującym kurtyzanom listy od możnych kochanków. Jeśli chciałem, byłem chłopcem z dobrego domu, wykształconym, oczytanym i elokwentnym, zdolnym przekonać straż o wpływach mego ojca. Żyłem na pograniczu światów już od najmłodszych lat i sądzę, że matka słusznie wybrała mi imię.
Krążyłem po mieście, znające je na wylot: każdą jego uliczkę, każdą opuszczoną cysternę, każdy kościół i każdy pałac. I już wtedy bawiłem się moim życiem, w świetle dnia zapominając o majakach, nawiedzających mnie w półmroku.
Baczny obserwator, zauważałem więcej, niż większość ludzi, choć ogromną część z tego zostawiałem dla siebie, pewien, że wiedza przyda mi się prędzej czy później. Przemierzając targowisko miałem więc baczenie na każdy drobiazg.
Oto przybysz ze wschodu, muzułmański kupiec, którego wpuszczono za mury mimo panicznego lęku przed Turkami. Pod barwnym kobiercem, rozpiętym jako baldachim, rozłożył swój stragan pełen egzotycznych drobiazgów i zabawek, fascynujących mnie niezmiernie. Pomiędzy nimi znajdował się dziwny baniak z długą, skórzaną rurą - prototyp fajki wodnej.
Oto gość nader podejrzany, z kapturem naciągniętym na głowę o wiele bardziej, niż wymagałaby tego ochrona przed słońcem. Wiedziałem, dokąd zmierza: do miejsca zwanego Domem Lamp, do tajemniczej wiedźmy tam mieszkającej.
A oto jeden z przyjaciół mojego ojca, możny i wpływowy, acz kryjący wiele brudnych sekretów. Być może przemierza miasto incognito, gdyż szuka właśnie zakazanych rozkoszy?
Nie tylko na takich ludzi zwracałem uwagę - nie umknęła jej także i biedna dziewczynka, ukradkiem przemykająca pomiędzy straganami, kryjąca się w cieniu. Mała złodziejka - miasto pełne było takich jak ona. Ja sam kradłem, choć dla zabawy i dreszczyku emocji. Ona robiła to, by przetrwać.
Brudna nędzarka o chudych kończynach i posklejanych włosach. Patrzyła łakomym wzrokiem na jedzenie i wiedziałem, że szuka okazji. Głód wygonił ją z dzielnicy, w której mieszkała, zmusił do kradzieży w blasku dnia.
Zazwyczaj ignorowałem takie dzieci, zbyt wiele było ich dookoła, bym przejmował się każdym z osobna, choć współczułem im i gdybym mógł, odwróciłbym ich los. Dziś jednak - może tknięty już wtedy przeczuciem - postanowiłem ją obserwować.
Dziewczynka podkradła się do straganu z owocami i chwyciła jabłko - o ułamek sekundy za późno. Sprzedawca dostrzegł jej rączkę i podniósł wrzask.
- Złodziejka! Łapać ją!
Jakież to oczywiste. Przerażona dziewczynka upuściła jabłko i zaczęła biec, bardziej widać przerażona możliwością uwięzienia, niż głodem. Strażnicy miejscy pomknęli za nią, pewnie chcąc pokazać, jak dobrze pilnują bezpieczeństwa. Cóż za chwałą byłoby dla nich schwytanie małej złodziejki, jakiż prestiż przyniosłaby im walka z tak okropną zbrodnią!
Nie myślałem wtedy wiele. Gdy tylko dziecko przebiegało koło mnie, chwyciłem je za ramię i pociągnąłem w bok, pomiędzy domy.
Pisnęła - wtedy zatkałem dłonią jej usta.
- Cicho. Siedź cicho.
Wciągnąłem ją w zaułek i patrzyłem, jak zdezorientowani strażnicy mijają nas, nie podejrzewając nawet, że dobrze ubrany chłopiec stał się właśnie wspólnikiem występku. W końcu poniechali szukania.
Dziewczynka siedziała w bocznej uliczce, skulona, nie śmiejąc podnieść na mnie oczu. Przykucnąłem obok niej.
- Hej, nie masz się czego bać.
- Dziękuję, panie - szepnęła.
Potrząsnąłem głową.
- Tylko nie „panie”. Mam na imię Akrites.
Uniosła wzrok. Zamarłem wówczas na moment. Nigdy dotąd nie widziałem nic takiego: w jej oczach dostrzegłem rozgwieżdżone niebo, bezdenną, bezwieczną otchłań. Zrobiło mi się zimno, poczułem nagle, jakby na mój kark spadało coś zimnego i mokrego. Cofnąłem się odruchowo.
- Panie? - szepnęła dziewczynka. Nie wiedziała, jak reagować - ani na moją nieoczekiwaną pomoc, ani na ten przestrach.
