Feb 29, 2008 19:22
A kiedy żem wziął i odetchnął cokolwiek po zaoceanicznej wyprawie, przyszło mi do głowy pustej, żeby spróbować jakoś ten wyjazd podsumować. A zwłaszcza - co z niego wyniosłem.
Laptop, upragniona lustrzanka, trochę zdjęć, estetyczna ekstaza z motylami, kilka przemyśleń. Tudzież jakże interesująco odmienne reakcje na zdjęcia i opowieści.
Dla jednych zdecydowanie najciekawsza część to były widoki Manhattanu, zwłaszcza z Liberty Island Ferry. Czyli - ujęcia Dzielnicy Finansowej z oddali, gdzie wśród lasu wieżowców mogłem wyróżnić jeden tuż nad wodą i pokazać okno "swojego" biura. I jeszcze kilka innych zdjęć, na których dobitnie widać zbiorową Wieżę Babel w całej pysze i strzelistości. Nie dziwne więc, że i charakterystyczne ujęcie "przez ulicę" spod "mojego" biurowca, gdzie widać kilka czteropiętrowych budynków Catering District, pętających się wśród wielkich kostek jak kurczaki przy kwoce, wbudziło głównie podziw dla ogromu i majestatu Dolara. Te same zdjęcia dla innych były odpychające, a kostki wywierały podobne wrażenie, jak na mnie na żywo, gdy już minął pierwszy szok cywilizacyjny - klaustrofobiczne przytłoczenie masą betonu. Gdzieniegdzie najwięcej uwagi przykuły nocne widoczki z Empire State, dośc dobitnie pokazujące, jak ten patyk jest diabelnie wysoki, a więc pozwalające też rzucić okiem na zaawansowanie techniki konstrukcyjnej, pozwalające takie patyki wznosić. I podziw dla budowlanego wysiłku i efektów. Gdzie indziej dezaprobata dla niektórych starszych budynków mieszkalnych w stylu romanesque, art-deco czy eklektycznym - że jakieś dziwne te łuki i trochę prostokątne - mimo, że zestawiając je z budynkami mieszkalnymi takiego Ursynowa czy Tarchomina efekt uzyskuje się nieszczególnie korzystny dla tych ostatnich.
Niestety, czas nie pozwolił mi dodać opowieściom drobnego smaczka. Otóż przed wyjazdem miałem krótką dyskusję z człowiekiem podzielającym pogląd, że prawdopodobieństwo rozwinięcia się życia na Ziemi w drodze ewolucji jest zbyt niskie, aby owa teoria ten fakt wyjaśniała, a metody datowania skamieniałości są tak nieprecyzyjne, że dostarczane przez nie informacje nie mają żadnej wartości. Gdy na IV piętrze Museum of Natural History macałem paluchami skamieniałe ramię sporego zauropoda, ta dyskusja przypomniała mi się natychmiast bardzo żywo, wzbudzając wewnętrzny parsk. Tam czcze spekulacje o prawdopodobieństwie, tu namacalne świadectwo. Chciałem o tym wspomnieć samemu wątpiącemu, ale opuścił imprezę, zanim doszedłem do tej partii zdjęć.
Oczywiście - każdy widzi to, co widzieć chce. Skonstatowanie tego po raz kolejny nie jest ani odkrywcze, ani szczególnie rozwojowe. Ciekawe jednak było to, kto co chciał widzieć, przynajmniej w odniesieniu do słuchaczy, których nie znam dość dobrze, żeby ich filtrowanie przewidzieć z góry.
Po namyśle do listy rzeczy wyniesionych dołączam coś w rodzaju krótkiego rzutu oka na zębate koła, wirujące z paskudnym zgrzytem za kulisami strzelistych wieżowców Wall Street.
Dalszą (jeszcze chyba dłuższą niż poprzednia nota) część tego tekstu odradzam ludziom, których nie fascynują zawiłości wdrażania małej informatyki w wielkim biznesie. Po prostu ciążą mi różne przemyślenia z pracy i nie końca wiedziałem, co z nimi zrobić, a wiem, że czasem nie ma to jak się wziąć i wypisać.
Grupa specjalna QA, w której składzie poleciałem w Wielki Świat, została powołana do istnienia celem opracowania testów nowego systemu, od 6 lat z wolna i z wielkimi oporami implementowanego w jednej z gałęzi naszej firmy nadrzędnej (żeby było super dyskretnie, naszą firmę nadrzędną będę nazywał Korporacją). Przed startem byliśmy przekonani, że mamy tam zrobić coś zupełnie innego - mianowicie, przetestować konwersję danych z systemu starego do nowego. Nie ma to jak dobra komunikacja.
