Tytuł: Metal i słowa, 7/16
Autor: Aletheia Felinea
Rating: PG-13
Postacie: Jack Sparrow i tłum OC
Akcja: Kilka miesięcy przed "Klątwą Czarnej Perły".
Streszczenie: Tortuga jest stworzona do kryminału, prawda?
Disclaimer: PotC należy do Disneya. Jack Sparrow należy sam do siebie. Zawsze.
Nota: Pierwsza publikacja
tutaj. The English version
here.
Poprzednie części:
1,
2,
3,
4,
5,
6
Szary ptaszek śmignął w chłodnym powietrzu, zatrzepotał, przycupnął na szczerbatej krawędzi drewnianego dachu i zaświergotał rześko.
- Uchh... - Jack odchylił derkę, zadygotał i czym prędzej dał nura z powrotem, zwijając się w jeszcze ciaśniejszy kłębek. Po czym kichnął. Derka była bardzo wyraźnie końska. Wyjrzał znowu, mrużąc oczy pod ostrymi promieniami dopiero co wzeszłego nad krawędzią skał słońca. Westchnął, mężnie odrzucił derkę, usiadł i jęknął, gdy kości zaprotestowały. Skrzywił się i zmierzył ponurym spojrzeniem wciąż drącego się radośnie ptaszka. Szanujący się kapitanowie w pewnym wieku powinni się budzić wyłącznie we własnych kajutach. No, ewentualnie w jakichś ciepłych i miękkich objęciach...
Objęć brak. Rumu brak. Śniadania brak. Mnóstwo świeżego powietrza i suchy ląd jak okiem sięgnąć. Same nieszczęścia.
Brak śniadania szybko wysunął się na prowadzenie, przeważając nawet nad brakiem rumu, a suchy ląd aktualnie raczej ciągnął wilgotnym ziąbem. Najwyższa pora na męską decyzję, uznał Jack, nasadzając kapelusz.
Na dźwięk zbliżających się kroków, koń zastrzygł wygiętym uchem, podniósł znad strumyka ociekający wodą pysk i łypnął na pirata z ukosa.
Zanurzając dłonie w wodzie, Jack zerknął na tylne kopyto, oparte od niechcenia na ostrej krawędzi. - Jak zobaczysz tego, co załatwił starego Hansa, możesz go tym poczęstować. Wrócę... kiedy wrócę. - Wstał z ziemi i ruszył w stronę skalnego tunelu. W pół drogi obejrzał się jeszcze. - Jakby co, nie widziałeś mnie, łapiesz?!
Nieco później wyjrzał ostrożnie zza kurtyny pnącz u podnóża skały na gliniasty szlak. Okazał się pusty i cichy, jeśli nie liczyć nieustających świergotów i kłótliwych skrzeczeń w zaroślach, więc pirat wysunął się zza skały i obrał kurs na zachód.
***
Pięć mil i wiele potu później, klął moskity i lądowe szlaki w ogólności, a francuskie w szczególności. Górski chłód nie był już ani bladym wspomnieniem, słońce prażyło ziemię jak młot kowadło, nie zbliżywszy się jeszcze nawet do zenitu; powietrze trwało nieruchome i ciężkie w leśnej przesiece. Z Hansowej kryjówki Jack wyszedł z wizją czekającego o kilka mil węgorza w maśle - stary Jorge miał szczęśliwą rękę na sieci i wiedział co robić z patelnią - teraz pirata pchała naprzód głównie myśl o źródełku bijącym ze skał opodal starej chaty i sporym, jak pamiętał, zagajniku palm, ciężkich od mlecznych orzechów.
