(no subject)

Feb 19, 2011 02:27



I już. Durnowate sny (nie, nie takie po prostu "moje" durnowate, tylko takie durnowato-durnowate w których ryczałam, po których budziłam sie jeszcze bardziej zmęczona i w ogóle) już były, poprawka już była i... zdałam. Jeah ;> Cieszmy się!

I wszystko jest cool. W sumie nawet czuję lekkie podekscytowanie nowym semestrem, no bo nowe przedmioty, tabula rasa i w ogóle...;> Plan nienajgorszejszy (przynajmniej takie sprawia wrażenie), mam tylko nadzieję, że uda mi się jednak załapać na włoski... [przed chwilą odkryłam, że "o" mi się zacina i strasznie mnie to denerwuje... ;p]

Siedzę, rozpiera mnie energia i "alles olraj" (jak to mówi mój kochany rodziciel ;p). Było. Jest. Było. Będzie. Hm. Jest? No niby jest, tylko... chwilowo jakoś tak ućkło.

Ja mam naprawdę szczęśliwe życie. A tak się jakoś składa ostatnio, że moje przyjaciółki... nie bardzo. Znaczy jedna gdzieś od grudnia ma kres "jak się ma pieprzyć, to się pieprzy wszystko", chrzani jej się w domu, chrzani się u jej chłopaka w domu, w dodatku miała tysiąc poprawek i załapała nawet jeden warunek (co gorsza z ćwiczeń) . U drugiej z klei było wszystko ok, dopóki dwa dni temu nie okazało się, że jej mama (która miałą kiedyś raka piersi) ma prawdopodobnie przerzuty...

I tak mi dziwnie... Bo to nie to, że one się z tym obnoszą, czy są cały czas zdołowane czy coś, bo tak nie jest. I wcale mi nie chodzi o to, że jakoś bardzo chcę komuś pomarudzić, ale... tak człowiekowi głupio się odezwać, głupio jakoś powiedzieć o jakichś swoich drobnych niepowodzeniach, głupi nawet się przyznać, że ma się zły nastrój "bo tak", no bo przecież przy nich to...

Też są jakies problemy. Mama jakoś tak ostatnio strasznie podupadła na zdrowiu. I w ogóle. Ale... jakoś nie wiem... Jakoś tak się nie przejmuję tym, nie jest tak źle...

Ot, samochód zepsuł się po raz milinowy i znwu idzie kasa. Ot, idę w poniedziałek do cholernego szpitala na trzy dni i tak cholernie nie chcę... Ot, znowu pójdzie mnóstwo pieniędzy na moje chlerne wizyty u lekarzy, lekarstwa itp... Ot, babcia ostatnio odstawia różne numery, a mamie zaczyna się kończyć cierpliwość i chodzi znerwicowana... Ot, tata powiedział, że jak chcę to mogę jechać z mamą do Turcji latem, że mi zasponsoruje i już pomijając fakt, że to przecież cholerny wydatek (jeżu, te pieniądze.... money, money, money... - -"), to mam teraz nóż na gardle, bo dosyć duża zaliczka musiała być wpłacona do końca stycznia i jeśli egzaminy mi się nie ułożą w ładnych terminach (albo nie zdam ich od razu) i nie będę mogła jednak pojechać to... nie chcę o tym myśleć.

Ach no i "ot, nie zdałam genetyki", ale to już przecież  rozwiązane. I kilka innych... Ale to wszystko jest przecież takie... "nieważne". Tak wiem, to idiotyczne, ale czuję się "winna" (choć to złe słowo), że mi się układa. I - tylko proszę bez tekstów, że się nakręcam - na dodatek mam taką głupią obawę, że skoro jest dobrze, to co... jeśli zaraz będzie źle.

Zawsze jak coś było nie tak to sobie mówiłam, że to przejdzie i przynajmniej będę miała na jakiś czas spokój. Burza minie i nastąpi cisza. Ale na odwrót?  Kiedy świeci słońce zawsze istnieje ryzyko, zę nadciągną chmury.

Nie, nie kraczę. Nie myślę w ten sposób. Tylko czasami... tak mnie nachodzi, gdy znów nie wiem co powiedzieć, a jakoś głupio po raz setny powtarzać im "będzie dobrze".

sessia, co w duszy gra, not funny

Previous post Next post
Up