Na miejscu okazało się, że nie istnieje coś takiego, jak konkretne wymagania postawione nowemu systemowi, przynajmniej w postaci dokumentów. Dostawca przedstawił nam listę luk pomiędzy wymaganiami (podobno kiedyś takie dokumenty istniały, ale teraz to już blaknące wspomnienia i niejasne legendy) a bazowymi możliwościami nowego systemu, po czym bardzo dobitnie podkreślił, że powinniśmy się skoncentrować na testowaniu owych luk. Problem w tym, że o ile takie podejście z pewnością byłoby bardzo korzystne dla dostawcy, o tyle niekoniecznie byłoby równie korzystne dla klienta, a już z całą pewnością nie byłoby to QA Testing. A tak się składa, że my się zajmujemy właśnie QA. Co więcej, przy takim podejściu sama nasza obecność za oceanem była całkowicie zbędna, bo testowanie luk w miarę ich rozwiązywania to działka developmentu.
Wtedy to po raz pierwszy poczułem lekki swąd. Potem posłuchałem opowieści managera dostawcy o historii wdrażania systemu, z której wynikało, że w istocie klient nie wie, czego chce i dostawca musiał mu to szybciutko wytłumaczyć. Co ciekawe, banalny fakt, że oprogramowanie to jedno z wielu narzędzi do robienia jakiegoś biznesu i oczywistą definicją zapotrzebowań klienta jest biznes, jaki za pomocą oprogramowania chce prowadzić, gdzieś w tym gąszczu zaginął. Potem okazało się, że klient tak bardzo pragnie przesiąść się ze zbyt drogiego w utrzymaniu mainframe'a na Windowsa z Oraclem, że gotów jest zwolnić ciupasem całą załogę, która wobec nowego systemu przejawia entuzjazm wysoce umiarkowany. Pan manager i jego pomocnicy tłumaczyli to faktem, że użytkownicy to już stare dupy, nowych sztuczek ich nie nauczy, nie używają Excela i Worda i w ogóle są głupi.
Zaśmierdziało mi jeszcze bardziej, bo do tej pory sądziłem, że gdy malutki dostawca chce sprzedać system strategicznemu klientowi, to jego psim obowiązkiem jest zrobić wszystko, żeby towar był atrakcyjny, co w praktyce oznacza dostosowywanie systemu do użytkowników, tak aby jego wdrażanie szło jak najbardziej gładko i bezboleśnie. Tutaj dostawca postanowił szybciutko przyciąć użytkowników na miarę nowego systemu, a i to niekoniecznie, skoro i tak pewnie wszyscy polecą na bruk. Było to tak proste i bezproblemowe, że nie przewidziano żadnych zmian w instancji systemu przeznaczonej dla naszego klienta, choć będzie to dla dostawcy jedyny klient tego rzędu wielkości. To trochę tak, jakby pan Kowalski napisał w Visual Basicu kupowaty program wspomagający pracę biłgorajskiej ajencji PKO, gdzie jedna pani Zosia robi wszystko a i tak tego wszystkiego nie jest za dużo, następnie sprzedał go z sukcesem kilku innym ajencjom, po czym ten sam produkt nagle wziął i sprzedał centrali banku. To już nie był nawet smród podejrzeń, a poczucie rosnącej dezorientacji - co tu się właściwie dzieje? Jeśli chodzi o dostawcę, to gratulacje - ma świetnych handlowców, sprzedali gnój jako złoto. Ale kto klepnął ten zakup po stronie klienta i dla kogo on tak właściwie pracował?
