Ajryś #11 - Dąblin

Jan 31, 2008 18:06

Czemuż, ach czemuż nie zanabyłem znaczka za €5.25 drogą kupna-sprzedaży w poniedziałek, skorom przed fajfoklok był już w Dąblinie i mogłem był na pocztę zajść przed wypełnianiem i drukowaniem dokumentów dla jankeskiej swołoczy? - pytałem sam siebie, pakując się we wtorek rano, pamiętając o niezabieraniu buraka, aparatu i innych terrorystycznych gadżetów.
Kwadrans później dostałem odpowiedź. Nie zanabyłem go, żeby zauważyć pewien wart opstrykania obiekt. Naprowadziła mnie na niego gospodyni B&B w Ballsbridge, reprezentacyjnej dzielnicy drogich hoteli, ambasad i całkiem ładnych, jak na Dąblin, domów.
- Do you know any place around, where I could buy post stamps?
- The post office is just behind the bridge on the left hand side, but they open at 9. Perhaps you should try at Bewley's Hotel or the Four Seasons across the street?
W wymienionym Bewley's-ie panie na recepcji chciały raczej same wysłać moją korespondencję (choć nie mogły chyba nie zauwazyć, że gościem hotelu zdecydowanie nie jestem), po czym ostatecznie też mnie odesłały na pocztę. Ale od stwierdzenia, że swój czas zmarnowałem, byłem bardzo daleki.
Idąc w stronę hotelu, najpierw zauważyłem, że budynek raczej nie powstał jako hotel. Nad potężnym wejściem wznosiła się wieżyczka z czymś, co wyglądało na dzwonnicę. Myśl "kościół" przebiegła mi przez głowę bardzo prędko, wypchnięta przez wrażenie, że kościołów zdecydowanie się w ten sposób nie buduje, bez naw i reszty cudactwa. Synagog zresztą też nie, więc wyrazista gwiazda Dawida w widocznym miejscu też nie była właściwym kluczem. Wreszcie przekroczyłem drzwi i w hallu aż przystanąłem na sekundę w blasku oświecenia.
Na podłodze znalazłem wreszcie klucz. Cyrkiel i węgielnica.