Otrząsnąłem się. Znów widziałem tylko dziecko - chudą, brudną dziewczynkę o wielkich, czarnych oczach. Uśmiechnąłem się do niej.
- Zaczekaj chwilę - rzekłem.
Może byłem lepszym złodziejem niż ona, a może po prostu sprzedawcy nie mieli powodów podejrzewać chłopca z dobrego domu. Niedługo potem znów kucałem przy niej, podając jej zdobycz - dużą, słodką bułkę, zapewne największy posiłek, jaki widziała od wielu dni.
- To dla ciebie.
- Czemu, panie?
- Bo jesteś śliczna - wyszczerzyłem zęby - a mężczyźni powinni dawać prezenty ślicznym dziewczynom,
Dziewczynka nie odpowiedziała, pochłaniała tylko bułkę w pośpiechu, bojąc się chyba, że zaraz jej ją odbiorę. Pomyślałem gorzko, jak łatwo jest kupić kogoś tak głodnego. Ilu ludzi, których zdążyłem już poznać, przekonywałoby teraz to dziecko, że mają prawo je posiąść… Nie, żebym miał coś przeciw prostytucji, jednak czym innym jest zadbana kurtyzana, czym innym zaś dziesięciolatka zgwałcona za kawałek jedzenia.
- Jak ci na imię? - spytałem.
- Elpis, panie - odrzekła, z buzią ciągle wypełnioną bułką.
- Nie pozwolę, żebyś była więcej głodna - powiedziałem.
Jakkolwiek lekkomyślny bym nie był, byłem też słowny i naprawdę pragnąłem zająć się tą małą. Może gwiazdy wypełniające jej źrenice zahipnotyzowały mnie? Teraz znowu patrzyła mi w oczy, a ja widziałem już coś zupełnie innego: serię obrazów, ją i mnie, przez wiele kolejnych lat, trwających przy sobie nawzajem: jak przyjaciele, rodzeństwo i kochankowie.
***
Wizja może dopaść człowieka w każdym momencie. Wpadałem już w trans na przyjęciu w domu mojego ojca, między zaskoczonymi gośćmi, i w kościele, wśród śpiewów i dymu kadzidła. W pełnym słońcu pośrodku targowiska zdarzyło mi się upaść w konwulsjach na ziemię i bredzić, a ludzie omijali mnie szerokim łukiem, i tylko mnich zatrzymał się nade mną, by począć odmawiać modlitwę nad domniemanym opętanym. Szatan wstąpił w tego chłopca - szeptano za moimi plecami.
Dziś o takich rzeczach mówi się „zmienione stany świadomości” i szuka wyjaśnień naukowych, ale wtedy, na początku XV wieku, diabelskie sztuczki były wyjaśnieniem wystarczająco racjonalnym. Myślę, że są tacy, których opętuje jakaś zewnętrzna siła, jak również i tacy, którym po prostu przestawiają się połączenia w mózgu. Ja nie należałem ani do jednego, ani do drugiego rodzaju: to moja moc objawiała się we mnie od najmłodszych lat.
Tamtego dnia zemdlałem w ogrodzie, do którego włamaliśmy się Elpis i ja. Przeszliśmy przez dziurę w murze, by zdobyć cudowne, dojrzałe brzoskwinie. W jednej chwili stałem pod drzewem, uginającym się pod ciężarem soczystych owoców - w następnej moje ja znajdowało się już w zupełnie innym miejscu.
Przede mną rozciągała się równina z czarnego metalu, na horyzoncie zaś majaczyły wieże z podobnego materiału, inkrustowane szkłem. Dostrzegłem maszerującą armię: setki mężów w zbrojach wypolerowanych jak lustro. Gdy zbliżyli się, z przerażeniem zauważyłem, że zbroje są puste, a poruszają się za pomocą ukrytych wewnątrz mechanizmów. Zamarłem, patrząc, jak idą, jak rozstępują się niczym fala i otaczają mnie kręgiem. Potem spomiędzy nich wychynęła postać o urodzie anioła, podeszła i zaczęła mówić do mnie. Nie zapamiętałem albo nie zrozumiałem tych słów, czułem za to, jak zaczyna robić mi się coraz zimniej. Śnieg zaczął padać: na mnie, na anioła, na armię, która pomału pokrywała się warstwą szronu, aż w końcu przemieniła się w lodowe figury i stanąłem sam na mroźnej pustyni. Dookoła mnie szalała zadymka.
Zimno chwyciło moje członki, zacząłem drżeć. Ruszyłem przed siebie, nie widząc innego wyjścia. Przez zasłonę wirujących płatków dostrzegłem sylwetkę nadchodzącą z przeciwka. Gdy zbliżyła się, zobaczyłem mężczyznę w wieku około lat trzydziestu, jasnoskórego i jasnowłosego. Przypatrywał mi się ze zdziwieniem zielonymi oczyma, pełnymi żółtawych plamek, po czym wyciągnął w moją stronę dłoń.