Mała przystań na „lądowym” brzegu cieśniny trwała, zdało się, równie długo co pirackie rządy na oddzielonej ową cieśniną Tortudze. A tak naprawdę, odkąd pewnemu niewolnemu wreszcie sprzykrzyło się pokorne powtarzanie „Oui, Messieur”, skutkiem czego pewnej pięknej nocy wyniósł się z la maison owegoż Messieura, nie kłopocząc go pożegnaniem. Mając przy tym skórę w kolorze znakomicie przydatnym przeciw palącemu słońcu, lecz bardzo ryzykownym w spotkaniach z białymi Messieurs, zatrzymał się dopiero na wyspie, gdzie silne ręce, bystry rozum, a nade wszystko brzęczące złoto ważyły więcej niż barwa skóry. Co dziwnym nie było, zważywszy, że rozdzielenie dobrych obywateli Tortugi podług koloru wymagałoby wpierw gruntownego szorowania.
Dumnemu posiadaczowi świeżo nabytej wolności, wesoła Tortuga zdała się jednak aż nazbyt wesołą, zdecydował się więc osiąść w miejscu nieco spokojniejszym. Rok nie minął, gdy na brzegu małej zatoczki wyrósł szałas, który w miarę upływających lat rozrósł się w obszerną zagrodę i zyskał sławę najlepszej - bo i jedynej - oberży na pięćdziesiąt mil w górę i dół wybrzeża. Bywalcy zresztą wiedzieli, że za nazwanie jej tawerną można było zarobić zimne spojrzenie właściciela i, w najlepszym razie, zimną jajecznicę. „Tawerny macie tam”, mawiał Jorge, „po drugiej stronie kanału, tej zawszonej”.
Jorge został Jorgem zresztą dopiero zerwawszy znajomość z dawnym panem i dawnym imieniem. Pan był widać antyrojalistą, bo wszystko co żyło w jego domu, a nosiło portki i czarną skórę, dostawało z przydziału miano George'a bądź Louisa. Będąc dawniej jednym z owych Georgów, uciekinier przemianował się na Jorgego, a raczej został przemianowany, gdy spotkał pewną Melanię, uciekinierkę z drugiej części Hispanioli. Melania odznaczała się niezrównanym talentem kulinarnym i absolutnym brakiem talentów lingwistycznych, skutkiem czego nadbrzeżna oberża zawsze tonęła w obłoku upojnych woni i nieustającym potoku hiszpańskich klątw. Temperament Melanii też był hiszpański. Nie wygrał jednak z jakąś tajemniczą gorączką. Dwa lata mijały, jak Melania zostawiła za sobą cichszy świat i smutniejszego Jorgego z synkami. Oberża, choć straciwszy nieco dawnej chwały, trwała jednak dalej, wciąż kusząc wizją miski jadła i kufelka. Zapał tych, których kusiła raczej wizja srebra zarabianego tym jadłem, studził widok synków - dwóch chłopów jak dęby.
Skoro o srebrze mowa... Jack zatrzymał się na środku drogi i sięgnął do jednej z głębszych kieszeni. Dwa, cztery, siedem... Scarlett ostatnio wyżej się ceniła, odkąd przeniosła się z ulicy do tawerny... dziewięć, dziesięć... Jorge wprawdzie aż tak swojej patelni nie cenił, ale nie ma co liczyć, że zapomni o tych sześciu szylingach sprzed miesiąca. A kredyt u Jorgego miało się tylko raz.
***
Milę dalej, oparty o drzewo Jack powachlował się kapeluszem, mierząc ponurym spojrzeniem wciąż ciągnący się przed nim szlak. Gorzej, wznoszący się. Pagórek był irytująco stromy, ale za nim krył się ostatni odcinek drogi i zatoka.
W miarę podchodzenia, wyłaniała się powoli zza szczytu wzniesienia. Wygięta łagodnym łukiem wstążka białego piasku rozdzielała skupisko otoczonych lasem zabudowań od migotliwej połaci wody. Szafirowozielonawy cień leżał u podnóża stromych klifów obramowujących basen zatoki.
I pod kadłubem niedużego brygu.
