Tytuł: Metal i słowa, 2/16
Autor: Aletheia Felinea
Rating: PG-13
Postacie: Jack Sparrow i tłum OC.
Akcja: Kilka miesięcy przed "Klątwą Czarnej Perły".
Streszczenie: Tortuga jest stworzona do kryminału, prawda?
Disclaimer: PotC należy do Disneya. Jack Sparrow należy sam do siebie. Zawsze.
Nota: Pierwsza publikacja
tutaj. The English version
here.
Poprzednie części:
1 Jack Sparrow, wyskoczywszy z tawerny, zatrzymał się za progiem, mrużąc oczy w słońcu, które okazało się stać już w zenicie. Potem ruszył zapyloną ulicą, lawirując między tłumem, posyłając iskrzące uśmiechy chichoczącym dziewkom, uskakując przed ciężko toczącymi się wózkami. I naciągając uszu.
Ulice nadal huczały. Wieść o tym, że Ryży Hans Snoggerson jest już świętej pamięci, nadal krążyła, nie tracąc widać swej atrakcyjności. Bo też i mimo, że zasadnicza treść była raczej powszednia na wyspie, gdzie co dzień i co noc ktoś komuś liczył zęby pięścią, a nierzadko i żebra żelazem, to nie był rzeczą powszednią trup człowieka, którego nikt by nie kojarzył ani z burdą, ani z kuszeniem rabusia. Ale że nawet na Tortudze, a raczej w pierwszym rzędzie tam, trup trupem, a kiszki wołają jeść, to gwar niecodziennego podekscytowania z wolna zamieniał się w gwar codziennego życia.
- Zakalec?! Gdzie tu masz jaki zakalec, łazęgo jeden! - Tom O'Malley zaryczał tubalnie, w świętym oburzeniu potrząsając postawioną w stan oskarżenia bułką. - Twoja matka lepszych nie piekła! Dwa pensy i nic mniej! I ciesz się, że ci za obrażanie uczciwego kupca nie doliczam!
- A jakże, zakalec i jeszcze chybaś piachu podsypał zamiast soli! - odwrzasnął składający reklamację „łazęga”, godnie wypinając chudą pierś. - Albo ci się popiół z mąką pomylił! Ani pensa to niewarte! Złamanego! Słyszyta, ludziska?!
Tom zsiniał, zabulgotał i obróciwszy się w poszukiwaniu tęgiej pały, znalazł ją opartą jak zwykle obok drzwi piekarni, po czym z pałą w garści obrócił się z powrotem, by odkryć, że niedoszły klient zdążył wyparować, rezygnując z towaru i zażalenia.
- Co się z tą dobrą wyspą wyprawia... - gdzieś zza Toma dobiegło wzdychanie, z jakimś cichym podzwanianiem w tle. Tom znowu obrócił się jak oparzony.
- Nijakiego już tu szacunku dla ciężko pracujących, w porcie się zarzynają, a i mewy coraz bezczelniejsze... - Jack Sparrow oparty o ścianę obok parapetu szerokiego okna, służącego za wystawę i zarazem ladę piekarni, unosił oczy do niebios, kręcił głową aż dzwoniło i cmokał z naganą jak pastor na kazalnicy.
Tom nieco ochłonął, ale jeszcze dla formalności pogroził pałą w domniemanym kierunku ucieczki irytującego szukacza piachu w pustej... to jest, tfu! pełnej, oczywiście! wspaniałej bułce!
- No czego im brakuje?! - Potrząsnął bułką znowu, tym razem w kierunku Jacka. - Co, może niedobre?!
- Doskonałe! - zapewnił pospiesznie Jack, na wszelki wypadek ostrożnie się odsuwając poza zasięg pały. No, jeśli się schodzi na ląd po trzech miesiącach, dodał w duchu, zerkając na wyłożoną szarawym pieczywem ladę.
- To prawda co mówią o Ryżym Hansie? - zagadnął, opierając się znowu odrobinę bliżej lady. - Gdzie się czego pewnego dowiedzieć, jak nie od ciebie, Tom - dorzucił szybko.
O'Malley pokraśniał z dumy. Jednak ten Sparrow to porządny chłop, choć może czasem butów od kapelusza nie odróżnia.
