...i nadszedł ten dzień kiedy cała moja radość i zapał związany z wyjazdem do Korei prysł jak bańka mydlana.
Tak się to wszystko zbierało, od momentu zabrania przedłużeń, które do tej pory pozwalały osobom, których rodzice nie są miliarderami jechać na stypendium na rok (teraz musimy płacić za drugie pół roku, ale tak na serio, to kogo na to stać?), przez moją nie taką znowu chyba urojoną depresję, którą podłapałam gdzieś w październiku zeszłego roku (a która z wielu powodów zabrała mi chęci do wszystkiego) i która z każdym dniem tylko się pogłębia i przybiera na sile, a teraz jeszcze
to.
Obie Koree są oficjalnie w stanie wojny. Jedni mówią, że to przesada, że wojny nie będzie, ale cholera jasna północni nikogo nie słuchają, a są krajem gdzie wojsko jest ważniejsze niż obywatel, i pomimo zakazów i gróźb przeprowadzają testy nuklearne. A we mnie się nagle pojawiły wątpliwości czy tam w ogóle jechać, skoro wojna na horyzoncie. A ja się cholera wojny bardzo boję. Nie chcę by to był mój ostatni wyjazd w życiu, ale z drugiej strony tak bardzo chciałam jechać, że nie wiem co robić. Jestem w kropce i na serio nie wiem co robić.
Dodatkowo będziemy musieli płacić za akademik do momentu rozpoczęcia nauki, bo Korea robi sobie z nas jaja. Czyli potrzebuję 1200 zł żeby nie mieszkać pod mostem przy rzece Han przez miesiąc przed rozpoczęciem semestru i miesiąc po.
I kurwa nie wiem co ze sobą zrobić, mam ochotę płakać a nawet nie mam się tu komu wypłakać i wyżalić.
Tak więc mówiąc krótko, wszystko się zaczęło pieprzyć i zaczęłam się zastanawiać co ja takiego zrobiłam w poprzednim życiu, że teraz mam wszędzie pod górę.
Ech... idźmy coś zjeść moja depresjo, bo głodna jestem.