Wyciągnąłem i moją, dotykając jego palców, ciepłych pomimo ogarniającego nas mrozu i staliśmy naprzeciw siebie niczym lustrzane odbicia. Czułem, że znam go, tak dobrze, jak nikogo innego.
Potem obraz zmienił się gwałtownie i dostrzegłem ciało leżące na ziemi: moje własne, wiedziałem to, choć było starsze niż to, które znałem. Trzydziestoletni mężczyzna, wysoki i doskonale zbudowany, o złocistej skórze, kanciastej, przystojnej twarzy okolonej czarną brodą leżał bez życia - drugi zaś, ten o jasnych włosach, klęczał nad nim.
Uczułem smutek klęczącego - i ulgę leżącego. Jego strata i moja strata, jego żal, i mój żal. Jego pragnienie życia i moje wybawienie, odnalezione w śmierci. Sprzeczność i lustro, obaj przeglądaliśmy się w sobie nawzajem.
Obudziła mnie chłodna wilgoć na czole. Zaczerpnąłem powietrza, zachłannie, jakbym się dusił. Dostrzegłem Elpis klęczącą nade mną z przerażeniem na twarzy, dostrzegłem cień liści krzewu, za który dziewczynka roztropnie mnie zaciągnęła. Światło przenikające przez nie grzało moją twarz, wyciągnąłem więc z lubością głowę do słońca, ciągle czując na ciele uścisk zimy.
- Co się stało? - spytała Elpis. Już od paru miesięcy włóczyliśmy się razem po mieście i ośmieliła się w moim towarzystwie, zaczęła traktować jak równego siebie.
Zawahałem się. Wiedziałem, że ludzie często uważają mnie za opętanego, ale czy mogłem nie opowiedzieć o moich wizjach jej, poniekąd najbliższej mi istocie?
- Czasem mam wizje. Nie wiem… są różne… Czasem ich nie rozumiem, nie wiem, co oznaczają, czasem są realistyczne i potem widzę, jak się spełniają. Czasem to drobiazgi, czasem mam wrażenie, że dotyczy całego świata. Rozumiesz?
Kiwnęła głową. Brakowało jej wykształcenia, ale była nader pojętna i zacząłem już zastanawiać się, jak nie zmarnować jej inteligencji - jak pokierować jej życiem, by przeszła przez nie szczęśliwa, korzystając ze wszystkiego, co los jej przyniesie. Na razie cieszyłem się, że wydaje się mnie rozumieć, a przynajmniej próbuje. Że, choć widzę lęk w jej oczach - któż bowiem nie bałby się na jej miejscu - nie ucieka przede mną, tylko obejmuje mnie ufne. Ciepło jej ciała odganiało wspomnienie paraliżującego zimna - tuląc ją pojąłem nagle, pierwszy raz w moim życiu, jak cenna jest obecność drugiej osoby i że bliskość może zagłuszyć każdy ból. Tego miałem szukać przez kolejne lata - bliskości, obecności, towarzystwa. I w ostateczności to wszechobecne pragnienie bliskości miało zaślepić mnie i zakończyć moje życie tak, jak było mi to pisane - tragedią i zimnem lodowej pustyni.
Elpis była pierwszą osobą, którą kochałem, pierwszą, która stała mi się bliska. Ta przyjaźń miała wyznaczać nasze dalsze życie, stworzyć nas oboje - choć przeznaczenie wytyczyło nam drogi w dużej mierze rozbieżne, odmienny los i odmienny koniec.
W jakiś sposób oboje byliśmy wyrzutkami z marginesu: ja, nieślubny syn magnata i ona, dziecko nędzarzy ledwo co zdolnych przeżyć. Nie akceptowaliśmy swego statusu, robiliśmy wszystko, aby zmienić nasze życie.
- Ojciec chce, żebym został duchownym - powiedziałem jej kiedyś. Uciekłem właśnie z koszmarnie nudnej lekcji, której nie mogłem pojąć: wydawał mi się błahym powód, dla którego patriarcha ogłosił łacinników heretykami.
- A ty?
Roześmiałem się.
- No co ty! Byłbym największym hipokrytą wśród całej tej gromady hipokrytów, a nienawidzę robić czegoś, co jest sprzeczne z moją naturą!
- A co nie jest sprzeczne?
- Siedzenie tu z tobą i patrzenie na gwiazdy.
Spędzaliśmy ciepłą, letnią noc pod gołym niebem, na dachu opuszczonego budynku. Po przeciwległej stronie ulicy jedna z rezydencji migotała tysiącem świateł: to jeden z nieumarłych, zwących siebie „Dziećmi Kaina” lub słowiańskim mianem „wampirów” urządzał przyjęcie. Gdyby zauważyli nas, stalibyśmy się pewnie atrakcją ich zabawy. Bawiło mnie to, jak umiemy ukrywać się przed ich oczyma, wiedząc zarazem więcej, niż każdy mieszkaniec Konstantynopola.