- Ano - przytaknął z godnością. - U mnie zawsze najpewniejszy chleb i najpewniejsze wieści. Mamja - przypomniał sobie.
Sparrow pokiwał głową gorliwie i czekał, oczami jak spodki dając znać, że Tom „Pewna Firma” O'Malley ma jego całkowitą uwagę. Tom założył kudłate łapska na brzuszysku obleczonym w usmolony fartuch i nabrał powietrza.
- Ano prawda, Ryży Hans nieżywy leży... leżał - poprawił się. - Zaraz go rybołapy zabrali, pogrzeb jak najrychlej sprawić i, no... - urwał, z niejakim zmieszaniem konstatując, że więcej do powiedzenia nie ma. - Mammia - zakończył więc. Usłyszawszy raz, że ponoć Włosi słyną z ekstraordynaryjnych wypieków, roztropnie uznał, że wobec niedostatku jakości (czego, oczywista, nigdy by nie przyznał), grunt to promocja. I od tej pory, mimo że jego irlandzkim akcentem można było tłuc kamienie, starał się uchodzić za Włocha. Pewne luki w tym koncepcie czynił fakt, że nie przyszło mu na myśl nijak się przemianować, a choćby przyszło, to z italskiej mowy znał wyłącznie „Mamma mia”, co zresztą w jego wykonaniu za każdym razem brzmiało inaczej.
Sparrow jakimś cudem zdołał wytrzeszczyć się jeszcze bardziej, prezentując niezmierne wrażenie, jakie na nim uczyniła wstrząsająca opowieść O'Malleya.
- Tylko patrzeć, jak nas wszystkich, uczciwych i spokojność miłujących, w łóżkach pozarzynają...! - jęknął. - I to niektórych nawet we własnych, jak kto ma - dodał grobowym tonem. Oderwał się od ściany i ruszył dalej pospiesznie ulicą, rzucając piekarzowi na pożegnanie: - Idę ryglować drzwi, jak już jakie znajdę. Wezmę wzór z takiego przezornego człeka jak ty, Tom. - Po czym skręcił za róg, nie czekając aż O'Malley wpadnie na myśl, żeby przeliczyć bułki.
Za trzecim węgłem Jack nieco zwolnił. Nie spodziewał się usłyszeć od piekarza więcej, niż usłyszał. Tom O’Malley wprawdzie wierzył we wszystko, co mu powiedziano, ale też nie umiał nigdy sam niczego zmyślić - na swój sposób faktycznie był pewnym źródłem wieści. Niespecjalnie zresztą w tym wypadku zaskakujących. Okolice starego mola były z dawien dawna rejonem rybaków, skrupulatnie dbających o porządek na swoim terenie. I nie tylko na swoim. Nieboszczyk był wcale nierzadkim znaleziskiem na ulicach miasta, a kupcy, rzemieślnicy i właściciele tawern nie życzyli sobie przed progiem niczego odstraszającego klientelę. Tortuga wprawdzie miała nieduży cmentarzyk na wzgórzu za miastem, ale że nagrobek kosztuje, a i łopatą nikt darmo nie macha, to największym i najpopularniejszym cmentarzem wyspy były wody wokół niej, a rybacy najtańszymi grabarzami. Czasem nawet, jeśli nieboszczyk miał dom, bywało że dostawał całun, najczęściej z własnego prześcieradła. A jak miał zasobniejszą i nieskąpą rodzinę, to i nieraz czekano aż ktoś znajdzie i wyciągnie z tawerny padre Mateo, i uprzedzi go, którą czapkę ma przywdziać, bo padre, jako człek przedsiębiorczy, w razie potrzeby bywał też pastorem Mattem albo rebe Matatjaszem. Raz ponoć zdołał być nawet popem Matwiejem. Ale że Ryży Hans do zasobnych w grosz i familię nigdy nie należał, po co było czekać.