Jack zastygł jakby zeschła glina drogi nagle rozlała się znowu, więżąc mu buty. Po sekundzie drgnął i odruchowo przejechał spojrzeniem po topach masztów. Nie, nigdzie nie było widać bandery. Oczywiście, że nie.
Nieważne, nie powinno go tutaj w ogóle być, z banderą czy bez! Na pirackie wody nie zapuszczało się nic poza piratami, a żaden pirat nie rzuciłby kotwicy w tej zatoczce. Głównie dlatego, że żaden nie próbowałby do niej wejść. Basen zatoki był w istocie małą laguną; szafirowa toń zaczynała znowu jaśnieć niedaleko za linią klifów; piaskowozielonawa barwa ciągnęła się prawie po horyzont, zdradzając szczerzące się płytko pod powierzchnią rafy. Nawet przy najwyższym przypływie, pod próg oberży nie zawijało nic większego od płaskodennych rybackich łodzi. Jeśli bryg dotarł tu w jednym kawałku, musiał trafić na wyjątkowo dobry humor Calypso. Taak, szczelny wieniec skał tuż za bezpieczną głębią wyglądał bardzo typowo dla jej pojęcia dowcipu...
- Na zdrowie ci wyjdzie, Fred.
W ciągu pół sekundy Jack zdążył przekląć hałaśliwe, zagłuszające wszystko owady i ptaki, pożałować, że jednak nie ma wróblich skrzydeł i odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni.
Pierwszy ze zbrojnych, oparty o lufę stojącego przed nim muszkietu, obejrzał pirata z góry na dół i z powrotem. - Zobaczysz, jeszcze się przekonasz do mleka - dorzucił.
Fred, nieco tęższy i o wiele bardziej spocony, przewrócił oczami. - Już nie ma mleka i nie będzie, zapomniałeś? A ciebie nie mogło tu przynieść po południu, co?! - wrzasnął pod adresem Jacka. - Dzisiejszą rację rumu przez ciebie straciłem!
Jack zamrugał i przybrał najboleściwiej współczującą minę, na jaką go było stać. Właściwie nie musiał się specjalnie starać. Praktycznie sama się przybrała w obliczu takiego nieszczęścia.
- Jutrzejszą - wtrącił flegmatycznie chudszy. - Dzisiejszą wisisz za to, że pierwsza zobaczona papuga była niebieska.
Fred zerknął na niego podejrzliwie. - To nie wczorajszą...?
- Wczorajsza była za to, że nikogo nie złapaliśmy przedwczoraj.
- A szlag by to... Więcej się z tobą nie zakładam! - Fred machnął ręką, po czym nagle sobie przypomniał, że też ma muszkiet. - A ty czego ślepia wytrzeszczasz, ruszaj się!
Jack drgnął na widok spoglądającej w jego kierunku lufy i pośpiesznie cofnął rękę znad własnego pistoletu. Rozłożył szeroko ręce, prezentując najniewinniejszy uśmiech z repertuaru. - Niebiosa zsyłają wielmożnych panów w tej pogańskiej dziczy! Niezmiernie wdzięczny jestem, że wskażecie drogę zagubionemu...
Brwi obu wartowników zgodnie podjechały do góry. Chudszy zachichotał. Fred podniósł muszkiet do ramienia. - Tam - powiedział powoli i wyraźnie. Szczęknął odciągany zamek.
Jack odskoczył o krok. Zawahał się, odwrócił i ruszył w dół wzgórza, zerkając ostrożnie za siebie.
Wartownicy podążyli za nim. Chudszy skrzywił się i splunął. - Stary się ucieszy... - mruknął kwaśno.
***
„Stary” siedział na końcu obozowiska rozbitego przez załogę brygu, przy stoliku ustawionym w cieniu drzewa. Wpatrywał się w rozłożone na blacie mapy z miną jakby przegrał wszystkie racje rumu na resztę życia. Słysząc kroki, podniósł wzrok.