A dziś z pomocą Wikipedii znalazłem dziurkę. W XIX wieku w tym budynku mieściła się "Masonic School", podległa "Masonic Old Girls Association".
Hotel obskoczył krótką sesję zdjęciową, gdy tylko zostawiłem bagaż w skrytce na dworcu. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, wracałem z centrum do Ballsbridge tylko po to, żeby na spokojnie opstrykać budynek. Ale w końcu nie spodziewam się znaleźć w Polsce budynku tak jawnie noszącego ślady zbudowania i używania przez wolnomularzy. Nawiasem mówiąc, uważam Bewley's Hotel za budynek ładny. Cokolwiek surowy w swej czerwonej cegle, ale zrównoważony i udekorowany z umiarem tudzież smakiem. Jego uroda jest niewątpliwie dostojna, co oczywiście nie jest zaskakujące, skoro chodzi o szkołę.
A tak przy okazji, słówko "farmazon" pierwotnie oznaczało właśnie wolnomularza, od angielskiego "free mason".
Trinity College sesji nie miał, bo po prostu za mało miałem w Dąblinie wolnego czasu. Samo dotarcie do B&B sporo mi zajęło, bo się solidnie zakręciłem przy lokalizacji adresu. Adres był, w wersji skróconej "78 Merrion, Ballsbridge". Minąwszy drogowskaz na Ballsbridge, trafiłem kolejno na Merrion Street, Square i Place, a gdy już wymiękłem, widząc zamast upragnionego hoteliku tablicę pamiątkową po W.B.Yeats'ie, poszedłem do hotelu i poprosiłem o pomoc, dowiedziałem się, że kawałek z boku można też znaleźć Merrion Descent, a po drodze na Merrion Road, gdzie znajduje się mój cel, mija się Merrion Gate. Zaś sam hotelik jest co najmniej 40-50 minut pieszo z Merrion Street, gdzie właśnie stałem, zatem wziąwszy pod uwagę rozmiar i prawdopodobny ciężar mojej walizy, powinienem poważnie przemyśleć inne środki transportu niż my feet is my only carriage. Zanim wróciłem z B&B do centrum (byłem tak zużyty, że mimo przykrych kłopotów z ciepłą wodą uparłem się na kąpiel), z priorytetowym zadaniem znalezienia netkafejki, już zmierzchało a człowiek z głośnym dzwonkiem opuścił już park na Merrion Square, skąd wyganiał spóźnionych przechodniów. Po drodze rzucił mi się w oczy błękitny neon w oknie pubu, oznajmiający wszem i wobec nazwę przybytku: "Howl at the moon". Chyba muszę się tam przynajmniej raz wybrać... do kawiarenki "Insomnia" może też.
Do ścisłego centrum, nad cokolwiek podobno cuchnącą rzeką Liffey, dotarłem już wśród w pełni rozjarzonych citylights, nie widząc zaś po drodze żadnej CyberCafe, poszedłem się pocieszyć w BurgierKingu. Gdzie przypomniałem sobie, że to właśnie w BK serwowany jest specyjalny hamburgier pod nazwą Angus, robiony z Prawdziwej Wołowiny Aberdeen Angus (The). Nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale postanowiłem sprawdzić, czy w całej Irlandii fastfoods są tak straszne jak w sieci Four Lanterns w Donegalu. Okazało się, że franchising ma swoje potężne zalety, m.in. takie, że czieps w dąblińskim BK są identyczne (na ile jestem w stanie odróżnić różne odmiany) z frytkami w Warszawie, podobnie jak kawa. Przez okna BK wypatrzyłem upragniony przybytek sieciowych zdrożności, więc nieco szybciej zakończyłem przeżuwanie, stwierdzając że mimo dziwnych żółtych ziarenek na bułce Angus jest całkiem niezły, zaskoczyłem dziewczę z obłsugi deklaracją, że tackę ze śmieciami to w sumie sam mógłbym do kosza wyrzucić, zadumałem się nad wschodnioeuropejską wymową pracowników i poszedłem Załatwiać Sprawy.
Młodzian obsługujący mnie przy kasie po wypełnieniu i wydrukowaniu podań, mówił w sposób, który sprowokował mnie do spytania łer iz hi from. Zgodnie z moimi podejrzeniami zadeklarował Połlend, dzięki czemu cokolwiek dokładniej i bez stękania mogłem mu opisać, jakiego rodzaju koperty aktualnie mi trzeba i co planuję z nią zrobić.
Wrażenie polskiej inwazji jest w Dąblinie znacznie silniejsze niż w Letterkenny. I czuć w nim wyraźniej akcenty negatywne. Jakoś nie spotkałem jeszcze w swojej wiosce ani bezdomnych rodaków idących posiedzieć w bramie po zakupach w "Euro 2 everything", ani siedzących pod ścianami na chodniku z wyrazem tępej rezygnacji na opuszczonych twarzach i klnących z cicha, ani też zbierających na hostel, na szukanie pracy, na cokolwiek. Nie zdarzyło mi się też w Letterkenny rozpoznać Polaka po defensywnej, skrzywionej minie, potwierdzonej chwilę później sakramentalnym "wkurwejebane", gdy autobus czekał na światłach o 10 sekund dłużej, niż (zdaniem The Polish Budovlańca) powinien.
Tę obecność czasem też widać oczywiście w sposób pozytywny, na przykład w Ballsbridge.
Gdy wchodziłem na teren Ambasady, hoże dziewczę w błękitnym mundurze, z godłem USA na ramieniu i groźnym arsenałem na pasie, zapytało mnie, w paszport zerkając - Which part of Warsaw are you from?
Mówiła tak płynnie i naturalnie, że nawet nie włączył mi się, jak w Airport Manor, rozkręcający się z wolna Poliż Ingliż Detektor, więc odpowiedziałem "errr... it is called Vwauhee". Przecież to takie normalne, że mnie człowiek 2500 kilometrów od Warszafki o takie rzeczy pyta.
- A to blisko, bo ja z Ursusa jestem.

Trzeba przyznać, że Dąblin ma nocą sporo uroku.


