Dec 29, 2010 10:35
Dlaczego w jednym semestrze mam dwie sesje w trzech językach? Razem zgarnę z 70 ECTSów. Ludzie, dobijcie mnie.
To nie jest tak, że ja to sobie wymarzyłam, albo w ogóle każdy Erasmus tak ma. NIE - to moja uczelnia wymaga zdanie 30 ECTSów w Turcji i WSZYSTKICH egzaminów w Polsce za jednym zamachem (dla większości Erasmusów to zdanie łącznie na obydwu uczelniach 30 ECTSów). No i miesiąca praktyk w szkole gdzieś po drodze, jakbym miała jakiś wolny. A jakby mi jeszcze trochę zostało, to przy okazji walnę sobie licencjacik i przygotuję prezentację/sprawozdanie z wyjazdu. Może to tylko mnie brakuje jednego czy dwóch miesięcy powiedzmy między grudniem a styczniem? Zgubiłam coś czy to tak zawsze?
Wkrótce pewnie przestanę narzekać. Obecna chwila słabości jest spowodowana dwiema rzeczami:
Po pierwsze - za trzy godziny mam egzamin z angielskiego w biznesie.
Po drugie - za siedem godzin mam egzamin z tureckiego.
Wkrótce egzaminy i eseje się skończą, wrócę do Polski, zrobię sobie samozwańczy urlop z Liskiem (no bo wybaczcie, moi wykładowcy jak na pedagogów mają trochę mało wyobrażenia na temat higieny umysłu i konieczności posiadania chwili wolnego), a potem znowu zacznę narzekać - tym razem na polską sesję. Przynajmniej w rodzimym języku. I być może kiedy umówię się na jakąś godzinę z wykładowcą to naprawdę się wtedy na uczelni pojawi? Aktualnie to dla mnie niedoścignione marzenie.
Turcy dość swobodnie podchodzą do wszelakich planów. W zeszłym tygodniu (we wtorek) oddałam dwa brakujące mi do zaliczenia jednego przedmiotu eseje. Przez kilka dni nie mogłam się za to zabrać, przeszukiwałam tylko jakieś książki i artykuły, po czym siadłam i od świtu do nocy napisałam 14 stron dwóch tekstów. Po ocenę kazano mi przyjść w poniedziałek. Kiedy się zjawiłam oczywiście okazało się, że nauczycielka tego dnia nie planuje pojawić się na uczelni. Spokojnie, powoli, wiedziałam, że będzie we wtorek bo ma zajęcia, na których czasem się pojawia. Zjawiłam się na nich i ja. I co się okazało? No jeszcze nie do końca je przeczytała, a w ogóle to ona sobie przypomniała, że jest tylko asystentką i podpis ma mi złożyć inna osoba... Uśmiechnęłam się i zapytałam konkretnie, w takim razie kiedy mam przyjść, bo za 7 dni wyjeżdżam z Turcji. Odpowiedź "pod koniec tygodnia" mi nie pasowała, bo nie miałam zamiaru rozłożyć namiotu pod jej drzwiami i bawić się w koczownika. Przez dłuższą chwilę nalegałam na konkretna datę i godzinę. Uznając, że "czwartek po południu" to najdokładniejsze na co ją stać podziękowałam i poszłam.
Wykładowca też człowiek i ja to oczywiście rozumiem, ale po co dawać terminy, których się potem nie przestrzega. Albo zadawać prace, których nie potrafi się sprawdzić? Od początku znała datę mojego wyjazdu, sto razy upewniałam się czy sprawdzi mi prace, jeśli przyniosę je na dwa tygodnie przed końcem. Tak, wszystko dobrze, nikt tak wcześnie nie przynosi, więc będzie miała czas je szybko sprawdzić. No i proszę...
Żeby oddać sprawiedliwość Turcji, nie wszyscy się tak zachowują. Od drugiej wykładowczyni dowiedziałam się w środę, że mam napisać jednak jeszcze jeden esej - 1500 słów. Nie ma sprawy, do poniedziałku bardzo spokojnie go napisałam (po drodze miałam Wigilię i prezentację, więc pisanie go odłożyłam na weekend). Rano w poniedziałek wysłałam, we wtorek w nocy dostałam maila, że praca sprawdzona i mogę przyjść po wpis. I jakoś się dało, mimo że kobieta była w tym czasie na konferencji na drugim kontynencie.
Czasami nie pojmuję ludzi. Z sobą na czele. W co ja się wpakowałam?
sesja,
turcja