Nieco później zostałem zapoznany z historią samej firmy zmieniającej system (nie jestem już nawet pewien, czy to aby na pewno oni są naszym właściwym klientem, bo każdy z kim miałem kontakt, wyglądał na ofiarę odgórnie - przez Korporację? - narzuconych decyzji). Wystartowali jako samodzielni brokerzy na giełdach towarowych i instrumentów pochodnych. 6 lat temu Dostawca zapukał do drzwi i zaproponował przesiadkę z drogiego mainframe'a na taniego Oracla. Zarząd siknął w nogawkę, co o mądrości owego zarządu świadczy fatalnie. Dwa lata później brokerzy zostali przejęci przez Korporację, co wydaje się być mało zaskakujące w świetle wcześniej uwypuklonej mądrości starego zarządu, a kolejne dwa lata później część ich firmy została znowuż przejęta przez giełdową gałąź dużego banku, co mówi słówko lub dwa o zarządzie nowym. Nie wiem dokładnie, jak wyglądało owo pierwsze przejęcie, ale dwa fakty pozwalają mi conieco przypuszczać. Pierwszy, choć może mniej ważny, to fakt, że relacja z dostawcą nowego systemu nie została natychmiast po przejęciu dokładnie zrewidowana (teraz już wiem, że to zupełnie inaczej było, a historia jest jeszcze ciekawsza), drugi to sposób, w jaki poznani przeze mnie pracownicy mówili o firmie swojej i naszej. O "sobie" mówili używając nazwy z czasów, gdy byli jednostką całkowicie samodzielną i niezależną. "Nas" uważali za ciało obce, znacznie ściślej powiązane z równie im obcą firmą nadrzędną. Nowy system określali mianem "your system", zupełnie jakbyśmy to my, albo nasz wspólny właściciel - Korporacja, byli dostawcą. Izolacja, negacja, dezinformacja, resentyment. Wielkie brawa dla decydentów w Korporacji, którzy określili sposób wchłaniania brokerów. Później okazało się, że i w kwestii nazewnictwa najmniej doinformowani to jesteśmy my, testerzy.
A potem zobaczyłem nowy system i żem wziął i się sparskał. W ciągu kilku godzin nabrałem przekonania, że ów nowy system to kompletna kupa, przynajmniej z punktu widzenia użyteczności. Zobaczyłem oczamy duszy ową panią Zosię w ajencji PKO. A miałem już za sobą wstępne wywiady z ludźmi z centrali, pracującymi zupełnie, ale to zupełnie inaczej niż pani Zosia.
Cała koncepcja interfejsu, podobno świeżutkiego i rozwijanego ze względu na umowę z naszym klientem, okazała się mocno chybiona, bo program robi wszystko, aby pokazać jak bardzo utrudnia życie. Pani Zuzia z centrali, która od początku swojej pracy u Klienta nie zajmowała się nigdy niczym innym niż konta ich klientów, na dzień dobry musi wybrać zorientowany na konkretną giełdę kontekst pracy, który dla niej nie ma żadnego znaczenia, po czym dostaje po oczach serią okienek z informacjami, równie doskonale dla niej bezużytecznymi. Architektura programu-klienta jest tak zrypana, że każde z tych zbednych okienek (4-6) to 1-3 sekundy przestoju - dla mnie, gdy wprawiałem się w uzytkowaniu ęterfejsu, było to drażniące. A wiedziałem, że pani Zuzia, chcąc zacząć rejestrację nowego klienta, wklepuje trzyznakowy kod (w ogóle cokolwiek robi, przejście do odpowiedniego ekranu zajmuje sekundę), podczas gdy w nowym systemie musiałaby cierpliwie nawigować przez zakręcone i nieprzejrzyste menu.
Koncept kontekstów, który tak znakomicie usprawniał działanie międzymordzia użytkownika na moim poprzednim Wielkim Projekcie, tutaj został zrozumiany beznadziejnie źle, bo miejscowa kontekstowość nie ułatwia ani nie upraszcza nic, a tylko drażni. Być może dlatego, że poprzednio konteksty, czy w ogóle cały projekt interfejsu, były ściśle powiązane z biznesową strukturą banku i sposób, w jaki to wszystko działało, był dostosowany do potrzeb użytkownika. Tutaj jest dostosowany do diabli wiedzą czego, być może abstrakcyjnych przemyśleń dostawcy i chęci poprawienia postrzeganej wartości produktu przez wzmiankę, że interfejs jest kontekstowy. Dostawca narzeka na niespodziewany opór użytkowników, spowodowany ich umysłową ociężałością (tudzież niezdolnością dostrzeżenia, jak wspaniałe narzędzie dostali właśnie do ręki). Dla mnie jest to najbardziej naturalna, okrutnie oczywista reakcja szewca, któremu każą robić buty łopatą. Czy może raczej igiełką krawiecką.