Uśmiechnęła się i oparła głowę o moje ramię. Była tak piękna, że moje serce rozpadało się na kawałki. Gdybym mógł, uczyniłbym ją księżniczką, dał najpiękniejszy z marmurowych pałaców, obsypał klejnotami. Dorastała pomału, od naszego spotkania minęły już dwa lata i stała teraz u progu kobiecości. Ponieważ dbałem, by miała co jeść i w co się ubrać, dostała szansę wyrosnąć na piękność. Uczyłem ją też czytać, by nie zmarnować jej inteligencji.
Gdybym miał jakiekolwiek szanse zostania dziedzicem - nie byłoby problemu. Z majątkiem i pozycją ojca mógłbym zrobić cokolwiek bym zechciał, nawet teraz, za jego życia. Jednak przy moim dziwacznym statusie jedyne, co mogłem zrobić, to wydawać na nią część otrzymywanych pieniędzy - ojciec zaś nie był skąpy, jakby w ten sposób pragnął wynagrodzić mi moje nieprawe pochodzenie. Jednak te sumy, wielkie jak na potrzeby dorastającego chłopaka, nie mogłyby zapewnić Elpis godnego życia.
Och, myślałem, patrząc na cienie wampirów w oknach pałacu - jeśli to będzie jedyny sposób, by zapewnić mojej ukochanej przyjaciółce wspaniałą przyszłość, oddam ją któremuś z nich. Niech uczyni z niej swoją służkę, lub nawet córkę - jeśli przyjęcie krwi Kainity miałoby uszczęśliwić Elpis, niech tak będzie.
Wstałem, chwyciłem dziewczynkę za rękę i pociągnąłem ją, zmuszając do wstania.
- Chodź - powiedziałem - Idziemy tam.
- Mówiłeś, że nie będziemy się narażać - zauważyła. Nie wyglądała jednak na wystraszoną: nauczyliśmy się oboje satysfakcji, jaką przynosi ryzyko.
- Nie będziemy. Będziemy negocjować.
- Negocjować? - zaśmiała się. - Brzmi ciekawie.
Choć z punktu widzenia tamtych czasów staliśmy na progu dorosłości, wciąż byliśmy dziećmi i nie rozumieliśmy konsekwencji naszych działań. Szliśmy tam nie zastanawiając się nad potencjalnymi konsekwencjami tego czynu i trzeba było dłoni przeznaczenia, by nas powstrzymać.
Uczułem ją na ramieniu w chwili, gdy stanęliśmy przed wrotami pałacu, przed dwoma strażnikami, odzianymi w ozdobne napierśniki i uzbrojonymi w piki. Nim zdążyłem się do nich odezwać, poczułem palce chwytające mnie mocno - ich właściciel próbował mnie odciągnąć.
Odwróciłem się. Naprzeciw mnie stała anielsko piękna postać, której płci nie byłem w stanie zidentyfikować. Miała idealnie symetryczną twarz, wielkie, głębokie oczy i miękkie, zmysłowe usta. Fale kasztanowych włosów spływały na jej okryte białą szatą ramiona.
Już otwarłem usta, by coś powiedzieć, lecz postać pokręciła tylko głową z dezaprobatą i rozwiała się w pył. Nieoczekiwanie zaatakowało mnie uczucie - wszechogarniająca pustka wiecznej straty. Zamarłem, sparaliżowany nim.
- Akritesie? - Głos Elpis wyrwał mnie z trasu.
Otrząsnąłem się. Znów wizja - niejasna i fragmentaryczna. Co oznaczała? Czemu teraz?
- Czego chcecie? - odezwał się drugi głos, twardy i męski. To jeden ze strażników dostrzegł, że zbliżamy się do drzwi.
Zawahałem się. Nagle cały pomysł wydał mi się niezbyt dobry.
- Akritesie! - powtórzyła moja przyjaciółka, szturchając mnie w bok. - Odezwij się.
Powyżej nas uchyliło się okno i jakaś biała twarz spojrzała w naszą stronę.
Poczułem, jak serce zaczyna mi bić mocniej - ze strachu. Co tu robiłem, ja, który zawsze unikałem wampirów jak ognia?
- Co się tam dzieje? - zawołał jakiś głos, miękki i melodyjny, choć zdecydowanie należący do mężczyzny.
Nie czekając na odpowiedź, chwyciłem Elpis za nadgarstek i pociągnąłem w mrok. Biegliśmy tak długo, aż echa zabawy ostatecznie ucichły za naszymi plecami.