Pogryzając ostrożnie bułkę i spluwając od czasu do czasu kamykiem, Jack kluczył wąskimi uliczkami i zaułkami, metodycznie zaglądając przy tym do mijanych stajni, chlewików i obór, szczególnie tych w sąsiedztwie tawern. Czyli większości. Kozy, osły i prosięta odpowiadały zaciekawionymi albo obojętnymi spojrzeniami, kury pierzchały z zaniepokojonym gdakaniem… Aha! W drewnianej szopie, którą do miana chlewu uprawniał jej stały lokator w postaci nieźle, jak na Tortugę, odpasionego wieprzka, snem sprawiedliwego spało słodko źródło najwszechstronniejszej, choć niekoniecznie najpewniejszej informacji na wyspie. Z głową wspartą komfortowo na tymże wieprzku, który nie protestował, śpiąc równie mocno. Jack rozejrzał się za wiaderkiem i korytem.
CHLUST!
- Hyyyyy!!! Ptfu! Khe… Co…?!
- Witamy w pięknym nowym dniu, panie Gibbs. - Jack uśmiechnął się promiennie w zastępstwie niewidocznego już o tej porze z szopy słońca.
Joshamee Gibbs zamrugał, otarł wodę z oczu i wrzasnął: - Czyś ty oszalał, Jack?! Nie wiesz, że budzenie śpiącego przynosi…?!
- Większego pecha przynosi postąpić wbrew woli nieboszczyka - przerwał kapitan. - Mówiłeś mi przedwczoraj, że mnie Ryży Hans szukał?
- Hans? - Gibbs zagapił się na Jacka, jakby ten go obudził, żeby zapytać o przemyślenia względem polityki mariażowej domu Habsburgów. - No szukał…
- No to już nie szuka. Raczej trudno mu będzie dna zatoki i z poderżniętą grdyką.
- Poder… - Gibbs zaniemówił. Potem przeżegnał się pospiesznie i częściowo odzyskał głos, choć niekoniecznie przytomność. - Jezusiemary… Hans?!
- Hans - powtórzył cierpliwie Jack. - Ryży. Poderżniętą. Tej nocy. Mówiłeś, że z nim gadałeś?
Pytanie najwyraźniej znowu odebrało mowę Gibbsowi, który skamieniał na amen. Jack przewrócił oczami i obejrzał się za porzuconym przed chwilą wiaderkiem. Na ten widok podświadomość musiała wreszcie kopnąć Gibbsa, bo ocknął się, otarł z resztek wody, dźwignął z klepiska i siadł ciężko na drugim korycie, wywróconym. Jack przeczekał to wszystko cierpliwie. Wieprzek, na którym wcześniejsza kąpiel nie uczyniła żadnego wrażenia, chrząknął przez sen i śnił błogo dalej wieprzowe marzenia. Gibbs potarł zmierzwione bokobrody i poklepał się z roztargnieniem po odzieniu.
- Nieżywy? - upewnił się, dość beznadziejnie.
- Nieżywy - powtórzył znowu Jack, który zaczynał jednak żałować, że odłożył wiaderko.
Gibbs westchnął ciężko i przypomniał sobie nagle, czego szuka. Zajrzał do kieszeni na piersi. Flaszeczka, o dziwo, nadal była. Odkorkował. O dziwo nad dziwami, nadal coś w niej chlupało.
- Ano gadałem - westchnął znowu, jeszcze ciężej. - Jeszcze wczoraj gadałem. - We flaszeczce szybko przestawało chlupać, w przerwach między zdaniami i westchnieniami.
- I pytał o mnie, wspominałeś, tak? Zaraz, wczoraj...? Wczoraj też? - Jack próbował nie zerkać na flaszeczkę.
- No jakże nie! Przecie po całej Tortudze cię szukał i co na mnie wpadał, to pytał czym cię nie widział! I żeby ci powiedzieć, jak cię spotkam! Że on szuka! Ja mu na to, żem cię właśnie przed chwilą mijał, a ot, na ulicy! A on na to oczy na mnie jak talerze, obrócił się i już go nie było, ledwo nóg nie zostawił, tak za tobą pogonił. W takim popłochu, tom go jeszcze nie widział, jak długo pamiętam...
Kapitan pokiwał głową. Racja, Gibbs powtarzał co miał powtórzyć. Akurat dość, żeby Jack miał się na baczności. Zaraz, co...?
- W popłochu? Dlaczego? I gdzie?
- A bo ja wiem dlaczego? Pod Wierną Narzeczoną. Znaczy, potem, to już wiem dlaczego, jak mówił, że zgubił. Też pod Narzeczoną.