I znowu pytania. Dlaczego nikt nie mówi, jak bardzo nowy system jest niedostosowany do potrzeb Klienta? Czy ktokolwiek po stronie Klienta pytał użytkowników o powody odrzucenia nowości? Dlaczego pan managier dostawcy olewa użytkowników i każe im radzić sobie jakkolwiek, a na nas naciska, abyśmy nie przeprowadzali faktycznych testów? Kobita pytająca o to, jak w nowym systemie rozwiązana jest automatyczna numeracja kont (zapewniająca Ład i Porządek w księgach) i chroniąca przed zmyłkami cyfra kontrolna, dowiedziała się, że może sobie sama napisać, a potem kopiować i wklejać! Dlaczego pracodawca, zamiast dowiedzieć się konkretnie, co z nowym systemem jest nie tak, chce wymienić załogę? Kto za tym wszystkim stoi i dlaczego nikt mu się jeszcze nie dobrał do dupy? Bo to wysoki zarząd Korporacji, zdecydowany spalić nielojalne terytorium podbite? *gulp*
Część odpowiedzi, lub przynajmniej coś, co częścią odpowiedzi być może, znalazłem w samym nowym systemie - ponieważ koniecznie chciałem jakoś zrozumieć, jak on działa i na czym jeździ, dowiedziałem się, że np. idiotyczna architektura wielodostępu jest w istocie standardem Korporacji, który to standard radośnie podchwycił dostawca - zapewne dlatego, że zastosowane rozwiązanie jest stosunkowo proste w obsłudze, gdy trzeba zrobić upgrade oprogramowania. Oznaczałoby to, że decydenci po stronie klienta albo nie wiedzą, co czynią, albo mają to bardzo głęboko w dupie. Zresztą w ogóle rozumienie takich pojęć jak wydajność i bezpieczeństwo w tej korporacji jest co najmniej... szczególne. Z jednej strony nie można nic. Wtykając w kompa pędraka łamię politykę bezpieczeństwa i mogę za to polecieć z roboty. Ale z drugiej strony, gdy zespół wsparcia posłał mi w instalce Javy trojana, to najpierw zostałem opieprzony z góry na dół za rozsiewanie wirusów, a potem musiałem sam paskudztwo usunąć, bo wsparcie chyba o mnie zapomniało (prawdopodobnie ich macher chciał mnie zadenuncjować, ale zorientował się, że zamiast pokornie pochylić się w przód, mógłbym zapytać o sposób, w jaki trojan trafił najpierw do nich).
Nazwa brokerów z czasów samodzielności została, jak już wspomniałem, zachowana w nowym systemie i z początku podejrzewałem, że może decydenci albo nie wiedzą co się dzieje (Corporate Branding ma spore wpływy, a przy tym logo Korporacji najchętniej wytatuowaliby nam na czołach i kroczach) albo ich to nie obchodzi. Z netu (!) dowiedziałem się, że to świadomy rebranding - korporacja chce reanimować ukatrupioną swego czasu markę. Mało tego, okazało się, ze coś zrozumiałem bardzo źle, albo coś zostało opowiedziane bardzo źle - bo swoje bzdurne informacje zamiesciłem w dokumencie, którego nikt mi do tej pory nie skrytykował jako zawierającego fałsz. Otóż klient w momencie przejęcia przez Korporację miał już ponad 100 lat, a i tak było to 26 lat temu - co znaczy, że przejście z działającego systemu mainframe'owego na kupę oraclową było decyzją podjętą już pod nadzorem Korporacji. W ciągu następnych 10 lat wykupiona firma dokonała właściwie samozniszczenia, a relacje prasowe nie rozstrzygają moich wątpliwości - czy była to reakcja starego zarządu, wycyckanego z koryta, czy może głupota Korporacji, która wcześniej nie zajmowała się rynkami towarowymi i finansowymi - bo jedna z wersji mówi, że klient popsuł się nie tyle po przejęciu, co po fatalnej próbie zdominowania rynku srebra wespół z innym brokerem (a takiej decyzji nie mogli podjąć bez zgody Korporacji). Co najmniej dziwny stosunek naszych właścicieli do Klienta nagle nabrał niejakiego sensu. Syn marnotrawny? Czasami się zastanawiam, czy dokumenty, które pozwoliłyby nam po prostu przyjść, usiąść i z marszu zacząć konstruowanie testów, aby nie poszły sobie do Banku razem ze sprzedanym działem detalicznym (który stanowił zresztą większość firmy).
Nawiasem mówiąc owa częściowa sprzedaż ma efekty cokolwiek absurdalne, bo wspomniany dział detaliczny, będący już częścią The Banku, a więc zupełnie innej korporacyi, dalej prowadzi swój biznes przez Klienta, przez co np. ilość arkuszy A4 składających się na papierową biurokrację przy rejestracji nowego konta, rośnie co najmniej trzykrotnie.