Zapewnienie Elpis bytu stało się teraz moją obsesją. Nagły pomysł oddania jej wampirom wydawał mi się po tej ucieczce przez czymś absolutnie fatalnym, w najwyższym stopniu niewłaściwym - choć nie miałem pojęcia, czemu, czułem, że to zabiłoby gwiazdy, które widziałem w jej oczach. Cieszyłem się, że przeczycie - i dziwna wizja - powstrzymały mnie od własnej głupoty.
***
Ojciec, jeden z możnych bliskich cesarskiemu dworowi, często wydawał przyjęcia. Kręciłem się na nich pomiędzy gośćmi, którzy doskonale znali mój status. Jedni uważali mnie za pomyłkę: któż pozwalał na tak wiele bękartowi, synowi niewolnicy? Inni ignorowali, okazując swoją wyższość. Byli też tacy, którzy traktowali mnie jako swoistą atrakcję.
W wieku czternastu lat byłem pięknym chłopcem. Wywodzącej się z Persji matce zawdzięczałem złocisty koloryt skóry, ciemne oczy i czarne jak węgiel włosy. Wędrówki i ucieczki w zaułkach miasta uczyniły moje ciało gibkim jak trzcina, zaś pod skórą poczęły rysować się mięśnie. Nie raz jakiś podpity arystokrata, hołdujący starogreckim ideałom miłości do chłopców wołał mnie do siebie i mówiąc, że przypominam młodego Apolla próbował posadzić sobie na kolanach. Wywijałem się zazwyczaj, choć przyznaję, że nie powodowała mną niechęć do takich stosunków, a raczej do samych osób, które mi je proponowały. Stojąc u progu dorosłości zacząłem odkrywać bowiem własną seksualność i prędko spostrzegłem, że kieruje się ona zarówno w stronę kobiet, jak i mężczyzn.
Wzdychałem do pewnego młodego oficera, płowowłosego słowianina i więcej czułem rozczarowania, niż wstydu, kiedy z niesmakiem odrzucił moje nieudolne zaloty. Z drugiej strony podglądanie służących w kąpieli i wyświadczanie drobnych przysług prostytutkom nauczyło mnie wiele o kobiecym ciele i przyprawiło o parę niewygodnych sytuacji, w których jedynym wybawieniem okazała się być własna ręka. Jednak nie zamierzałem poprzestać na takim zaspokajaniu moich potrzeb, przekonany, że seks jest nie tylko sposobem na rozładowanie napięć, ale i nową, cudowną formą bliskości z ludźmi - i z pięknem, jakie ludzie sobą przedstawiali. Oczywiście, nie każdy z dekadenckiej gromady zaludniającej Konstantynopol spełniał moje kryteria piękna.
Na przyjęciach ojca dostawałem przedsmak wszystkich pokus, którym już wkrótce miałem zacząć oddawać się z całą namiętnością. Podpijałem wino i z lubością wdychałem w nozdrza wonie odurzających ziół. Wzrokiem wyłapywałem kształty ciał wychylające się spod szat. Wiedziałem, że do tego świata należę, nie do klasztornych cel, o których coraz częściej mi wspominano, im częściej żona ojca zaczynała obawiać się, że być może, nieprawy, lecz pierworodny, zagrożę pozycji jej dzieci.
Myliła się, oczywiście, ale jej próby pozbycia się mnie były tym groźniejsze, że dla ojca nie znaczyłem wiele. Jedyne, co robił dla mnie, to pozwalanie mi na chodzenie gdzie tylko chciałem i łożenie na moja edukację i potrzeby. Moja kariera była mu obojętna.
Na razie niezbyt się tym przejmowałem. Przyjęcie przeciągało się głęboko w noc, tym korzystniej dla pewnego gościa, który zjawił się tuż po zachodzie słońca. Ten sam osobnik, który wtedy spojrzał na mnie i Elpis z okna własnej rezydencji, teraz krążył po pałacu mojego ojca, otoczony świtą uzależnionych od siebie śmiertelników. Fascynujący, wolałem jednak go unikać, ciągle czując na plecach dreszcz tamtej nocy.
Inni goście też byli ciekawi. Należała do nich piękna poetka, co do której miałem niejasne przeczucia, że nie jest człowiekiem w taki sam sposób, jak inni. Mówiono, że dawno przekroczyła już czterdziestkę, jednak jej figura zachowała młodzieńczą gibkość i ani jedna zmarszczka nie szpeciła jej twarzy, ani jeden siwy włos nie lśnił w misternie posplatanych włosach. Rozsiewała wokół siebie woń egzotycznych kwiatów, a jej kosztowna biżuteria dzwoniła przy każdym kroku, tworząc subtelną muzykę. Uśmiechała się do mnie, ilekroć napotkała mój wzrok, a ja rozpaczliwie pragnąłem dotknąć jej skóry.