- Kapitanie, złapaliśmy tego tutaj, jak się skradał pod obóz - zameldował Fred, szturchając Jacka końcem lufy. Zerknął przy tym na pirata przelotnie, po czym nagle spojrzał znowu. Jack, który wyciągał właśnie szyję w kierunku mapy, szarpnięty za kołnierz cofnął się gwałtownie i posłał Fredowi spojrzenie urażonej godności.
Kapitan spojrzał na Freda, potem na drugiego wartownika, ściskającego pod pachą przyrdzewiały kord i pistolet. Wyciągnął rękę w milczącym rozkazie, na co wartownik pospiesznie wręczył mu piracką broń. Kapitan zignorował kord i zamiast tego obejrzał detale pistoletu z uwagą, jakby miał co najmniej zapłacić rusznikarzowi. W końcu ponurym wzrokiem zmierzył Jacka. - Coś za jeden?
- Smith - Jack uśmiechnął się czarująco.
Kapitan skrzywił się. - Dziewiąty w tym tygodniu, jak miło - mruknął.
Jack otworzył szeroko oczy. - Niebywałe! Podli oszuści, co do jedne...!
Kolba muszkietu podcięła mu nogi.
- Pytał cię kto? - gdzieś z wysoka dobiegł głos Freda. Jego samego widać się to nie tyczyło, bo zaraz dorzucił - Na gałąź, kapitanie?
Jack podparł się na rękach, mgliście rejestrując ból obtartej dłoni. Wpatrywał się w róg mapy zwisający z krawędzi stolika tuż przed jego oczami. Zerknął w bok, na widoczny teraz bliżej masyw brygu. Kadłub chylił się ciężko na sterburtę, a spłowiała farba świadczyła o długiej drodze... Nagle dotarło do niego, co usłyszał. Zadarł głowę, wytrzeszczając oczy na wartownika, potem na kapitana, który od dłuższej chwili milczał, wpatrując się w powietrze gdzieś nad stolikiem.
- Żadnych wiadomości od Andersona? - odezwał się nagle ten ostatni. - A zresztą... - mruknął, nie czekając na odpowiedź. Wyciągnął z kieszeni wielką, dosyć już zmaltretowaną chustkę i przetarł twarz. Jack przymrużył oczy, łowiąc błysk na ściskającej chustkę dłoni.
- Dołączyć na razie do reszty... - kapitan urwał, spojrzał na jednego wartownika, potem na drugiego i przewrócił oczami. - Tej żywej reszty! - wyjaśnił. - Jak się trafi kolejny, nie strzelać, najpierw przyprowadzić, zrozumiano?!
Kolejne szarpnięcie za kołnierz postawiło Jacka na nogi, do wtóru podwójnego „Tajes, kapitanie!”. Popchnięty w kierunku zabudowań, pirat obejrzał się jeszcze na stolik i „starego”, który już wrócił do ponurej kontemplacji map. Pistolet leżał na blacie, służąc jako przycisk do papieru.
Widniejący na zwisającym rogu mapy kartusz arabeskową ramą obejmował trójkrzyżowy znak z trzema literami.
Zdobyczna...? Kompania Wschodnioindyjska nie wypuszczała swoich map z rąk. Kapitan indiamana, któremu na relingu już lądowały abordażowe haki, najpierw podpalał archiwum, a dopiero potem myślał o obronie. Mimo wszystko, to mógłby być przypadek... gdyby nie ten sam znak na szerokim sygnecie na palcu kapitana.
Jack nosił kiedyś podobny. Niedługo. Szybko doszedł do wniosku, że toporny kawał srebra więcej ma ciężaru niż wartości - jak wszystko, co pochodziło od Kompanii. Wciśnięty w zatoczkę bryg zdawał się to potwierdzać.
Skręcając za węgieł wskazany lufą przez depczącego mu po piętach wartownika, Jack zdążył jeszcze rzucić okiem na brzeg, gdzie drugi wartownik właśnie wrzucał do wody jego kord.
------------------------------------
Rozdział 8