Smród wierci w nosie. Tak bardzo, że o swoich spostrzeżeniach i wątpliwościach napisałem osobny raport, w nadziei, że ktoś zainteresowany przeczyta i może udzieli mi kilku odpowiedzi, dzięki którym będę chociaż jako tako rozumieć, co tak właściwie się dzieje i w czym tak naprawdę biorę udział (to ten, w którym nikt mi jeszcze wytknął bzdurnych informacji w sekcji "Background information"). W razie braku odpowiedzi całkiem serio rozważam donos do Biura Etyki. Donos przede wszystkim na zarząd Klienta, którego decyzje wskazują na dalece posuniętą niegospodarność lub po prostu sabotaż. Być może również pokąsam rękę, która mnie karmi, bo dbałość o business ethics dotyczy również nas, a więc moi szefowie tak po prawdzie powinni podnieść rączkę dużo wcześniej niż ja, widząc, że sytuacja na projekcie wdrożeniowym jest mocno anormalna (chyba, że to tylko dla mnie jest dziwne, a dla nich normalne). Owszem, mój szef często sprawiał wrażenie, że z sytuacji naokoło rozumie jeszcze mniej niż ja (zwłaszcza, że gadał nie z użytkownikami, a ich menadżerami - niewykluczone, że padł ofiarą celowej dezinformacji), ale co jakiś czas trącam go łokciem o moje pytania i wątpliwości, a odpowiedzi jak nie ma, tak nie ma. Być może znowu się tu odzywa komunikacja z Hamełyką, bo pozyskanie odpowiedzi na pytanie bardziej skomplikowane niż "where is that screen?" zajmuje niekiedy więcej niż tydzień. 4 dni zajęło mi zrozumienie, że rejestracja nowego klienta w systemie odbywa się w zupełnie innej jego części niż z początku sądziliśmy - i to bynajmniej nie z powodu mojej niezwykłej tępoty, tylko efektywności przepływu informacji.
I bądź tu, człowieku, mądry i pisz książki.
Najbardziej konstruktywny wniosek zawodowy, jaki z tej podróży wysnułem, to świadomość niedościgłego profesjonalizmu i perfekcyjnej organizacji mojego poprzedniego Wielkiego Projektu. Dopóki tam pracowałem, szlag mnie trafiał, gdy widziałem rozdętą biurokrację duszącą przejawy kreatywności i tworzącą barokowe absurdy. W porównaniu z tym, projekt nowojorski to jakieś wielkie nieporozumienie; czeski film gdzie nikt nie wie, o co chodzi, a jeśli chce wiedzieć i próbuje te chęci zrealizować, główną konsekwencją jest pogłębienie konfuzji. Przypominają się porady kolegów z Softbanku, gdy skarżyłem się na głupotę systemu - żeby olać to wszystko, zdystansować się do sprawy, a swoje emocjonalne relacje z pracodawcą ograniczyć do aprobaty lub jej braku, gdy pierwszego dnia miesiąca sprawdzam stan konta.
Żebym ja tak potrafił. Coby nie wyciągać przedwczesnych wniosków i nie podejmować nieroztropnych kroków w niejasnej sytuacji, na razie czekam na reakcję swojego szefostwa, potem jedzie donos, potem - być może - trzeba będzie z żalem zmienić pracę. Z żalem, bo nie jest nigdzie powiedziane, że inną przyzwoicie płatną posadę dostanę w Letterkenny, nie mówiąc o tym, że mój braciak też chce taniego, acz dobrego laptopa ;-P
A najbardziej w tym wszystkim smutne, ze wszystkie moje wnioski przemyslenia moga nie miec wiele wspolnego z sytuacja faktyczna, bo jedna z podstawowych polityk firmy to "need-to-know basis". Czyli jesli jakis honczo u gory uzna, ze nie musimy znac wlasciwej nazwy firmy, rozumiec relacji miedzy dostawca a klientem i innych podobnych zagadnien, to my ich nigdy nie poznamy. Byc moze u podstaw chorej sytuacji w biurach z widokiem na Statue Wolnosci leza dlugie i madre dysputy tudziez swiadomie podejmowane decyzje, ktorych nie czuje, bo nie mam tak naprawde pojecia o woltyzerce i dopowiadam sobie niesamowite historie. Ech.
business,
opowieści,
smród