Była też druga kobieta, zdaje się, że młodsza, choć nie tak piękna: lecz o wiele bardziej mi przychylna, bo o ile poetka uśmiechała się z daleka, ta zdawała się szukać kontaktu. Nie wiedziałem, skąd, lecz miałem wrażenie, że ją znam. Słuchając rozmów gości dowiedziałem się, że to niedawno pojęta małżonka jednego z arystokratów, który zakochał się do szaleństwa i poślubił ją, nie zważając na niestosowność tego postępku.
Nie miałem pojęcia, cóż niestosownego może być w małżeństwie z tak oszałamiającą kobietą. Może poza faktem, że jej mąż należał do stereotypowych bogatych starców… To jednak tylko dodawało mi otuchy, gdyż piękności wydane za takich mężczyzn zwykły szybko szukać sobie kochanków…
Czyżby ona zapragnęła widzieć w tej roli mnie? Dystans między nami stopniowo zmniejszał się, aż stanąłem naprzeciw niej i mogłem przyjrzeć się jej twarzy o kształcie serca, miękkim, pięknie wykrojonym wargom i lekko garbatemu nosowi, sugerującym żydowskie pochodzenie.
- Unikasz mnie - rzekła z pretensją.
Nie zrozumiałem.
- Unikam? Pierwszy raz widzę cię, pani!
Zaśmiała się perliście.
- Nie udawaj, że mnie nie znasz, Akritesie! Ileż razy dostarczałeś mi listy od mego obecnego męża, gdy moja poprzedniczka jeszcze żyła!
Zatkało mnie. Teraz dopiero rozpoznałem ją! Oczywiście, to jedna z kurtyzan, które czasem odwiedzałem, które traktowały mnie jak uroczego chłopca… Ale teraz ona była żoną arystokraty, ja zaś przestawałem być dzieckiem.
- Przepraszam. Jak ci się odwdzięczę?
- Weź kielich wina i chodź ze mną do ogrodu.
W jej uśmiechu, w jej spojrzeniu zawierała się obietnica. Pobiegłem po wino z łomocącym dziko sercem, z krwią napływającą mi do krocza.
Śmiała się, widząc moją twarz, wiedząc o czym myślę. Pozwoliła mi wypić wino, nim pociągnęła mnie na trawę.
- Stajesz się mężczyzną - mruknęła mi do ucha, gdy jej dłoń wprawnymi ruchami rozwiązując mi ubranie.
Byłem pijany winem i podnieceniem i cała sprawa skończyła się, nim się na dobre zaczęła, ale ani mnie, ani jej nie przeszkadzało to w zupełności. Nie miałem jeszcze piętnastu lat, a już miałem doświadczoną kochankę, zdolną nauczyć mnie wszelkich arkanów ars amandi - czyż to nie piękny początek?
Leżąc tak przy niej, dalszy już od dzieciństwa, bliższy męskości, zrozumiałem, co powinienem zrobić.
- Czy twoja dawna przełożona szuka nowych dziewczyn?
- Jeśli są ładne…
- Ta jest ładna. Ma dwanaście lat i kiedyś będzie prawdziwą pięknością. Jest bardzo inteligentna - i bardzo biedna. Potrzebuje edukacji i źródła utrzymania.
- Nie ze mną już rozmawiaj. Ja mam to, czego chciałam: majątek i pozycję.
- Wiem - powiedziałem poważnie. - Chciałbym, żeby i ona kiedyś to osiągnęła.
- Musisz ją naprawdę kochać.
Kilka dni później przełożona najlepszego domu publicznego w mieście wypłaciła rodzicom Elpis całkiem przyzwoitą sumkę. Za te pieniądze mogli żyć przez jakiś czas, a jeśliby się postarali - podnieśliby się z nędzy. Transakcja korzystna dla obu stron, ale przede wszystkim dla mojej przyjaciółki, której w końcu otwierały się drzwi do bycia czymś więcej, niż brudną ulicznicą. W końcu w tym mieście nawet i pospolita tancerka może zostać cesarzową, a kurtyzany nie rzadko stają się damami. Nowa opiekunka Elpis szczyciła się każdą swoją podopieczną, której talenty tak w konwersacji i sztuce, jak i arkanach miłosnych zapewniły wysoką pozycję.
- Ty też możesz znaleźć się wśród nich, dziewczyno, jeśli się tylko postarasz - mówiła. - Nauczymy cię tutaj wszystkiego, a kiedy odpracujesz zainwestowane w ciebie pieniądze, będziesz mogła wziąć los w swoje ręce i stać się kim tylko zechcesz.
Nie kłamała. W tym oddychającym dekadencją mieście właścicielki domów publicznych często były uczciwsze niż duchowni i urzędnicy.
***
Wymknąłem się kapłaństwu z wdziękiem i z wdziękiem wymknąłem się ojcu. Nauka na uniwersytecie podziałała na mnie ożywczo: przede wszystkim w taki sposób, że zrezygnowałem z intensywnej nauki. Na wykładach pojawiałem się rzadko i miałem je generalnie w głębokim poważaniu, pędząc życie typowe dla wszystkich studentów, pełne zabaw i pijatyk. Wyrwałem się z domu, uwolniłem się i nawet pieniądze, ciągle otrzymywane od ojca, wydawałem na własny sposób.