- Co?! Gibbs, gadajże wreszcie po kolei i po ludzku, a nie jakbyś się spowiadał przed sądem!
- No toż gadam przecie wszystko! Cały czas ci gadałem! Przedwczoraj na mnie wpadł i o ciebie pytał. No tom ci powtórzył, jakem cię spotkał. Na drugi dzień cię widzę koło Narzeczonej, włażę do środka, zaraz za mną Hans i znowu pyta o ciebie. I bełkocze coś, cały roztrzęsiony, że cię musi znaleźć. Żebyś mu przeczytał i żebyś przeczytał, w kółko powtarza. Widać cię wtedy nie znalazł, jak wyskoczył z Narzeczonej, bo wieczorem znowu się przywlókł. Dalej roztrzęsiony, tylko do tego jeszcze zgaszony jakiś, jak świeczka na dziennej wachcie. Siadł, do kufla się przypiął i jęczy, że już przepadło, że zgubił gdzieś. No to ja mu drugiego kufla podsuwam, bo widzę, że chłop w pilnej pociechy potrzebie, sam też trzeciego sobie do towarzystwa, bo to pocieszać się zawsze razem skuteczniej, no i... nie pomnę już, co dalej było - Gibbs zakończył sprawozdanie, trochę niepewnie.
Jack przestał się zastanawiać, co Hans robił w rybackim porcie. Dziwić się raczej należało, że w wyniku pocieszania ruszył tylko na wędrówkę po plażach, bo równie dobrze mógł popełnić coś bardziej straceńczego - na przykład zwiedzić pozostałe tawerny i spróbować wynieść świecznik Sally McDonnell razem ze stołem. Wszystko inne jednak robiło się coraz bardziej mętne, zamiast klarować. Kapitan zacisnął zęby. I ręce, jedną na głowicy kordu, drugą na klamrze pasa, sam nie wiedział czemu - żeby nie złapać Gibbsa za koszulę i zdrowo nie potrząsnąć, czy raczej żeby nie wyrwać mu tej nieszczęsnej flaszeczki. Jack coraz wyraźniej czuł, że mu pilnie potrzebna jej zawartość.
- Co. Przeczytać - wycedził. - I. Co. Zgubił.
Gibbs z lekka nerwowo zerknął na jego lewą rękę, tę na kordzie. - Nie wiem co, tego nie mówił. O! - przypomniał sobie nagle. - Mówił coś, że ci dług daruje, żebyś mu to tylko przeczytał. I wyskoczył na ulicę zanim żem zdążył dopytać dokładniej. A jak żem go wieczorem znowu zobaczył, tom się szybko do niego z tym pierwszym kufelkiem przecisnął, żeby, no... - Gibbs urwał stropiony nagle. - No, zawsze sprawdzić można, pomyślał żem - podjął jednak zuchwale - czy i ja się na co nie przydam, przeczytać też niejedno wydolę, a i może butelczyna by się za to jaka znalazła, no ale nic z tego, się okazało, no to już tylko popijalim dalej… na spółkę… - Gibbs cichł stopniowo, spostrzegłszy nagle, że kapitan już od dłuższej chwili stoi nieruchomo jak figura na hrabiowskim nagrobku, ani piśnie i tylko patrzy. Gibbsowi ten wzrok dziwnie jakoś skojarzył się z wężem. Albo gorzej jeszcze, z jednym z jego dawnych kapitanów, skradającym się ku komuś, kto przysnął na wachcie. Gibbs spojrzał niepewnie po sobie, na wszelki wypadek zerknął za siebie, jednak nie znalazł tam niczego ciekawszego od ściany z sękatych desek, więc odwrócił się znowu do kapitana.
- Jack…? - zagadnął ostrożnie.
Pirat zawrócił nagle, aż płaszcz zawirował i zafurkotał, a srebro zadzwoniło, nie tylko to w kieszeniach. Gibbs, któremu podarty koniec szarfy świsnął przed nosem, drgnął nerwowo.
- Jack, a ty dokąd…?! - zawołał.
- Napić się - dobiegła już zza rogu stanowcza odpowiedź.
- Aha - Gibbs pokiwał głową, uspokojony.
------------------------------------------
Rozdział 3