Rzeka Liffey, jak wiadomo, ma tu swoje ujście, a w nim ulokowany jest port. W efekcie przez całe centrum (pewnie i wcześniej) rzeka płynie całkowicie uregulowana, kilkumetrowym, prostym kamiennym korycie, z obu stron opatrzona bulwarami i gęsto obudowana. Przy kolejnej okazji muszę dotrzeć około zmierzchu do miejsca, gdzie pewna szklana wieża stoi na sztucznej miniwysepce na wodzie, przy czym z przeciwnego brzegu patrząc, jej ściany wydają się wyrastać wprost z nurtu rzeki. Bulwary są dość hojnie oświetlone, co znacząco poprawia spektakularność wieczorną, jest też sporo mostów i kładek, zwłaszcza kładek. Fakt faktem, Liffey w Dublinie zestawiona z Wisłą w Warszawie to mała rzeczułka, tak, że część mostów w ogóle nie ma filarów w wodzie. Tu i ówdzie przy nabrzeżu cumują statki-lokale, jest nawet całkiem spory żaglowiec.
Centrum jest, ogólnie rzecz biorąc, dość klasyczne. W tym sensie, że większość składających się na nie budynków postawiono w owych szczęśliwych czasach, gdy szczytowym wytryskiem trendownej architektury bynajmniej nie były kostki i zakrętasy z betonu, stali i szkła. I znakomita większość tych budynków jest po zmierzchu sprytnie podświetlana, pozwalając wyślinić się do woli nad rzeźbą fasad. Oczywiście, standard. Na przeciętnym krakowiaku zapewne większego wrażenia nie robi. Ale na chłopku z Warszawy, przyzwyczajonym, że Miasto to kostka Intraco z kostką Marriot, kostką Forum, zakrętasem Złotych Tarasów i potworem Centralnego...

Wracając z Docklands do CityCentre południową stroną, przez mostu nad jakimś dopływem Liffey, wypatrzyłem coś dziwnego. Za alejką drzew udekorowanych białymi i niebieskimi lampkami, za kamiennym placykiem z podświetleniem mocnozielonym, wisiały w powietrzu długie, czerwone kreski światła. Mocne i intensywne.


Zza mostu wyglądało to, jakby ktoś przeplótł w tę i wew tę kilometr drutu i przypadkowo wybrane odcinki gęsto obwiesił czerwonymi diodami. Odruchowo ruszyłem w stronę dziwu. Z każdym metrem kreski rosły - również wszerz - aż stanąłem wśród gaju gładko wypolerowanych, metalowych rur grubości ok. 20 centymetrów, wznoszących się mniej lub bardziej do góry, łagodnymi krzywiznami. Część powierzchni rur, od ćwierci na jednych do połowy na innych, była przejrzysta, w środku zaś jarzyło się jednolicie i cokolwiek matowo, krwistoczerwone światło, które na ściśle określonych odcinkach, w ściśle odmierzonych przedziałach czasu, cokolwiek się rozjaśniało, dając wrażenie wędrujących co sekundę w górę pręta rozbłysków. Dobrze, że byłem trzeźwy, bo widok był zaiste "trippy", a parę metrów w bok miałem nieobalustradowane nabrzeże.


Zdjęcia wyszły kiepsko, Olimpusek rozjaśnił źródła światła tak, że w porównaniu z oryginałem są niemal białe. Właściwy kolor widać głównie na bruku i w refleksach.

Za to nadspodziewanie dobrze wyszły mu kadry z ostatniego lądowania.
Pokrywa chmur, nad Anglią i większością Morza Irlandzkiego szczelna, w okolicy portu Dublin podziurawiła się nieregularnie w rozlicznych miejscach, pozwalając słońcu oblać spory kawał morza dziesiątkami świetlnych kurtyn, odbijających się lśniącymi łatami na powierzchni, jakby setki izraelskich bogów objawiały się jednocześnie sporej bandzie rybich Mojżeszy.


Mocne światło z przodu, więc flara, wciąż lód na oknie, więc nieproszone światełka, wreszcie ostrość nie jak trzeba i co tam tylko jeszcze, ale jednak coś z tego wrażenia pozostało.
Nie miałem takiego farta pewnego chmurnego poranka w Letterkenny, gdy patrząc dokoła widziałem głównie szarość i nijakość, aż przypadkiem zerknąłem na sam północnowschodni horyzont i mnie zeżarło. Na całym widocznym nieboskłonie była jedna, jedyna dziura w chmurach, przez którą majestatyczna "chwała boża" biła promieniami w jedną, samotną, odległą górę. Nawet nie sięgałem do plecaka. Na zdjęciu nie byłoby widać, co właściwie przedstawia, choćbym włączył maksymalne powiększenie i ciapał ze płota.