Odkryłem w sobie apetyt na przyjemności potężniejszy, niż u większości ludzi i prędko zostałem jednym z największych hedonistów w Konstantynopolu. Nie było wyścigów, na których bym nie stawiał, ani bijatyki, gdzie nie wiódłbym prymu. Wyrobiłem w sobie upodobanie do środków odurzających, zaś mężczyźni i kobiety opowiadali legendy o moich zdolnościach jako kochanka.
Z upływem czasu moje wizje stawały się coraz częstsze i coraz bardziej szczegółowe, choć wielu z nich nie rozumiałem, a wiele zapominałem zaraz po tym, jak znikały. Te jednak, które dotyczyły spraw niezbyt w czasie odległych nauczyłem się wykorzystywać. Dzięki temu pogłoski o moich konszachtach z ciemnymi siłami wypływały raz na jakiś czas, ale nigdy nie były w stanie mi zaszkodzić, miałem bowiem dość sprytu, by temu zapobiec. Odkryłem w sobie smykałkę do hazardu: dzięki tak wizjom, jak i przebiegłości nauczyłem się wygrywać całkiem pokaźne sumki, czy to na wyścigach, czy to w kości. Mogłem pozwolić sobie na każdą przyjemność, jakiej tylko zapragnąłem i chętnie zostawiałem pieniądze w rękach kurtyzan, właścicieli winiarń, jubilerów i handlarzy opium.
W ciągu kilku lat moja Elpis ze ślicznej dziewczynki wyrosła na piękną młodą kobietę, budzącą zachwyt wśród klientów. Utalentowana i pełna wdzięku, miała przed sobą obietnicę wspaniałego życia. Byliśmy szczęśliwi, ja i ona, tak szczęśliwi, jak tylko mogło zapewnić nam to to dekadenckie miasto i nawet pomimo moich wizji żadne z nas nie przeczuwało, że wkrótce nadejdą wydarzenia, które wszystko to wywrócą do góry nogami.
Tamtej nocy bawiłem się w najlepsze, wydając pieniądze wygrane właśnie w zakładach. Nosiłem nowe szaty, kosztowne, wykonane z tkanin przywiezionych ze wschodu, moje nadgarstki, szyję i uszy ozdabiały nowe klejnoty - choć część z nich planowałem ofiarować osobie, z którą przyjdzie mi spędzić ostatnie godziny przed świtem. Odurzony opium i winem, muzyką i czyimś smukłym ciałem w ramionach, zapominałem o wszystkim dookoła. Nie liczyło się nic, poza cudownym „teraz”.
Koleżanki mojej Elpis, krążyły wokół nas, idealne towarzyszki zabawy zamożnych młodzieńców. Któraś z nich umilała nam czas muzyką, inna popisywała się tańcem, część spoczywała już w ramionach uczestników zabawy.
- Akritesie.
Uniosłem głowę. Piękna twarz Elpis zawisła nade mną. Czarne loki podtrzymywał emaliowany diadem, z uszu zwieszały się ozdobne kolczyki. Poniżej szyi półprzejrzysta szata ledwo okrywała smukłe, gibkie ciało dziewczyny.
Uśmiechnąłem się do niej mętnym uśmiechem człowieka na wpół odurzonego.
- Moja piękna - mruknąłem, wyciągając dłoń by dotknąć jej policzka.
Chłopak, którego obejmowałem, fuknął coś, niezadowolony.
- Zostaw go - powiedziała Elpis, wydymając wargi jak obrażone dziecko. - Zostaw go i chodź ze mną.
- Jeśli masz mi coś do powiedzenia, możesz powiedzieć mi to teraz.
- Nie mam do powiedzenia. Chcę ciebie. Chcę kochać się z tobą.
Nie mogę powiedzieć, że nie zamarłem, bo zamarłem, a zimny dreszcz zmroził mi plecy.
- Czemu…?
- Kochasz mnie.
- Bardziej, niż kogokolwiek, malutka.
- Więc czemu ze mną nie spałeś? Miałeś chyba każdego w tym mieście, tylko nie mnie.
Serce waliło mi jak młotem. Czemu teraz? Czemu tutaj? Wstałem, odganiając chłopaka. Elpis zamierzała się odwrócić, sądząc, że zrobię to, czego chce, ale ja stałem jak skamieniały.
- Co się stało?
Widziałem trawiastą równinę i niebo ponad nią, układ gwiazd, których nie widziałem nigdy dotąd. Widziałem miasto w oddali, składające się z nieukończonych budynków i rozpiętych między nimi namiotów. Widziałem ogniska i cienie ludzi między nimi.
Elpis stała naprzeciw mnie, w mroku ledwo widziałem jej twarz - lecz widziałem, że jest inna, starsza, doświadczona życiem. Strata i lęk czaiły się w jej oczach. Stała naprzeciw mnie, a jej spojrzenie błagało, bym wziął ją w ramiona i ukoił jej ból.
Wiedziałem, że to koniec, że gdy minie ta noc, utracę ją na zawsze. Że nasze przeznaczenia pociągną nas w przeciwne strony, że właśnie w tej chwili ona podejmuje najkoszmarniejszą decyzję swego życia - decyzję o poświęceniu mnie.
- Będziemy się kochać tylko raz - rzekłem. Mój własny głos brzmiał głucho, jakby dobiegał z dna studni. - W innym czasie i w innym świecie. Potem rozstaniemy się i wszystko, co było między nami - przepadnie.
Popatrzyła na mnie gniewnymi oczyma.
- Co ty wygadujesz?! - wykrzyknęła.
Widziałem, że stoi naprzeciw mnie Elpis teraźniejsza, młoda, naiwna i próżna, ale na nią nakładał się obraz Elpis przyszłej.
- Będziesz wielka, ale twoje imię nie zostanie zapamiętane. Pochowasz kochanków i pochowasz mnie, doznasz bólu straty i porażki, nim spoczniesz na wieczny sen w pisaku, w zapomnianym mieście.
- Nie rób tego! - tym razem w jej głosie słyszałem lęk.
Chciałem przestać - ale nie mogłem.
- Gdziekolwiek będziesz uciekać przed twoim losem, on pójdzie za tobą, gdyż twoim przeznaczeniem jest strata. Będziesz się przed nią bronić, i będzie to kosztować jeszcze więcej ofiar. Dopiero, gdy pogodzisz się z nieuniknionym, odzyskasz spokój ducha. Nie mam ci za złe, że wyślesz mnie na śmierć, bo nie ty mnie zabijesz, a ja sam - i zabije mnie ten, którego będę kochać najbardziej, ten, który nie jest ani mężczyzną, ani kobietą, lecz oboma na raz - Rebisem, rzeczą podwójną…
Elpis nie chciała słuchać.
- Przestań! - krzyczała - Przestań, przestań, przestań!
- Dobrze - rzekłem spokojnie. Nie wyszedłem z transu - niósł mnie, długi jak nigdy dotąd. Widziałem podwójnie - to miejsce i inne, setki innych miejsc. Kroczyłem między nimi, na wąskiej granicy pomiędzy „wczoraj” i „jutro”, którą nagle stało się moje „teraz”, którą stałem się ja sam.
Widziałem armię wdzierającą się do miasta: była zarazem armią krzyżowców, jak i Turkami. Biegli wokół mnie, krzycząc, niosąc w dłoniach miecze i pochodnie, plądrując domy, beszczeszcąc kościoły, mordując i gwałcąc mieszkańców. Patrzyłem na to, z bezsilną rozpaczą i poczuciem obojętności zarazem. Jakby świat nagle chciał mi pokazać: to wszystko zdarzyło się wcześniej, to wszystko zdarzy się znowu. Nie zatrzymasz czasu, nawet, jeśli wsadzisz ręce w jego prąd. Możesz walczyć, lecz w końcu przyjmiesz to, co jest ci pisane.
- Przyjmę - szepnąłem, stojąc pośrodku ulicy, ogarnięty chłodem nocy.
Uniosłem wzrok i dostrzegłem miriady gwiazd ponad moją głową. Odrywały się od sklepienia niebieskiego i spadały, spadały, spadały… Smugi ognia, upadli aniołowie. W powietrzu rozbryzgiwały się na tysiące iskier i szybowały jeszcze bardziej w dół: migocące płatki śniegu, zadymka w miejscu, gdzie śnieg zdarza się rzadko.
W śnieżycy dostrzegłem ludzi idących naprzeciw mnie - w zwolnionym tempie, jakby płynęli w powietrzu. Nie widzieli mnie, nie odzywali się, ale ja zacząłem ich wołać. Znałem - miałem znać - imię każdego z nich. Każdego z nich wzywałem, lecz oni mijali mnie i znikali w szalejącej zadymce.
W końcu z przeciwka nadszedł ostatni spośród nich. Jego twarz miała rysy anioła, regularne, doskonałe, ani kobiece, ani męskie. Kiedy zbliżył się, otworzył - jako jedyny - oczy i popatrzył prosto na mnie, przeszywając mnie spojrzeniem na wylot.
Kolana ugięły się pode mną.
- Rebis - szepnąłem. - Heylel.
Upadłem na ziemię. Leżałem teraz na wznak, patrząc na zasypujący mnie śnieg i na ostatnią postać, zbliżającą się do mnie, na postać będącą mną samym.