Fakt, że mimo braku poważnego zagrożenia życia mojego lub kogoś z moich bliskich, paszport dla mnie był gotowy w tydzień, uznałem - pamiętając wykład uprzejmej pani urzędniczki na temat możliwych uzasadnień wszczęcia postępowania przyspieszonego - za chwalebny wyjątek, z tych, co to raz na ruski rok się zdarzają ludziom obdarzonych wyjątkowymi łaskami niebios. Nie, żebym nie wiedział (w efekcie astronomicznego zbiegu okoliczności), ile trwa faktyczne wyprodukowanie paszportu, tudzież o przesyłaniu danych z wniosków drogą elektroniczną. Przez miesiąc, który może zająć procedura, w rozmaitych i rozlicznych komórkach naszej państwowej administracji malowane są setki paznokietków i siorbane jeziora kawy (gdy przyjechałem odebrać paszport, miałem okazję zobaczyć, jak punkt dziesiąta, w momencie oficjalnego otwarcia urzędu, wszystkie panie urzędniczki rozpoczynają dzień pracy procesją do czajnika, podczas gdy petenci spokojnie wysiadują zniesione godzinę wcześniej jaja). Potem w ciągu minut paszport zostaje wydrukowany i rusza w długą, skomplikowaną i doskonale w większości zbędną drogę, przez kolejne, coraz niższe piętra piramidy.
Wydanie wizy nieimigracyjnej nominalnie zajmuje urzędowi konsularnemu USA - czy to w Dublinie, czy w Warszawie, czy Krakowie - 3 dni robocze. Konkretnie, do końca trzeciego dnia do aplikanta powinna dotrzeć przesyłka z zostawionym u konsula paszportem, z wyrukowaną i wklejoną już wizą. Do mnie dotarła dzisiaj, czekała już za drzwiami, gdy wracałem z pracy. Wniosek złożyłem wczoraj. Tak w Irlandii, jak w Polsce, sprawa dystrybucji zwrotnej jest rozwiązana w najprostszy możliwy sposób - aplikant wraz z wymaganymi dokumentami składa kopertę ze znaczkiem przesyłki ekspresowej (w Polsce chyba DHL-em, bo na poczcie za dużo widocznie nadal kradną), zaadresowaną tam, gdzie aplikantowi w ciągu nadchodzących trzech dni najwygodniej będzie wizę odebrać. Zaś podanie (z cudownym pytaniem, czy aby nie jestem krwiożerczym terrorystą, przemytnikiem bądź ludobójcą) wypełnia się jako formularz on-line, z automatyczną kontrolą podstawowych błędów, coby ostateczny wydruk był zaopatrzony w kod kreskowo-kropkowy, zawierający wszystkie potrzebne dane, a pozwalający wczytać wniosek do systemu jednym ruchem skanera.
Ale to nie u nas takie cuda. Podstawowym, jakby nie patrzył, zadaniem przeciętnego urzędnika nie jest przecież wykonywanie określonych czynności, czy wręcz usług administracyjnych, lecz nieustanne udowadnianie konieczności istnienia piastowanego stanowiska. Wydrukowany paszport jeszcze długie lata nie będzie w Rzplitej słany z pomocą wyspecjalizowanej w przesyłkach firmy, tylko nadal będzie przewożony z ministerstwa do urzędu wojewódzkiego a potem niżej, na każdym szczeblu zaliczając 150 czynności kontrolno-ewidencyjnych. Podobnie, jak nie spodziewam się, aby w najbliższej przyszłości wnioski były przyjmowane w sposób zautomatyzowany (np. po https'ie) a weryfikowane poprzez zerk na pysk aplikanta, wczytanie danych z jego dowodu osobistego (nowe dowody są już machine-readable, tylko guzik z tego wynika) i wysłanie przez system zapytań do kilku baz danych wg magicznego identyfikatora PESEL (np. do Urzędu Gminy/Dzielnicy, do CRS i centralnego rejestru dokumentów skradzionych).
Nie u nas takie cuda, a co najwyżej w szerokim świecie, w Hamełyce i tym podobnych. Tak, zdaję sobie sprawę, że list polecający od międzynarodowego zaibatsu z mózgiem w stanie New Jersey może przemówić do konsula Idiotlandu znacznie skuteczniej niż do pani referentki w stołecznym wojewódzkim, ale też w tym drugim przypadku mój czas niepokoju skrócono nie trzy- a czterokrotnie; jakościowa różnica jest w standardzie a nie wyjątkach. Na chwilę obecną kojarzę jednego polskiego polityka, który chciałby tę bryłę ruszyć z posad. Nie ma jednak szans na zaistnienie u władzy, a co jeszcze gorsze, to nawet lepiej.

Nowe foty, na miare mozliwosci, wrzucilem na Picase.

Jesli dalej bedzie tak lalo, zostane kaczka.

photo, dublin

Previous post Next post
Up